Bezczynni dwudziestoletni

Piotr Sarnecki, ekspert Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych "Lewiatan": - Rynek pracy od lat 90. zmienił się diametralnie: rękojmią wartości kandydata do pracy nie jest już sam dyplom magistra, a nawet fakt ukończenia dobrej uczelni. Ta zmiana zdaje się nie docierać ani do młodzieży, ani do dyrektorów szkół i rektorów uczelni.

05.04.2011

Czyta się kilka minut

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: - Badania pokazują, że lawinowo przybywa nam młodych-bezrobotnych: co czwarty Polak bez pracy jest w wieku 18-24 lata, a eksperci wieszczą, że będzie jeszcze gorzej. Kto jest temu winien: pracodawcy? system edukacyjny? sami kandydaci? A może to sytuacja normalna?

PIOTR SARNECKI: - W każdym kraju bezrobocie wśród młodych jest większe niż wskaźniki dotyczące całej populacji. Tyle że w Polsce problem osiągnął rozmiary gdzie indziej rzadko notowane: bezrobocie we wspomnianej grupie wiekowej jest u nas dwa razy wyższe niż średnia ogólna. Oczywiście, po trosze jest to "wina" gospodarczego spowolnienia: pracodawcy w warunkach kryzysu po prostu mniej chętnie zatrudniają nowych pracowników, choć trzeba też przyznać, że nie ma masowych zwolnień. Ale za ten stan rzeczy odpowiada również fatalny poziom dostosowania edukacji do potrzeb rynku pracy.

Studia swoje, a potrzeby rynkowe swoje? 

Nie chodzi tylko o studia. Warto odczarować pokutujący w Polsce stereotyp, że tylko z dyplomem magistra można zostać kimś, zrobić karierę. To jest pogląd, który być może był aktualny kilkanaście lat temu, ale na pewno nie teraz. Problem niedostosowania do rynku pracy jest problemem dotyczącym całego systemu edukacji.

Np. bardzo rzadko można znaleźć szkoły średnie, które współpracują z pracodawcami. Tymczasem ta współpraca powinna zaczynać się już na etapie przygotowywania programów nauczania. Tylko wtedy szkoła zyskuje gwarancję, że jej program jest aktualny. Nie ma żadnych przeszkód prawnych, by to robić, a jednak się tego nie robi. Nie wszyscy dyrektorzy szkół średnich, głównie zawodowych, zauważyli, że mają większą niż kiedyś autonomię, i to oni odpowiadają za to, jak wygląda u nich nauczanie. Współpraca szkół z pracodawcami ogranicza się często do praktyk zawodowych.

Inna sprawa, że szkołom nie zależy na tym, by przygotowywać swoich uczniów "pod rynek pracy", bo w żaden sposób nie premiuje się tych nielicznych placówek, które zwracają na ten element uwagę. Nie ma systemu monitoringu "zatrudnialności" po ukończeniu takiej czy innej szkoły zawodowej. Nie ma portalu ogólnopolskiego, na który każdy kandydat mógłby sobie wejść i sprawdzić, co go czeka w takim zawodzie, po ukończeniu takiej czy innej szkoły. To samo dotyczy uczelni wyższych.

Dlaczego nie ma takich danych?

To dobre pytanie, na które ja nie znajduję odpowiedzi. Poza najprostszą: brak woli. Również woli porozumienia: między ministerstwem edukacji, pracy, nauki i szkolnictwa wyższego.

Są dwa sposoby tworzenia takich baz danych. Wedle jednej powinien je publikować rektor uczelni albo dyrektor szkoły. Tyle że taki system ma jedną zasadniczą wadę: dane mogą nie być obiektywne. Drugi sposób mówi o tym, że takie statystyki powinny być zbierane na poziomie centralnym bądź regionalnym. Przecież są ministerialne agencje, które administrują funduszami unijnymi. Pieniądze więc dałoby się zapewne znaleźć. Taki system monitoringu miałby jeszcze jedną zaletę: pomógłby odsiać  dobrych dyrektorów, dobre szkoły i uczelnie od tych złych; odsiać zarządzających placówkami edukacyjnymi, którzy budują programy edukacyjne pod swoich nauczycieli czy wykładowców, od tych, którzy konstruują je w oparciu o realne potrzeby rynku.

A może zbyt dużo wymagamy, zwłaszcza od studiów wyższych? Może edukacja na tym poziomie nie jest od tego, by przygotowywać do funkcjonowania na rynku pracy, ale by formować intelektualnie, uczyć myśleć?

Problem często polega na tym, że nie uczy. Gdy spojrzymy na liczbę patentów, których autorami są polscy naukowcy, to dojdziemy do wniosku, że studia nie spełniają i tej roli. A więc zachodzi pytanie, czy nasza edukacja wyższa jest po to, by dawać jakość, czy już tylko ilość? Zresztą, między tymi dwiema funkcjami edukacji - formacyjną i pragmatyczną - nie ma sprzeczności. Dlatego edukacja - na każdym etapie na swój sposób - powinna również odpowiadać na potrzeby rynku pracy. Nie chodzi przecież o to, by w szkołach zawodowych przestać uczyć języka polskiego, a na studiach zaprzestać nauczania filozofii, ale by zawodowa przyszłość ucznia czy studenta nie była szkołom i uczelniom obojętna.

