Będziemy się kłócić do końca świata

Hanna Radziejowska, dyrektorka oddziału Instytutu Pileckiego w Berlinie: Chcemy opowiadać Niemcom o tym, co dla nas ważne. I co jest ważne także dla nich.

22.02.2021

Czyta się kilka minut

Wystawa  „Ochotnik. Witold Pilecki i jego misja w Auschwitz” w Instytucie Pileckiego w Berlinie, 31 sierpnia 2020 r. / MARCIN BIELECKI / PAP
Wystawa „Ochotnik. Witold Pilecki i jego misja w Auschwitz” w Instytucie Pileckiego w Berlinie, 31 sierpnia 2020 r. / MARCIN BIELECKI / PAP

ŁUKASZ GRAJEWSKI: Otwarcie oddziału Instytutu w Berlinie było powiązane z otwarciem wystawy stałej o Witoldzie Pileckim. Teraz planujecie jej znaczną przebudowę. Dlaczego?

HANNA RADZIEJOWSKA: Problem polega nie tylko na tym, że dla niemieckich odbiorców jej treść jest trudna, bo dla Polaka pewnie też jest trudna. Problemem w Niemczech jest przede wszystkim fakt, że to i trudne, i nowe. Badaliśmy, czego zwiedzający dowiadują się po raz pierwszy. Okazało się, że praktycznie wszystkiego. I tego, jak Polska wyglądała przed wojną, i historii Kresów. Niemcy oczywiście coś słyszeli o pakcie Ribbentrop-Mołotow, ale rok 1939 to historia nieznana: Intelligenzaktion [operacja przeciw inteligencji, w ramach której w latach 1939-40 zginęło kilkadziesiąt tysięcy Polaków – red.], początki Auschwitz, historia polskich Żydów, historia Polskiego Państwa Podziemnego, Armii Krajowej… No i samo clou – historia Pileckiego. Jest tak dużo elementów i jeśli wszystkie są dla odwiedzających nowe, to trzeba się zastanowić, jak przekazać ludziom tę historię w sposób czytelny.

Na pewno uprościć.

Tak, ale nie tracąc treści. Praca ze szkołami i ze zwiedzającymi podsuwa nam nowe pytania i pomysły. Dlatego zaczęliśmy badania stanu wiedzy wśród młodych Niemców, ale nie na zasadzie ankiety z pytaniem o rok bitwy pod Grunwaldem. Wymyśliliśmy warsztaty, na których będziemy oglądać fragmenty polskich i niemieckich seriali i filmów historycznych. Planujemy badanie nie tylko znajomości faktografii, ale także zestawu skojarzeń.

Równocześnie znakomicie rozwijają się działania z młodzieżą. Mamy codziennie warsztaty i lekcje online, dość rozległą współpracę z nauczycielami z całych Niemiec. Zgłosił się do nas Senat Berlina [rząd miasta-landu – red.], który wprowadza do swoich wytycznych zalecenie, żeby nas odwiedzano. Zostaliśmy powoli włączeni w krwiobieg edukacji. Takie rzeczy uważam za jedne z najważniejszych.

Ale to nie jest też tak, że zasadniczy problem braku wiedzy o polskiej historii w Niemczech rozwiążemy, realizując rozbudowaną edukację pozaszkolną. Bo generalnie problemem jest nie tylko brak wiedzy o II wojnie światowej. Problemem jest głębsze zrozumienie w ogóle historii i kultury Polski. Przecież to istotne, żeby młodzi Niemcy czytali także Gombrowicza, Miłosza, Herberta albo przynajmniej wiedzieli o ich istnieniu.

Czy to nie nazbyt utopijne? W Polsce oprócz garstki intelektualistów też nikt nie czyta Thomasa Manna.

