Życie za płotem

Ogień obnażył łatwopalne ściany i puste wnęki po hydrantach w domach socjalnych. Pokazał też brak pomysłu na polską biedę.

21.04.2009

Czyta się kilka minut

Medialna opowieść o tragedii w Kamieniu Pomorskim zaczyna się w momencie, gdy jest pół godziny za późno. Uratowani oglądają tragedię z dołu. Ktoś opowiada: nie mogłem się ruszyć z miejsca, jakby nogi przyrosły do ziemi. Ktoś inny wspomina twarze zza okien: kobiety, która nie mogła zdecydować się na skok, dziecka, które chciało się wydostać.

Na drugi dzień zaczyna się to, co zwykle po takich tragediach: speckomisja, tłumaczący się burmistrz, nadzwyczajne kontrole w całym kraju. W końcu pierwszy zamknięty budynek socjalny - w podtoruńskiej Chełmży.

W tym obrazie brakuje tego, co działo się w budynku wcześniej. Czy były meliny, narkotyki, próby podpaleń, ciągły strach, jak mówią teraz pogorzelcy? Co robiła pomoc społeczna? Jak wyglądało życie ludzi na godzinę, dwie, miesiąc przed pożogą?

Dąbrowa jak Kamień Pomorski

Dąbrowa Górnicza, pięć dni po pożarze w Kamieniu Pomorskim. Obrzeża, znana mieszkańcom ul. Łączna. To tutaj, w ośmiu zdewastowanych budynkach, miasto skupiło "socjalnych". Największy to wybudowany za Gierka biurowiec: powybijane szyby, śmierdzące klatki, w oknach anteny satelitarne i przewieszone przez parapety przybrudzone kołdry. Za biurowcem siedem baraków - kiedyś sypialnie pracowników Huty Katowice.

W centrum osiedla sklep monopolowy. Pod sklepem palą papierosy państwo Skowronowie, Jan i Barbara. On jest szczupły, dziarski, z długą ciemną brodą, ona - chuda, siwa, chodzi z trudem (to efekt przebytego niedawno wylewu).

- Jesteśmy z Dąbrowy z dziada pradziada - opowiada Jan Skowron. - Trafiliśmy tu cztery lata temu z eksmisji, nie było na czynsz.

Ona straciła pracę w zakładzie cukierniczym "Hanka", on wyleciał z Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej. - Dobiegamy sześćdziesiątki, więc pewnie już tam zostaniemy - Barbara Skowron pokazuje na bordowy barak, w którym mają, do spółki z dwójką synów, siedemnastometrowe mieszkanie.

Jan i Barbara nie mogą pamiętać tego, co na Łącznej wydarzyło się pewnej grudniowej nocy 2003 r. "Gazeta Wyborcza" (dodatek śląski) nazajutrz donosiła: "Pożar wybuchł o godz. 3.30 nad ranem w małym mieszkaniu na piętrze. Ogień błyskawicznie ogarniał sąsiednie pokoje i trawiąc dach, dotarł na drugą stronę budynku (...) W baraku, który gmina odnowiła kilka lat temu, w ciasnych mieszkaniach socjalnych żyło 29 rodzin. Pięć osób (w tym dwoje dzieci) z objawami zatrucia tlenkiem węgla trafiło do szpitala. Pozostałych ewakuowano nocą do okolicznych hoteli i ośrodka wypoczynkowego Rybaczówka nad jeziorem Pogoria".

Skowronowie pamiętają za to kilka innych, mniej spektakularnych pożarów na Łącznej: to ktoś zostawił peta, to ktoś inny zostawił włączoną butlę i poszedł po zakupy. W pożarze sprzed sześciu lat wszystko było jak w Kamieniu Pomorskim: prawdopodobne zaprószenie, szybko rozprzestrzeniający się ogień, skaczący z okien ludzie. Wszystko, poza ofiarami. Może dlatego w Dąbrowie nie było speckomisji i nadzwyczajnych kontroli.

Jan Skowron nie ma wątpliwości: - Z dymem możemy pójść w każdej chwili. Choćby przez dzikie mieszkania, w których pomieszkują bezdomni. - Skowron prowadzi do swojego baraku, odrywa dyktę od drzwi i pokazuje jedno z nich. - Szmaty, maszynki, farelki, butle gazowe, popielniczki z petami. Bomba jedna.

Skowronowie nie mają prawa do emerytury. Ona dostaje niewielkie pieniądze z MOPS-u. On dorabia kilkaset złotych jako stróż. Po pomoc nie pójdzie, bo wcześniej musiałby zapisać się na odwyk. - Pomoc społeczna? - Jan Skowron nie kryje rozbawienia. - Przychodzi taka pani Aldona. Namawia. A ja do niej: Pani Aldonko, a co to, jednego piwa już nie można wypić?