O tym, że uczelnie wyższe nie nadążają za rynkiem pracy, mówi się od lat. I o ile tym prywatnym być może trudno się dziwić, bo są nastawione na zysk, to w przypadku uczelni publicznych to niedostosowanie jest trudne do wytłumaczenia...

Ależ to prywatne uczelnie częściej próbują za rynkiem pracy nadążać! Uczelnia prywatna w Polsce to bardzo pojemne zjawisko. Dobrze zarządzane placówki doskonale wiedzą, że zbliża się szybko niż demograficzny, i już od kilku lat tworzą taką ofertę, dzięki której ich absolwenci będą mogli się odnaleźć na rynku pracy.

Jak Pan w takim razie wytłumaczy fakt, że nie ma prywatnych uczelni wyspecjalizowanych w dyscyplinach ścisłych, technicznych, podczas gdy np. od lat wiadomo, że brakuje w Polsce inżynierów?

Oczywiście, te uczelnie reagują na rynek pracy wedle swoich możliwości. Muszą godzić z jednej strony możliwości finansowe, z drugiej - dostosowanie do rynku pracy właśnie. Uczelnie publiczne tymczasem miały kilkadziesiąt lat, by gromadzić potencjał badawczy, który dzisiaj mógłby pomóc w lepszym przystosowaniu do tego rynku. Szkoły prywatne tego czasu nie miały.

Dopiero od dwóch lat mamy system tzw. kierunków zamawianych [lista dofinansowywanych za pomocą stypendiów kierunków technicznych, matematycznych i przyrodniczych - red.], i liczba kandydatów na te kierunki drgnęła. Co z tego, skoro wyraźną poprawę widać jedynie na poziomie kandydatów: ich liczba na kierunkach inżynierskich zrównała się z liczbą kandydatów na studia humanistyczne. Ale jak poszukamy głębiej, to się okaże, że na kolejnych rocznikach studentów na kierunkach inżynierskich jest już znacznie mniej, bo się szybciej wykruszają. Machają nawet często ręką na stypendia, które mają z założenia zachęcać do studiowania. Tymczasem Unia Europejska, od której mamy pieniądze na rozwój wspomnianych kierunków, będzie nas rozliczać nie z chętnych, ale z absolwentów.

Problem polega na tym, że jest w Polsce cała masa szkół wyższych - i prywatnych, i publicznych - które nie rozumieją, po co zostały stworzone, czyli kim ma być ich student w momencie otrzymania dyplomu. Na szczęście w warunkach niżu demograficznego to te właśnie szkoły będą miały największe problemy ze znalezieniem sobie grupy docelowej.

Jakoś ten rynek do tej pory nie zadziałał. Uczelnie słabe, "sprzedające" dyplomy, takie sobie Wyższe Szkoły Niczego, istnieją nadal, i w wielu miejscach mają się dobrze...

Bo nie ma rzetelnego systemu monitoringu "zatrudnialności" absolwentów, o którym już wspominaliśmy w kontekście szkół średnich.  A skoro tego systemu nie ma, to profesorowie i zarządzający nie muszą się starać, by swoje uczelnie zmieniać. Nadal więc pewnie jakaś liczba takich szkół będzie istnieć, odpowiadając chociażby na potrzeby tych, dla których liczy się tylko dyplom.

Może zatem problem tkwi też w świadomości samych kandydatów do pracy: uczniów, studentów?

W rynku pracy powinno się uczestniczyć, zanim się na dobre w niego wejdzie. A z tym jest w Polsce na ogół słabo. Co czwarty student przez cały okres trwania swojej edukacyjnej kariery nie uczestniczy w żadnym stażu. To między innymi przedstawiciele tej grupy mają teraz problemy ze znalezieniem pracy.

A rzetelne poradnictwo zawodowe? Choćby sprawy tak proste jak napisanie dobrego CV? To powinno chyba działać od poziomu szkoły średniej. Działa?

Nie działa nawet na podstawowym poziomie: przekonania młodego człowieka, już gimnazjalistę, albo przynajmniej jego rodzica, że minął w Polsce czas, gdy liczył się "papier" studiów wyższych. Rynek pracy od lat 90. zmienił się diametralnie: rękojmią wartości kandydata do pracy nie jest już sam dyplom magistra, a nawet fakt ukończenia dobrej uczelni. Teraz szefowie firm patrzą niejednokrotnie na to, u kogo została obroniona praca dyplomowa czy magisterska. Ta zmiana zdaje się nie docierać ani do młodzieży, ani do dyrektorów szkół i rektorów uczelni.

Co do takich szczegółów jak CV, jego znaczenie stało się niewielkie. Dzisiaj w CV ważne jest to, żeby być szczerym. Owszem, w połowie lat 90. przypisywało się mu magiczną moc sprawczą, potem profesjonalni HR-owcy zaczęli się z tego śmiać. Żyjemy w czasach, kiedy można sobie wszystko "wygooglować". Również to, czy informacje zawarte w pięciuset podobnych CV są prawdziwe.

Ale oczywiście warto uczyć tego, co jest przez pracodawców cenione: rzetelności, dokładności, umiejętności komunikowania się z otoczeniem, umiejętności prezentowania się w pracy projektowej. I tego się w polskich szkołach i na uczelniach nie uczy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]