Polemizowałabym. Obserwowałam moją młodszą o 10 lat siostrę, również w jej szkole obowiązywał pewien kanon kultury i historii Europy i świata, podobnie jak w moich czasach szkolnych. Zresztą Miłosz i Herbert byli tłumaczeni także w Niemczech, i to znakomicie, ale wciąż funkcjonują na obrzeżach europejskiej kultury. Za dużo spraw w relacjach polsko-niemieckich opiera się na wrażeniach i publicystyce. Mamy ciekawe badania, jak „Barometr polsko-niemiecki”, ale najwyższy czas, aby przebadać też wiedzę i świadomość w Niemczech na głębszym poziomie.

Pogłębioną edukację zapowiadają też inicjatorzy miejsca pamięci o polskich ofiarach II wojny światowej, które ma powstać w Berlinie. Popiera Pani ten pomysł?

Jestem wielką zwolenniczką budowy pomnika połączonego z miejscem edukacji. To pozwoli opowiadać również o tym, co było po wojnie, o naszych wysiłkach powojennych. Marzę o tym, żeby było więcej instytucji, które będą w Niemczech opowiadać o różnych aspektach polskiej historii lub kultury. Niemcy mają w Polsce dużo swoich organizacji o różnym profilu. I to jest dobre, bo dzięki temu ludzie w Polsce mają dostęp do różnych perspektyw, które funkcjonują w Niemczech. To jest świetnie wymyślone.

Polska tego nie robi. Wasz berliński oddział jest w zasadzie wyjątkiem.

Są Instytuty Polskie, które są częścią korpusu dyplomatycznego. I jest Instytut Pileckiego w Berlinie. Cieszyłabym się, gdyby jeszcze inne polskie instytucje założyły tu swoje placówki.

Skoro jesteście takim rodzynkiem, to pewnie jest oczekiwanie, żeby odwiedzało Was dużo niemieckich VIP-ów.

To teraz trudne, bo kilka miesięcy po otwarciu naszej placówki zaczęła się pandemia. Był taki moment latem 2020 r., gdy pojawił się Arndt Freytag von Loringhoven, nowy ambasador Niemiec w Polsce.

Jakie odniósł wrażenia?

Mieliśmy miłą i ciekawą rozmowę. To była dobra wizyta, dobrze rokująca na przyszłość. Choć zdaję sobie sprawę, że wynikała z sytuacji politycznej.

Podobno odegraliście dla niego rolę „czyśćca”, żeby mógł wyjechać na placówkę do Warszawy?

Słyszałam takie określenie, ale dla nas ta sytuacja była po prostu szansą na pokazanie mu naszej wystawy.

A wysłaliście zaproszenie do kanclerz Angeli Merkel? Bo mówi się, że zaprosiliście, ale ktoś jej odradził.

Jak by to powiedzieć… W niemieckiej polityce i dyplomacji jest czasem odczuwalna wstrzemięźliwość, a miejscami może nawet niechęć wobec współpracy. Przykładowo w rozmowach z dyplomatami słyszeliśmy argumentację, że przekazanie zdigitalizowanej kartoteki członków NSDAP jest „uderzeniem w niemiecką rację stanu”… Nam tę kartotekę w cyfrowej wersji zaproponowało, jako gest dobrej woli, Bundesarchiv, Archiwum Federalne. Widać, że po drugiej stronie to trudne tematy.

Zastanawiam się czasem, dlaczego niektóre polityczne, państwowe instytucje w Niemczech traktują nas, jakbyśmy byli zagrożeniem. Zwykle uważa się, że to Polacy są wrogo nastawieni do Niemców.

Z pewnością dla wielu problemem jest fakt, że zostaliście powołani za rządów PiS.

Jesteśmy instytucją publiczną finansowaną z budżetu, ale za budżetowe pieniądze została również wydana książka „Dalej jest noc” – bo nie tylko Centrum Badań nad Zagładą Żydów jest ośrodkiem Polskiej Akademii Nauk, ale sama książka dostała specjalny półmilionowy grant – i także za budżetowe pieniądze zbudowano Muzeum POLIN. Oczekiwałabym, żeby patrzono na to, co robimy. Działamy, więc można się do nas odnieść merytorycznie.