Barbara Skowron prowadzi na drugi koniec baraku. Ostrożnie otwiera drzwi do małego, zapuszczonego mieszkania. W środku czwórka dzieci, bałagan i siedzący bez ruchu młody mężczyzna. - Tu mieszka córka z mężem i sześciorgiem dzieci. Wychodzi mniej niż dwa metry na osobę - mówi pani Barbara. - Jedno jest niepełnosprawne, inne ma porażenie.

Na korytarzu baraku Skowronów leżą kawałki szyb, wygięta blacha po hydrancie i stare meble. Czuć smród odchodów. - Ściany z wafli, w środku karton. Wystarczy walnąć pięścią i ściana leci - pan Jan wyprowadza lekkie uderzenie na próbę.

Jak wygląda życie na Łącznej?

- Strach wyjść. Napady, pobicia, było nawet morderstwo. Jedni młodzi napuszczają na drugich. Najgorzej jest nocą, życie zaczyna się po 22.00. Policja już nie chce przyjeżdżać - opowiadają mieszkańcy.

"Socjalne" po polsku

Mieszkanie Skowronów to jedno z 57 tys. polskich lokali socjalnych (dane GUS-u z 2007 r.). Najwięcej, bo ponad 10 tys., jest ich właśnie w województwie śląskim.

Za przyznawanie mieszkań socjalnych odpowiadają w Polsce gminy. Do zamieszkania takiego lokalu prawo mają tylko osoby w szczególnie trudnej sytuacji życiowej. Obowiązek zapewnienia lokalu nakładają często na gminy sądy, orzekając, w przypadku niepłacenia czynszu, eksmisje.

Co mówią przepisy o standardzie mieszkań socjalnych? Określa je ustawa o ochronie praw lokatorów. Mieszkanie socjalne to lokal "nadający się do zamieszkania ze względu na wyposażenie i stan techniczny,­ którego powierzchnia pokoi przypadająca na członka gospodarstwa domowego najemcy nie może być mniejsza niż 5 m2, a w przypadku jednoosobowego gospodarstwa domowego 10 m2, czynsz za najem którego jest ustalony na poziomie 50 proc. najniższego czynszu za najem tych lokali komunalnych w gminie, które nie mają statusu lokalu socjalnego".

Jak podaje Ministerstwo Infrastruktury, większość polskich mieszkań socjalnych mieści się w specjalnych budynkach (rzadko stosowany jest model rozproszenia). Niektóre z nich - jak ten z Kamienia Pomorskiego - to byłe hotele robotnicze. Inne to gierkowskie biurowce, jeszcze inne - jak choćby w Dąbrowie - zwykłe baraki.

Polskie mieszkalnictwo socjalne od dawna tkwi w kryzysie. Wedle szacunków Instytutu Rozwoju Miast brakuje ok. 120 tys. lokali. Jak mówi prof. Hanka Zaniewska z IRM, przyczyną tak dużego zapotrzebowania jest coraz większa liczba orzekanych eksmisji, rozbiórki i wyburzenia znajdujących się w coraz gorszym stanie starych budynków, a także brak środków na budowę nowych.

Jak dodaje prof. Zaniewska, aż 66 proc. polskich budynków socjalnych zostało wzniesionych przed 1944 rokiem, 30 proc. między 1944 a 1970 r., a tylko pozostałe 5 proc. po 1971 r. - Nic dziwnego, że większość nie nadaje się do użytku - komentuje.

Jak na sytuację z mieszkaniami socjalnymi wpłynie tragedia w Kamieniu Pomorskim? Może ją jeszcze pogorszyć: specjalne kontrole, które na polecenie rządu rozpoczęli w ubiegłym tygodniu lokalni inspektorzy nadzoru budowlanego, z pewnością doszukają się nieprawidłowości. Pierwsze plony kontroli już zresztą są: to zamknięty dom socjalny w podtoruńskiej Chełmży.

Kontrola budynków

Sobotni wieczór, sześć dni po tragedii w Kamieniu Pomorskim. W Chełmży, pod zamykanym budynkiem socjalnym, stoją wozy telewizyjne i dziennikarze. Przed kamerami tłumaczy się burmistrz miasta.

Budynek to jednopiętrowy barak z balkonami. Na parterze wywieszone prześcieradło: "Dajcie nam azyl!". Wewnątrz czysto: pomalowane ściany, zadbane posadzki. W rogach gaśnice - pojawiły się tu kilka dni temu, kiedy po raz pierwszy zjawiła się telewizja (jak mówią mieszkańcy, wcześniej zawsze ktoś ją wywoził na złom). W budynku - w mieszkaniach o powierzchni kilkunastu metrów - przebywają bezdomni i rodziny z dziećmi.

