Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jest twarzą Ameryki, w której część zmarszczek zdaje się należeć do rednecka z Południa, część do hipisa z Zachodniego Wybrzeża, a część – nie tylko ze względu na polityczne sympatie – do nowojorskiego inteligenta. Jest symbolem Ameryki, tyleż ze względu na pasmo sukcesów i nagród, co lata ciężkiej pracy i klęsk, które je poprzedziły. Pierwszą płytę wydał jako 30-latek, pierwszy raz na topie znalazł się po czterdziestce, a wcześniej zatrudniał się m.in. przy zbieraniu bawełny i produkcji siodeł; był też obwoźnym sprzedawcą encyklopedii, które wciskał równie jak on dotkniętym przez los – jak kiedyś śpiewał – „aniołom latającym zbyt blisko ziemi”. Doświadczył rozpadu rodziny, utraty domu i majątku. Pewnej zimowej nocy położył się na środku drogi, z nadzieją, że rozjedzie go samochód. Żaden się nie pojawił, więc – wspomina – „musiałem ruszyć d... i jak wszyscy inni w tym zimnym świecie kombinować dalej”. Zaczął od pisania tekstów: jego pierwsze hity, „Family Bible”, „Night Life” czy „Crazy”, podbijały listy przebojów w wykonaniu innych piosenkarzy.
Willie Nelson obszedł hucznie 90. urodziny. Nie sposób wyliczyć artystów i przebojów dwudniowego koncertu, jaki odbył się z tej okazji w Hollywood Bowl – dość powiedzieć, że podobnie jak Nelsona, żadnego nie da się uwięzić w ortodoksji jednego gatunku. Choć zaczynał od country, od lat nagrywa utwory z kanonicznych songbooków jazzu i popu, a także muzyki niezależnej, reggae czy rapu. Podczas urodzin zaśpiewał m.in. „Roll Me Up and Smoke Me When I Die” ze Snoop Doggiem, ale o umieraniu nie myśli: koncertowe plany rozpisał co najmniej do października, a na brak nowych piosenek fani również nie narzekają. Trudno się dziwić, „Jeśli nie masz nic do powiedzenia, niczego nie nagrasz” – napisał w utworze „Shotgun Willie”, bagatela, 50 lat temu.©℗