Problem ten był widoczny już podczas inauguracji Pani placówki w 2019 r. Z Polski przyjechało dużo gości oficjalnych, także wicepremier Piotr Gliński. Zabrakło natomiast przedstawicieli niemieckich i berlińskich władz.

Byli zaproszeni i nie przyszli. Pojawiły się argumenty, że zaproszenia dostali za późno, podczas gdy były one wysyłane z dużym wyprzedzeniem. Może nasze otwarcie było zaskoczeniem dla Niemców. Ale w sumie dla nas też, bo przygotowaliśmy wszystko to w pół roku, spiesząc się, by zdążyć na 80. rocznicę wybuchu II wojny światowej.

Gdy pracowałam w Muzeum Powstania Warszawskiego, miałam podobne doświadczenia. Na początku jego działalności w niemieckiej prasie źle pisano o Muzeum i traktowano je jako zagrożenie, coś o antyniemieckim wydźwięku. Czy każda polska instytucja, która opowiada o polskim doświadczeniu historycznym, jest potencjalnie wymierzona w Niemcy? Dla mnie to dziwne podejście.

Teraz, po ponad roku naszej działalności w Berlinie, myślę, że udaje się to przełamywać. 90 proc. naszych odbiorców to Niemcy. Na debacie, którą zorganizowaliśmy przy okazji Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu, były Michaela Küchler, rządowa pełnomocniczka ds. pamięci o Holokauście, oraz Deborah Hartman, dyrektorka muzeum Dom Konferencji w Wannsee. Mieliśmy 300 osób. Współpracujemy z wieloma instytucjami, naukowcami, twórcami. Jest wymiar polityczny i jest wymiar społeczny, relacji codziennych. I ten drugi obszar to naprawdę wiele wspaniałych spotkań, dyskusji i współpracy. Może właśnie to jest najważniejsze – budować przez oddolne długotrwałe relacje?

Czy instytucje i osoby, które się do Was zgłaszają, też pytają o związki z polskim rządem?

Na początku takich pytań było dużo. Z czasem widzą, co robimy, uczestniczą w naszych wydarzeniach i tych pytań jest mniej. Usłyszałam przykładowo, że jesteśmy sympatyczną, uśmiechniętą twarzą reżimu (śmiech).

Co mówicie tym, którzy krytykują Was za to, że jesteście instytucją państwową?

Powtarzam tę odpowiedź jak katarynka: w ubiegłym roku komisja kultury w Sejmie debatowała na nasz temat. Tam zasiadają posłowie wszystkich opcji i wszyscy nas chwalili. Można wejść na stronę Sejmu i przeczytać stenogram. Jak mówił Piłsudski: „Nie jestem tutaj dla lewicy czy prawicy, jestem dla całości”. Poza tym w Niemczech jest też wiele państwowych instytucji, fundacji finansowanych z budżetu federalnego czy landowego, z którymi polska strona współpracuje.

Odwiedził Was ktoś z polskiej opozycji?

Jeszcze przed restrykcjami koronawirusowymi był Leszek Balcerowicz. Poza tym przylatują rządowe delegacje do Berlina, które mają na liście wizyt nasz Instytut. W życiu nie poznałam tylu polityków, co przez ten rok.

Czy interesuje ich życiorys Pileckiego?

Politycy są zazwyczaj bardzo zmęczeni. Miałam jednak kilka wizyt, podczas których było widać duże zainteresowanie.

To kto był taki aktywny?

Bardzo przyjemna była wizyta Szymona Szynkowskiego vel Sęka [sekretarz stanu w MSZ – red.]. Był tak zainteresowany, że poprosił nawet o wysłanie wszystkich tekstów na maila. No po prostu marzenie kuratora (śmiech).

Planujecie także wystawę dotyczącą współczesnych wydarzeń na Białorusi. Jak to się ma do Waszej podstawowej działalności?