Marcin, po trzydziestce, mieszkaniec jednego z mieszkań: - Zrobili pokazówkę. Co z tego, że nie ma wentylacji? Każdy okno otwiera i jest w porządku!

- Nikt do nas nie przyszedł z informacją. Dowiedzieliśmy się z telewizji - denerwuje się Gosia, żona Marcina.

Irytacji nie kryje też Jerzy Czerwiński, burmistrz Chełmży: - To decyzja z rygorem natychmiastowej wykonalności - mówi. - Nie dali ani chwili czasu, postawili pod ścianą. Inni mają budynki w gorszym stanie i nic się z tym nie robi!

Kontrole nadzoru budowlanego dotrą też z pewnością do pobliskiego Torunia, gdzie dyskusja o lokalach socjalnych trwa od lat i gdzie miasto adaptuje stare budynki na mieszkania socjalne oraz buduje nowe. Efekty widać kilka tygodni po zasiedleniu: spalone domofony, elementy metalowe wywiezione na złom (mieszkańcy wykręcają nawet wanny).

Jest tak chociażby w największej toruńskiej "sypialni": na gierkowskim osiedlu "Rubinkowo", w byłym hotelu pracowniczym "Lipsk" (w latach świetności schronieniu dla robotników pobliskiej "Elany"). Z daleka "Lipsk" wyróżnia się pomarańczową elewacją upstrzoną dziesiątkami anten satelitarnych. W środku długi, zdewastowany korytarz, na klatkach dziury w ścianach, powybijane szyby, w skrzynce po hydrancie butelka po żytniej. Portier prezentuje wyposażenie na cały pięciokondygnacyjny budynek: jedna gaśnica i wąż do hydrantu. - Co z tego - macha ręką - skoro nie dali pokręteł do odkręcenia zaworu?

Kontrolerzy budowlani dotarli do budynków socjalnych w innych miastach. Choćby na Śląsku, gdzie wykryto już kilka przypadków braku przeglądów instalacji. - W niektórych trudno o jakąkolwiek kontrolę - żali się dyrektor Wojewódzkiego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego Małgorzata Mazur. - Często za prąd płaci jedna osoba, a reszta składa się na "pajęczynę".

Jakie będą wyniki kontroli w innych miastach? Jak urzędnicy potraktują toruński "Lipsk", dąbrowskie baraki przy Łącznej i setki innych? Skąd - w razie decyzji takich jak w Chełmży - gminy wezmą nowe mieszkania socjalne?

Cokolwiek zrobią, nie rozwiążą innego problemu polskich mieszkań dla biedoty: wielkich skupisk lokali socjalnych, gett na obrzeżach miast. Nie zmienią polskiego oblicza biedy, która nie ma się rzucać w oczy, nie ma drażnić. Biedy, której bardziej do twarzy za wysokim płotem.

Jak wyciągnąć z getta

Dąbrowska ul. Łączna sąsiaduje z ul. Michała Spisaka: zadbane szeregowce, kwiaty na parapetach, w piątkowe popołudnie z umytych, lśniących samochodów dochodzi skoczna muzyka. Ludzie z lepszych domów mówią: teraz, kiedy zaczyna się robić ciepło, znowu będzie katastrofa.

- Sąsiadkę pogryzł pies tamtych, dziecko pobił też ktoś stamtąd - kiwa głową młody mężczyzna. - Najgorsze baraki są naprzeciwko naszych okien. Nie ma dnia bez pogotowia czy policji.

- Boimy się dzieci puszczać do sklepu - dodaje młoda kobieta. - Niektórzy się wyprowadzili, jedna pani miała problem z córkami, bo zaczęły się zadawać z tamtymi.

- Chcieliśmy ogrodzić się dużym płotem - mówi mężczyzna - ale pomysł upadł, bo ktoś powiedział, że będzie jeszcze gorzej.

Problem z protestami "normalnych" przeciw "socjalnym" zna też Kraków, w którym prawie każda miejska inwestycja kończyła się konfliktem (w Krakowie powstało nawet Stowarzyszenie Przyjazny i Bezpieczny Ruczaj - reakcja na plany wybudowania mieszkań socjalnych w pobliżu "normalnego" osiedla).

