Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Mroźny, styczniowy wieczór. Idziemy rozświetloną różnokolorowymi lampkami aleją Rustawelego. Przed parlamentem piękna ogromna choinka, karuzele, stragany. Można zjeść wędzoną rybę, kupić dzieciom cukrową watę. Jest świątecznie i sielankowo.
A jeszcze dwa miesiące temu z tego samego miejsca chmury gazów łzwiących wypychały tysiące demonstrantów, niezadowolonych z sytuacji w kraju. Tu też, cztery lata temu, na nieoświetlonych, szarych i zaśmieconych ulicach te same tłumy euforycznie wynosiły do władzy, na fali "Rewolucji Róż", nowego przywódcę: Micheila Saakaszwilego.
Euforia i gniew
Godzina dwudziesta. Koniec głosowania w przedterminowych wyborach prezydenckich, w których o wybór ubiegają się: przywódca "Rewolucji Róż" i dotychczasowy prezydent Saakaszwili; lider zjednoczonej opozycji Lewan Gaczecziladze; najbogatszy Gruzin, mafioso, magnat medialny i miliarder Badri Patarkacyszwili oraz kilku mniej znaczących polityków. Nagle słychać klaksony i aleją Rustawelego przejeżdża kolumna samochodów, nad którymi powiewają flagi Gruzji Saakaszwilego. To jego zwolennicy zaczynają święcić triumf: ogłaszają światu zwycięstwo "Miszy".
Śpieszymy do hotelu, by zasiąść w recepcji przed telewizorem i obejrzeć wieczór wyborczy. Oglądamy opozycyjną telewizję Kavkazia, gdyż nasz recepcjonista "Miszy" szczerze nienawidzi i telewizji państwowej nie ogląda. Ku naszemu zdziwieniu obserwujemy, jak jeden z mniej znaczących kandydatów gratuluje zwycięstwa Gaczecziladzemu i tytułuje go prezydentem.
Nasz recepcjonista triumfuje: teraz posadzą "Miszę", ministra spraw wewnętrznych, ich doradców - tych pederastów, aferzystów, ch..., posadzą wszystkich. Nieruchomości, które w Tbilisi pokupowali Arabowie, Turcy i inni cwaniacy, odbierze się i odda ludziom!
Potem, z półtoragodzinnym opóźnieniem, pojawiają się pierwsze wyniki sondaży exit poll, które dają niekwestionowane zwycięstwo Saakaszwilemu.
Recepcjonista odpala papierosa od papierosa i wykrzykuje, że jak zwykle kłamią, fałszują, oszukują, nie liczą się z ludźmi i obrażają naród. Pewnie tak samo zachowują się taksówkarz Giwi z którym jeździliśmy po mieście, i który deklarował, że nie pójdzie na wybory, bo i tak będą sfałszowane; albo Nino, która robi najlepszą kawę na wschód od Tbilisi i opowiedziała nam, jak podczas zorganizowanego przez sztab wyborczy "Miszy" wiecu w jej małym miasteczku nie spotkała ani jednej miejscowej osoby - wszyscy zostali dowiezieni autokarami skądinąd.
Inaczej zapewne reagują Tamara i Dawid z baru piwnego, w którym wieczory spędza tbiliska młodzież: oni doceniają przemiany ostatnich lat, otwarcie Gruzji na Zachód, perspektywy rozwoju, w tym ich osobistego. Ojciec naszego gruzińskiego kolegi, Lewan, podkreśla z kolei, że od kilku lat można w końcu chodzić bezpiecznie ulicami, nie ma bandytów, a policjanci nie biorą łapówek. On też pewnie ucieszył się z rezultatów exit poll.
W dwóch "matriksach"
Bo społeczeństwo Gruzji jest spolaryzowane jak nigdy. To były pierwsze wybory w najnowszej historii kraju, w których nie było pewne, kto wygra. Wystające kości policzkowe "Miszy" - na ogół rumianego i pucołowatego jak pączek w maśle - świadczyły o tym najlepiej.
Żadna ze stron nie jest przygotowana na porażkę. O swoim zwycięstwie są przekonani liderzy opozycji, wzywają ludzi do protestów. Skala niezadowolenia z władzy jest tak duża, że można się spodziewać burzliwego ich przebiegu. Gaczecziladze, deklarujący przed wyborami, że i tak nie uzna ich wyniku, w dniu wyborów ogłosił się zwycięzcą. Miał przyjąć werdykt zagranicznych obserwatorów, po czym zmienił zdanie i orzekł, że wybory i tak sfałszowano, niezależnie od tego, co mówią organizacje międzynarodowe. Dla tego "demokraty" jedynym punktem odniesienia jest jego własna opinia w danej chwili, zmienna jak pogoda.
Saakaszwili też nie czekał na ostateczne wyniki i już w wyborczy wieczór wraz ze zwolennikami fetował zwycięstwo, a dwa dni później - kiedy jeszcze nie wszystko rozstrzygnięto - odbierał gratulacje z zagranicy i zaprosił prezydenta Kaczyńskiego na swą inaugurację w końcu stycznia. Jeśli prawdą jest to, co mówiła gruzińska ulica - że "Misza" i tak nie oddałby władzy, nawet za cenę "przykręcenia śruby" i izolacji międzynarodowej - to wstępne wyniki zapewne sprawiły, iż spadł mu kamień z serca.
Tak czy inaczej, można odnieść wrażenie, że zwolennicy władz i zwolennicy opozycji żyją w odmiennych "matriksach". Głównym zadaniem nowo wybranego prezydenta będzie przywrócenie zaufania społeczeństwa do władzy i zasypanie przepaści, która podzieliła Gruzinów. I nie będzie to zadanie łatwe.
Demokrację buduje się ciężej i dłużej, niż rozświetla się aleję Rustawelego i zwalcza przestępczość. Ostatnie miesiące i ostatnie dni pokazały, że Gruzini wciąż uczą się tej trudnej sztuki. Wybory się odbyły, wstępne raporty międzynarodowych obserwatorów wytykają liczne uchybienia w procesie wyborczym, ale jednocześnie nie kwestionują ich ważności. W Gruzji jednak nie wymyślono wyników w zaciszach prezydenckiego pałacu, ludzie naprawdę mogli wybrać i zagłosować - czego nie sposób powiedzieć o państwach sąsiednich - Rosji, Armenii i Azerbejdżanie.