Witold Pilecki jest patronem wszystkich korespondentów wojennych. Działał w najtrudniejszej do wyobrażenia sytuacji i dawał świadectwo, podobnie jak Emanuel Ringelblum [twórca archiwum getta warszawskiego – red.]. Ten pomysł podsunęło Muzeum Auschwitz i Jack Fairweather: że Witold Pilecki mógłby być patronem konkursu na międzynarodowego korespondenta wojennego.

Albo wzorem dla białoruskich aktywistów, którzy relacjonują przebieg protestów?

Dokładnie. Pilecki jest patronem dawania świadectwa w skrajnych warunkach. Pochodził zresztą z terenów dzisiejszej Białorusi. A dla nas ważne jest nie tylko pokazywanie polskiej perspektywy na wiek XX, lecz także szerzej: perspektywy Europy Środkowo-Wschodniej.

Również w Polsce Pilecki nie jest bohaterem pierwszoplanowym. Skąd poczucie, że jego historia przebije się w Niemczech?

Raport Pileckiego został po raz pierwszy wydany w Polsce w 2000 r. To pokazuje, jak późno przywróciliśmy tę historię w naszym kraju. Systemy autorytarne wymazują pamięć i odbierają historię. Demokratyczne wartości opierają się także na tych dwóch fundamentach, historii i pamięci. Polskie doświadczenia mają tyle elementów uniwersalnych. Dlaczego Pilecki ma być tylko bohaterem Polski? Jest jednym z większych bohaterów w Europie. Choć zdaję sobie sprawę, że na słowo „bohater” szczególnie w Niemczech ludzie dziwnie reagują. On jest świadkiem, ale też człowiekiem, który reagował na zło i robił wszystko, aby je powstrzymać.

Mamy już inne ikoniczne postacie, jak choćby Władysław Bartoszewski czy Jan Karski. Zastanawiam się, na ile wiedza o takich postaciach dociera do przeciętnego Kowalskiego w Polsce czy Schmidta w Niemczech.

Nie potrafimy opowiadać naszej historii tak, żeby była czytana na świecie. Kto pisze o Polsce? Timothy Snyder i Jack Fairweather. Historie Ireny Sendlerowej czy Karskiego również były odkrywane przez ludzi na świecie i dopiero wtedy wracały do Polski. To też pokazuje, jakie mamy kompleksy, i że brakuje nam odwagi, aby dostrzegać pewne rzeczy i je badać.

Chcecie zajmować się także badaniem nierozliczonych zbrodni niemieckich z czasów II wojny światowej. Dlaczego?

To było moje odkrycie w 2014 r., gdy prowadziłam jeszcze Muzeum Woli w Warszawie. Organizowaliśmy wiele działań animacyjnych z mieszkańcami i podczas tych akcji zawsze chcieli oni opowiedzieć o rzezi Woli. Ta dzielnica to dziś wielki plac budowy w Warszawie, ale z drugiej strony wciąż widoczne są tam miejsca zbrodni, takie niedookreślone „niemiejsca”.

Zaczęłam się wtedy zastanawiać, czym jest trauma w przestrzeni miejskiej, w lokalnej społeczności. Wola to miejsce, gdzie w sierpniu 1944 r. w trzy dni wymordowano kilkadziesiąt tysięcy ludzi. To była kara za wybuch powstania warszawskiego. Byłam świeżo po lekturze „Eichmanna w Jerozolimie” Hannah Arendt, gdzie dużo pisze ona o sprawiedliwości, o potrzebie karania zbrodniarzy, przez co ofiary odzyskują swoją godność. Arendt krytykowała, że z procesu Eichmanna zrobiono proces nad całym antysemityzmem, a tak naprawdę kluczem dla niej było to, że konkretny człowiek musiał ponieść odpowiedzialność i zderzyć się z czynami, których dokonał. Wtedy, w 2014 r., zrobiliśmy wystawę na podstawie zeznań Heinza Reinefartha, kata Woli, i innych żołnierzy niemieckich.