Edward Siatka, zastępca dyrektora Wydziału Mieszkalnictwa w Urzędzie Miasta, przytacza cytaty z protestów: "Dlaczego mamy to piękne miasto zabrudzić biedakami"; "Pan Prezydent planuje teren mieszkań socjalnych otoczyć drutem kolczastym i ustawić wieże wartownicze? A może to my, jak w krajach Ameryki Łacińskiej, będziemy się chronić za ogrodzeniami z drutu kolczastego i wynajmować ochronę?"; "Kupiliśmy na tym osiedlu mieszkania za ciężkie pieniądze i chcemy, aby nasze dzieci wychowywały się w spokoju i inteligenckiej subkulturze".

Mimo problemów Kraków skutecznie broni się przed przyjęciem modelu gett dla biedoty. Jak mówi dr Arkadiusz Żukiewicz, pedagog społeczny i pracownik krakowskiego MOPS-u, udaje się w mieście częściowo zachowywać model rozproszenia mieszkań socjalnych. - Pozwala to choć w niektórych przypadkach uniknąć dziedziczenia biedy i wykluczenia - komentuje.

Jak mówi Żukiewicz, getta to też trudne miejsce do pracy społecznej i socjalnej. - Ogromnym wyzwaniem jest dywersyfikacja obszarów biedy - mówi. - Budujmy mieszkania komunalne, a wśród nich niech będą też lokale socjalne.

Jak dodaje, polskie budynki socjalne to odzwierciedlenie tego, co dzieje się w całym kraju: braku wspólnoty i obywatelskich instynktów. - Części wspólne tych budynków powinny być sprzątane przez mieszkańców. Tymczasem są tylko dewastowane - mówi. - Skala i sposób działania polskiej pomocy społecznej nie dają gwarancji na poprawę sytuacji takich miejsc.

Jak skuteczniej pomagać mieszkańcom gett? - Trzeba wprowadzić pracowników społecznych, którzy mieszkaliby w tych budynkach na co dzień - mówi Żukiewicz. - Takich ludzi mamy, trzeba tylko zarazić ideą polityków, bo potrzebne są na to środki i prawo.

Żukiewicz jednak przyznaje: łatwo nie będzie, bo niejednokrotnie politycy myślą w ramach kilkuletnich kadencji. - A tutaj efekty widoczne będą po wielu latach. Skoro jednak zapalono zielone światło dla rodzinnych form opieki zastępczej, dlaczego nie spróbować tutaj?

Jak mówi Żukiewicz, stała obecność pracowników socjalnych, budowanie wspólnoty, dawanie dobrych wzorów to nie tylko recepta na wychodzenie osób wykluczonych z gett, ale też odpowiedź na codzienne problemy domów socjalnych: dewastację, znieczulicę, a w skrajnych przypadkach tragedie takie jak ta z Kamienia Pomorskiego.

"Darzybór" i Łączna

Miejscem, gdzie postulat wspólnoty pod jednym, "socjalnym" dachem realizuje się od lat, jest poznańskie osiedle "Darzybór", na którym Stowarzyszenie Pogotowie Społeczne (kiedyś część "Barki") wybudowało wraz z gminą mieszkania socjalne. - Byli wykluczeni, teraz pracuje już około 90 proc. lokatorów - mówi Wojciech Zarzycki z zarządu stowarzyszenia. - Ale nowe domy to za mało: można wybudować lokale o najwyższym standardzie, które po kilku tygodniach będą zdewastowane.

- Baliśmy się, że ci ludzie przyjdą i spoczną na laurach - przyznaje Zarzycki. - Że usiądą, otworzą piwko, włączą brazylijski serial. Ale nie usiedli. Prowadziliśmy programy dla dzieci i dorosłych, byliśmy z nimi przez lata, chyba udało się ich zarazić działaniem. Mimo problemów widać oddolny ruch obywatelski: razem przycinają trawniki, wspólnie ślą petycje, żeby w okolicy częściej stawał autobus.

Slumsy z Dąbrowy to antyteza poznańskiego "Darzyboru". Między barakami na Łącznej postulaty dywersyfikacji obszarów biedy oraz poczucia obywatelskości muszą brzmieć groteskowo. Na odpowiedź o przyszłość tutejszych młodych Jan Skowron nie potrzebuje namysłu: - Ona, jeśli ładna, pójdzie na obwodnicę. On zacznie kraść. I będzie tak, jak o nas mówią od dawna: bieda, kurwa i złodziej.

Barbara Skowron chce mieć tylko dwie rzeczy: święty spokój i większe mieszkanie. Nie dostanie ani jednego, ani drugiego. - To pierwsze to chyba tylko u Walotka (właściciela tutejszego zakładu pogrzebowego) - mówi. - A to drugie to jak się damy zhajcować jak tamci. Wtedy będą i mieszkania, i pieniądze jak się należy.

Współpraca: Rafał Lachowicz

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2009