45 tysięcy euro grzywny

"W Turcji przestępstwem jest mówienie, że Ormianie padli ofiarą ludobójstwa. We Francji przestępstwem staje się stwierdzenie, że ludobójstwa Ormian nie było" - tak turecki dziennik "Yeni Safak" komentuje wprowadzenie przez Paryż kar za negowanie ormiańskiego ludobójstwa. W obu wypadkach to ograniczenie wolności słowa.

03.01.2012

Czyta się kilka minut

Czy rzeź ormiańskich poddanych imperium ottomańskiego, dokonana pod koniec I wojny światowej, była ludobójstwem? Tak uważa Armenia, ale także Francja i około 20 innych krajów, w tym Polska, które tę kwestię rozstrzygnęły na drodze parlamentarnej (choć niekoniecznie poprzez ustawy i sankcje karne, częściej jedynie przez parlamentarne uchwały). Tylko czy jest to droga właściwa? Jaki jest sens uchwalania przepisów, które dotyczą przeszłości, a jednocześnie - jak trafnie zauważył turecki komentator "Yeni Safak", i nie on jeden - precyzują, co wolno, a czego nie wolno mówić?

Wielu francuskich historyków sprzeciwiało się przyjęciu tej ustawy, która krępuje badaczy, niwecząc swobodę dociekań naukowych. Bo jak badać archiwa i analizować przeszłość, jeśli konkluzje mogłyby okazać się sprzeczne z obowiązującymi przepisami? Negowanie ludobójstwa Ormian jest przecież zagrożone karą, i to niemałą: do roku pozbawienia wolności i do 45 tys. euro grzywny. - Jesteśmy przeciwko tworzeniu oficjalnej wykładni historii, bo na pracę historyka nie wolno nakładać żadnych ograniczeń - mówi Christian Delporte z uniwersytetu w Wersalu, jeden z historyków protestujących przeciw nowej ustawie. - Historia stanowi źródło przede wszystkim rozważań i dyskusji, w demokracji tak właśnie powinno pozostać.

Paryż o Ormianach, Erdogan o Algierii

Pierwsze dni po przyjęciu ustawy były gorące: władze Turcji odwołały ambasadora w Paryżu i zapowiedziały podjęcie wobec Francji kroków odwetowych, m.in. ograniczenie współpracy wojskowej i dyplomatycznej. Premier Recep Tayyip Erdogan w ostrych słowach radził, by Francja zajęła się raczej ludobójstwem w Rwandzie, do którego, jak twierdził, walnie się przyczyniła, a także swymi działaniami podczas wojny w Algierii. "Od 1945 r. Francuzi zamęczyli i wymordowali 15 proc. ludności Algierii. To było prawdziwe ludobójstwo" - mówił.

Równocześnie na strony internetowe francuskiego Senatu, w którego ręce przechodzi teraz ustawa - po tym, jak przyjęło ją Zgromadzenie Narodowe, izba niższa parlamentu - a także na strony internetowe niektórych francuskich deputowanych wdarli się tureccy hakerzy. Pokazywała się na nich flaga turecka i teksty takie jak ten, który umieszczono na stronie Valerie Boyer, inicjatorki uchwalenia ustawy: "Francuzi, jesteście żałośni i godni ubolewania. Lekceważycie prawdę po to tylko, by zdobyć głosy wyborców. A ty, nędzna diasporo ormiańska, boisz się otworzyć armeńskie archiwa i stawić czoło prawdzie".

Emocje są wytłumaczalne: rzeź Ormian to najtrudniejsza z wielu trudnych spraw, które do dziś uniemożliwiają normalizację stosunków między Turcją i Armenią. Ormianie oskarżają, Turcy się bronią, dodając, że i Ormianie nie byli bez winy. Choć od tego, co stało się we wschodniej i południowej Turcji wkrótce minie sto lat (za początek pogromów uznaje się 24 kwietnia 1915 r., gdy w Stambule dokonano pierwszych aresztowań wśród inteligencji ormiańskiej), obie strony dalekie są od ustalenia jednej, wspólnej wersji.

97 lat temu

Ale czy taka wspólna interpretacja historii jest w ogóle możliwa, skoro nie ma zgody ani co do przebiegu wydarzeń, ani ich przyczyn, ani liczby ofiar? Fakty, co do których obie strony mogą się zgodzić, sprowadzają się do stwierdzenia, że wiosną 1915 r. rząd turecki podjął decyzję o przesiedleniu tureckich Ormian na południe, na teren Syrii, jak najdalej od frontu wschodniego, gdzie trwały walki z armią rosyjską. W czasie deportacji zginęły setki tysięcy ludzi.

I na tym zgoda się kończy. Dalej Ormianie twierdzą, że ludność ormiańską poddano celowej eksterminacji: ludzi wieszano, zakopywano żywcem, palono, nie wyłączając kobiet, starców i dzieci. Potwierdzają to świadectwa Europejczyków, którzy wówczas przebywali w Turcji. Ormianie mieli zniknąć. I tak się stało, bo, według ocen ormiańskich, śmierć poniosło półtora miliona Ormian: trzy czwarte całej ich społeczności w Turcji.