Za zbrodnie podczas powstania warszawskiego nikt nie został ukarany.

Może cztery osoby, z czego dwie dostały po siedem lat, a dwie po pół roku. Dla mnie to odwrotność tego, o czym mówi „Eichmann w Jerozolimie”. Każdy, kto czyta po raz pierwszy o zbrodniach podczas II wojny światowej, myśli, że gdy wojna się skończyła, wszyscy winni zostali pewnie ukarani. Tak podpowiada nasze poczucie sprawiedliwości. A potem odkrywa, że tak się nie stało. I to nie jest tylko historia Woli i Warszawy. To historia małych miejscowości, wsi, gdzie terror wobec ludności cywilnej był codziennością. To także historia Holokaustu. Ukarano zaledwie 10 proc. załogi Auschwitz-Birkenau, tego największego obozu zagłady i obozu koncentracyjnego. Wśród załóg innych obozów było to 3-5 proc. ukaranych.

Zbieramy i digitalizujemy zasoby archiwum w Ludwigsburgu [centralne archiwum dokumentujące zbrodnie III Rzeszy – red.], archiwa landowe i pomniejsze. W dokumentach ze śledztw widać, jak były prowadzone: czasem lepiej, czasem gorzej, ale praktycznie wszystkie kończyły się uniewinnieniem podejrzanych. Ta historia ma również poważne skutki psychologiczne: ofiara, która nie zaznaje sprawiedliwości, doświadcza tzw. podwójnej wiktymizacji.

Tego nie da się już nadrobić. Przychodzi do Was ambasador von Loringhoven i nie możecie mu powiedzieć, że jego ojciec jest przykładem nierozliczonych zbrodni…

Moim zdaniem jego ojciec nie.

Przecież do ostatnich dni wojny wspierał machinę III Rzeszy, służył w bunkrze Hitlera.

Tak, to jest współuczestnictwo w systemie Trzeciej Rzeszy, ale nie był zbrodniarzem wojennym. Trzeba rozróżniać. Byli ludzie, którzy pełnili różne funkcje w aparacie terroru III Rzeszy i byli winni konkretnych zbrodni. I był Wehrmacht, który oczywiście też dokonywał zbrodni, ale istnieje tu pewna gradacja. Skupiam się na tym pierwszym poziomie, np. lokalnych szefach Gestapo i żandarmerii.

I co chcecie z tym robić?

Podam przykład: dotarliśmy do syna szefa żandarmerii, który stacjonował w Sokołowie. On ma całe archiwum ojca, z listami, dokumentami itd. Bardzo chce nam pomóc i przekazuje nam te dokumenty. Ale widać, że się boi. Jak dzwoni, to z zastrzeżonego numeru, jak nam coś wysyła, to nie ma jego adresu. Kontaktujemy się z nim przez księdza we wsi.

Czego się obawia? Nikt go nie pociągnie do odpowiedzialności za ojca.

Zapewne jakąś rolę odgrywa emocjonalna więź z ojcem. Ale z drugiej strony widzę u niego zrozumienie, że to ważne materiały dla badania tego, co się wydarzyło. Ta sytuacja pokazuje nam również, że po wojnie ci ludzie, zbrodniarze, zachowali listy, dokumenty, rozkazy. Nie było żadnego nacisku ze strony państwa niemieckiego, aby te rzeczy pozyskać.

Co chcecie osiągnąć takimi działaniami?

Aspekt karny jest zamknięty, ale nie są zamknięte badania historyczne. Uważam, że należy przywrócić twarze – z jednej strony ofiarom, ale i nazwać tego, kto dokonał zbrodni. Bo to jest szara strefa w polskiej pamięci. W jakimś mieście stacjonowała niemiecka żandarmeria i był jakiś komendant, który po wojnie zniknął z pamięci. Jeśli te rzeczy nie zostały nazwane, to znaczy, że zabrakło sprawiedliwości. Dziś sprawiedliwością może być edukacja i badania naukowe. To trudny proces, który trwa i wymaga otwartości oraz rzetelności.

