Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
„Zrujnowane, wymarłe miasto” – napisał niedawno brytyjski tabloid „The Sun”, mając na myśli współczesną Łódź, szykującą się rzekomo do masowej emigracji na Wyspy. Ledwo umilkły komentarze, sprostowania i głosy oburzenia dotyczące przesadnego w swoim tonie artykułu, a już na ekrany naszych kin trafia najnowsza wersja filmu Marcina Latałły „Moja ulica” – realizowanego przez pięć lat dokumentu o wielopokoleniowej rodzinie z familoków przy ulicy Ogrodowej. Film do pewnego stopnia wpisuje się w obraz Łodzi przedstawiony we wspomnianym brukowcu, jest jednak przede wszystkim dokumentalną sagą polskiej rodziny, próbującej przetrwać w nowej rzeczywistości po 1989 r.
Reżyser przypatrywał się latami swoim bohaterom i ich oczyma oglądał zmieniający się świat za oknem. Symbolem tych przemian stała się budowa centrum rozrywkowo-handlowego „Manufaktura” – po drugiej stronie ulicy, na terenie dawnej fabryki włókienniczej, w której od pięciu pokoleń pracowała filmowa rodzina Furmańczyków. Tkalnie zbudowane w II połowie XIX w. przez króla bawełny Izraela Poznańskiego, po wojnie znacjonalizowane i ochrzczone imieniem Juliana Marchlewskiego, nie przetrwały upadku komuny. Wśród tych, którzy znaleźli się na bruku, był Marek Furmańczyk, główny bohater „Mojej ulicy”, który na trwającym 12 lat bezrobociu popadł w alkoholizm. Dla mieszkańca komunalnego lokalu bez wygód „Manufaktura” miała być zaproszeniem do innego, lepszego świata, którego beneficjentem jednak nigdy się nie stał. Tak jak i jego matka, niegdyś przodownica pracy socjalistycznej, teraz jedyna żywicielka rodziny, z wnukami i prawnukami włącznie.
Kamera towarzyszy Markowi w poszukiwaniu pracy, jest świadkiem narodzin jego potomka czy rozprawy sądowej chłopaka jego córki. Czasem staje się „nieprzeźroczysta”, jak w scenie, w której bohater zwraca się wprost do nas z dramatycznym apelem: „Ludzie, k...a, nie pijcie!”. Bo „Moja ulica” w swoim oskarżaniu systemu skupia się przede wszystkim na pojedynczym człowieku, którego nikt nie nauczył, jak korzystać z szans obiecanych przez ten system. Nikt mu nie powiedział, w jaki sposób ma podnieść się z upadku, który jest wynikiem zarówno bezwzględności ustroju ekonomicznego, jak i zwykłej ludzkiej słabości. Nikt wreszcie nie pokazał Markowi, jak uratować rozpadającą się i coraz bardziej degenerującą się rodzinę, w której następne pokolenia zapewne odziedziczą nieudolność i biedę.
Najbardziej poruszający jest film Latałły gdy bezpośrednio konfrontuje starych mieszkańców ulicy Ogrodowej z rozkwitającym tuż obok kapitalistycznym rajem i otwierającą swe podwoje Unią Europejską. W domu Furmańczyków włączony telewizor zadaje (oczywiście, w systemie audiotele) kuriozalne pytanie: „Czy czujesz się pełnowartościowym Europejczykiem?”. Do melodii „Prząśniczki” ubrany odświętnie Marek Furmańczyk zwiedza nowo otwarte centrum handlowe (największe wówczas w Europie Środkowo-Wschodniej), ale okazuje się, że pod szklaną kopułą takich ludzi jak on nawet nie stać na kawę. Wkrótce potem dowie się, że mieszkańcy Ogrodowej nie pasują do nowego, reprezentacyjnego wizerunku ulicy i grozi im przeniesienie na osiedle socjalne.
„A niech tam to miasteczko Łódź mór nie minie, niech ją ta ogień spali!” – wyklinała w „Ziemi obiecanej” wieśniaczka, która wraz z całą rodziną przybyła do miasta za chlebem, doznając tam jeszcze większej nędzy i upokorzeń. Film Latałły, przywołujący wspomnienie wojennego Litzmannstadt, cytujący i słynny film Andrzeja Wajdy, i dokument „Z miasta Łodzi” Krzysztofa Kieślowskiego (Latałło pracował jako tłumacz przy „Trzech kolorach” i „Podwójnym życiu Weroniki”), nie próbuje demonizować czy mitologizować miasta. Jest przede wszystkim wyrazem solidarności filmowca z ludźmi, którzy znaleźli się na śmietniku historii, na poboczu wielkich przemian. Pokazuje też, jak w „nowej kulturze ekonomicznej” (by przytoczyć szumne słowa człowieka reprezentującego w filmie francuskiego inwestora „Manufaktury”) uległ degeneracji robotniczy etos. Oglądając „Moją ulicę”, mamy wrażenie, jakby nikt inny o tych ludzi dotychczas tak otwarcie się nie upominał, a już na pewno nie poświęcił im tyle czasu. Tym większa wartość dokumentu Latałły, który choć opowiada o polskiej rzeczywistości sprzed kilku lat, trafia w niepewne nastroje dnia dzisiejszego.
„MOJA ULICA” – reż. Marcin Latałło, scen. Marcin Latałło, Alexandre Dayet, zdj. Marcin Latałło, muz. Antoni Łazarkiewicz. Prod. Polska/Francja 2012. Dystryb. Fundacja Magellan. W kinach studyjnych od 15 lutego.