Według Turków, ofiar było mniej: 300-500 tys. Turcy twierdzą, że Ormianie w większości nie przetrwali trudów drogi; zdziesiątkowały ich głód, choroby, mróz w górach, brak wody na Pustyni Syryjskiej. W tych warunkach, podkreśla Turcja, ginęli też Turcy - żołnierze i ludność cywilna. Przesiedleń, zdaniem Turków, nie dało się uniknąć: Ormianie nie byli lojalnymi obywatelami, przeciwnie, działali jak "piąta kolumna" Rosji i ich obecność w strefie walk zagrażała bezpieczeństwu kraju. Turcy przyznają, że Ormianie padali ofiarą pogromów, ale zaprzeczają, jakoby ich eksterminacja była celowa i zaplanowana przez władze.

Wyborczy motyw Sarkozy’ego?

Na słowo "ludobójstwo" i podważanie ich wersji wydarzeń - w kraju i za granicą - Turcy reagują alergicznie. Nawet noblista Orhan Pamuk, najbardziej znany turecki pisarz, został oskarżony za publiczne mówienie o rzezi Ormian. Na świecie zaś każda rezolucja, każda ustawa uznająca ją za akt ludobójstwa spotyka się z natychmiastową reakcją Turcji i Turków: bojkotem towarów, ograniczaniem kontaktów dyplomatycznych, wycofywaniem się z umów handlowych. Doświadczyła tego również Francja, gdy w 2001 r. przyjęła pierwszą ustawę "ormiańską". Ta sprawa, choć nie tylko ona - bo w równej mierze niechęć Francji do obecności Turcji w Unii Europejskiej - zaciążyła nad stosunkami francusko-tureckimi.

Dlaczego akurat Francja z takim uporem podejmuje tę kwestię? Powszechna jest opinia - także w samej Francji - że prezydent Nicolas Sarkozy chce zapewnić sobie głosy wyborców ormiańskich w tegorocznych wyborach prezydenckich. Jest o co zabiegać, bo pozycja Sarkozy’ego jest słaba, a pół miliona Francuzów ma ormiańskie korzenie. To społeczność dobrze sytuowana i wpływowa, by wymienić osoby tak znane jak ekspremier Edouard Balladur, piosenkarz Charles Aznavour, kompozytor Michel Legrand czy kierowca wyścigowy Alain Prost.

Z drugiej zaś strony, Sarkozy’emu przypisuje się nieco makiaweliczny zamiar "odepchnięcia" Turcji od drzwi Unii. Unia bowiem, choć nie formułuje tego jako warunku, oczekuje od Ankary uregulowania stosunków z Armenią, a reakcja Turcji na pewno jej do Unii nie przybliża.

Komisja, której nie było

Oczywiście kluczową sprawą jest otwarcie archiwów i zbadanie ich zawartości. Tylko tak można znaleźć odpowiedź na dwa fundamentalne pytania: jaka była liczba ofiar i czy można mówić o inspiracji ze strony władz. Może wreszcie uda się ustalić, czy Talaat Pasza, minister spraw wewnętrznych, rzeczywiście wydał polecenie eksterminacji Ormian, pisząc, iż "należy położyć kres ich egzystencji" - o autentyczność jego pisma trwa spór.

Zbadanie archiwów to zadanie dla historyków, a najlepiej - wspólnej komisji z udziałem specjalistów z zagranicy. Jej powołanie przewidywało zawarte w 2009 r. turecko-armeńskie porozumienie, które miało utorować drogę otwarciu zamkniętej granicy, nawiązaniu stosunków dyplomatycznych i rozwijaniu współpracy. Nigdy przedtem Turcja i Armenia nie posunęły się tak daleko i nic dziwnego, że z porozumieniem wiązano wielkie nadzieje. Na próżno: spór o konflikt w Górskim Karabachu (ormiańskiej enklawie w Azerbejdżanie, od ponad 20 lat od niego oderwanej i będącej quasi-

-państwem, choć przez nikogo nieuznawanym) sprawił, że w obu krajach zrezygnowano z ratyfikowania umowy.

Nawet jeśli problem nastręcza tyle trudności, nie znaczy to, że politycy mają prawo rozstrzygać o historycznych interpretacjach. "Polityka musi zajmować się przeszłością, ale jej zadaniem jest kierowanie pamięci zbiorowej ku upamiętnianiu przeszłości, a nie tworzenie praw, które sztywno ustawiają historię" - uważa Pierre Nora, przewodniczący stowarzyszenia "Liberté pour l’histoire" (Wolność dla historii), które sprzeciwia się uchwalaniu ustaw "historycznych" i uzupełnianiu ich sankcjami karnymi.

Karać za historię?

Stowarzyszenie wyrosło z zorganizowanej w 2006 r. akcji zbierania podpisów pod listem 19 historyków, którzy domagali się uchylenia tego rodzaju przepisów - poczynając od tzw. ustawy Gayssota, przewidującej kary za negowanie Holokaustu. Na tym polu bowiem politycy francuscy przejawiają wyjątkową aktywność.

Ustawa ormiańska budzi jednak wśród historyków sprzeciw większy niż inne, np. ta o uznaniu niewolnictwa za zbrodnię przeciw ludzkości. Jaki sens, mówią, ma zajmowanie się kwestią, która Francji nie dotyczy?

Tymczasem deklaracja z 2006 r., sporządzona przez nich przy okazji zbierania podpisów, jest dziś w pełni aktualna: "Historyk nie ma chwalić ani potępiać. Ma wyjaśniać. Historia nie jest niewolnicą tego, co aktualne. Historyk nie może nakładać współczesnych schematów ideologicznych na przeszłość. A w wolnym państwie określanie prawdy historycznej nie jest rzeczą ani parlamentu, ani też władzy sądowniczej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2012