Ale jeszcze raz zapytam: co chcecie z tymi wynikami zrobić?

W tym roku zaczynamy duży międzynarodowy program o sprawiedliwości w czasach powojennych, który zakończy się publikacją. Z kolei w obszarze edukacji pracujemy np. nad grą komputerową, w której gracz wciela się w prokuratora działającego we Flensburgu w latach 60. XX w.: jako uczeń Fritza Bauera [jednego z niewielu prokuratorów w zachodnich Niemczech, którzy poważnie traktowali ściganie zbrodniarzy wojennych – red.], a zarazem reprezentant pokolenia ’68 i idealista, ma tydzień na to, aby złożyć jeszcze raz dokumenty w sprawie Reinefartha. Gra, oparta na archiwach, przypomina rozwiązywanie zagadki kryminalnej, ma różne możliwe zakończenia, wszystko zależy od gracza.

Celem tej gry jest próba nie tylko mądrego opowiedzenia samej historii, losów mieszkańców Woli, ale opowiedzenia jej przez zaproszenie do odkrywania jej samemu, do myślenia i zadawania pytań.

Nie obawiacie się, że może wyniknąć z tego nowy skandal, że polska rządowa instytucja chce uczyć Niemców, jak mają się rozliczać?

To nie tak, że zaczynamy tu coś nowego. Badania na temat nieukaranych zbrodni to szeroki nurt w niemieckiej nauce. Nie mam poczucia, że nasza działalność kogoś zaskoczy. Gdy o tym mówimy, jest to tutaj przyjmowane z absolutnym zrozumieniem.

Chcemy skupić się na polskich aspektach. I chcemy opowiadać o czymś, co dla nas ważne. I co jest ważne dla Niemców. W pewnym sensie nasza działalność, ale też dyskusja wokół pomnika polskich ofiar niemieckiej okupacji w Berlinie, to część większego procesu w Niemczech: odkrywania, czym były zbrodnie III Rzeszy. Na początku demokratyczne Niemcy przepracowywały Holokaust. Dom Konferencji w Wannsee powstał w 1992 r., Pomnik Pomordowanych Żydów Europy stanął w Berlinie dopiero 15 lat temu. A muzeum Topografia Terroru otworzyło się w pełnym wymiarze dopiero kilka lat temu.

Każde z tych otwarć poprzedziło wiele lat debat.

Oraz awantur. W tym kontekście dyskusje i kontrowersje wokół pomnika polskich ofiar nie są czymś nadzwyczajnym. A naszą działalność widzę jako uzupełnianie tego procesu badawczego. Najpierw problem trzeba gruntownie zbadać. W Polsce szuka się cudownego rozwiązania problemów. Zróbmy film i wszystko się zmieni… Zanim przykładowo w „popkulturze” wieku XIX Sienkiewicz napisał „Trylogię”, potrzebna była cała szkoła badawcza w Krakowie, która analizowała okres upadku Rzeczypospolitej.

Nierozliczenie zbrodni wojennych przez samych Niemców to największy problem relacji polsko-niemieckich?

O tę wojnę będziemy się kłócić do końca świata. To była apokalipsa. Niejeden spór będzie nas tu jeszcze rozgrzewał.

Ważne jest dla mnie, aby w Niemczech uczono o Polsce – tak jak uczy się o Francji. Bo polskie doświadczenie wieku XX jest wyjątkowe i kluczowe dla zrozumienia obu totalitaryzmów. Podobnie jak w ogóle doświadczenie całej Europy Środkowo-Wschodniej.


Czytaj bezpłatnie: Polacy i Niemcy: jak wyjść z historycznego klinczu


 

Zachodnie społeczeństwa nie widziały Holokaustu z bliska. Dam taki przykład: na Zachodzie ikoną jest Anne Frank, to wielka i tragiczna historia. Zwróćmy uwagę, że gdy już niemal wszyscy Żydzi w Polsce zginęli, a Ringelblum zakopał swoje archiwum, to wtedy Anne Frank zaczęła pisać dziennik i ukrywać się wraz z całą rodziną. I cały świat uczy się tej historii bogatej rodziny ukrywającej się w trzypokojowym mieszkaniu, ale nie ma świadomości, jak Holokaust wyglądał w Polsce, na wschodzie Europy. Archiwum Ringenbluma w Niemczech jest wciąż nieznane, to terra incognita. Ważne są pomniki, ale istotne jest też konkretne działanie, które przywróci równowagę w świadomości historycznej o wschodzie i zachodzie Europy. Ten podział jest wciąż obecny.

Powstała już seria polsko-niemieckich podręczników do historii. Na razie nie wiadomo, czy zostaną wdrożone.

To dobre podręczniki i ważna inicjatywa, choć pamiętajmy, że podręczniki są dodatkową propozycją dla poznania polsko-niemieckiej historii. Sam proces ich tworzenia, rozmowy historyków to wielka wartość. Natomiast przed nami jest badanie podręczników do historii przygotowujących do niemieckiej matury, które są używane na co dzień w szkołach. W kompendiach dla niemieckich maturzystów nie ma np. w ogóle Solidarności. Jest tylko Okrągły Stół. Bez edukacji w szkołach możemy robić tysiąc projektów, a następne pokolenia będą mieć dalej zerową wiedzę o Europie Środkowo-Wschodniej.

Gdyby miała Pani możliwość dodania jednej strony o Polsce do niemieckich podręczników, co by to konkretnie było?

Podzieliłabym tę stronę na kilka fragmentów.

Dostaje Pani trzy okienka.

Pierwsze okienko jest o przedwojennej Polsce. Jaki obszar, ludność, ogromny wysiłek modernizacyjny, że była Gdynia, równocześnie nawiązanie do Bauhausu...

Już się miejsce skończyło. Poproszę kolejne okienko.

To II wojna światowa, gdzie od początku są zbrodnie, jak Intelligenzaktion. Dałabym informacje o Państwie Podziemnym i AK, która do końca walczyła. Oraz powstanie w getcie, Ringelbluma, powstanie warszawskie. I że po wojnie wpadliśmy w komunizm.

A trzecie okienko?

To powstanie Solidarności, ale z informacją, że wcześniej był rok 1968, 1970 i 1976. ©


 

Polska obecność w Berlinie

Półtora roku temu, we wrześniu 2019 r., w centrum niemieckiej stolicy – 200 metrów od Bramy Brandenburskiej – otworzono oddział Instytutu Pileckiego, polskiej państwowej instytucji, która zajmuje się badaniem i popularyzacją XX-wiecznej historii. Niemiecką placówkę prowadzi Hanna Radziejowska – 40-letnia animatorka kultury, pochodząca z rodziny o korzeniach polsko-żydowskich (potomkini ocalałej z Zagłady). Wcześniej była związana m.in. z Muzeum Woli i Muzeum Powstania Warszawskiego.

W berlińskiej siedzibie Instytutu można zobaczyć stałą wystawę poświęconą Witoldowi Pileckiemu, którą Radziejowska przygotowała wraz z Jackiem Fairweatherem, brytyjskim dziennikarzem i autorem książki o Pileckim pt. „Ochotnik” (pol. wyd. Znak 2020). Instytut organizuje debaty, seminaria i lekcje dla uczniów związane z polską historią i kulturą XX wieku. © ŁG

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz mieszkający w Niemczech i specjalizujący się w tematyce niemieckiej. W przeszłości pracował jako korespondent dla „Dziennika Gazety Prawnej” i Polskiej Agencji Prasowej. Od 2020 r. stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2021