Zdrada elit

Współczesne populizmy karmią nas opowieścią o tym, że podział na elity i lud jest nieusuwalny i wręcz genetyczny. Podobnie jest w Polsce, we Francji i w Stanach Zjednoczonych.

23.10.2017

Czyta się kilka minut

Barack Obama, George W. Bush i Bill Clinton w Liberty National Golf Club w New Jersey, 2017 r. / ROB CARR / GETTY IMAGES
Barack Obama, George W. Bush i Bill Clinton w Liberty National Golf Club w New Jersey, 2017 r. / ROB CARR / GETTY IMAGES

Mogłoby się wydawać, że w tak głęboko podzielonym świecie nie ma już diagnoz, opowieści i mitów, które w niezmienionej postaci nawiedzają wyobraźnię lewicy, prawicy i liberałów. Wszyscy się ostatecznie pokłóciliśmy, nasze bańki bezpowrotnie się od siebie oderwały, a kultura pękła na pół – nie jesteśmy w stanie zgodzić się w prawie żadnym punkcie.

Tej intuicji przeczy przynajmniej jeden niebagatelny wyjątek: opowieść o tym, jak elity odwróciły się od zwykłych ludzi.

Posłuchaj, liberale!

Chodzi z grubsza o to, że kiedyś istniała „prawdziwa” robotnicza lewica i „prawdziwy”, lojalny wobec swoich wyborców z klasy średniej, liberalizm. Kiedyś politycy rozumieli, albo przynajmniej starali się zrozumieć, jaki jest interes wyborców. Byli związani odpowiedzialnością wobec tych, którzy oddają na nich głosy, a nie na przykład wobec lobbystów, ponadnarodowych organizacji i umów, wielkiego kapitału. Nie byli zakładnikami standardów i wrażliwości tej samej wąskiej grupy elit, jaka uformowała i wykształciła profesjonalną klasę polityków i ekspertek. Kiedyś byli bliżej ludzi – w fabrykach i na wiecach, na ulicach małych miast i parafiach lokalnych kościołów. Dziś żyją w wąskim obwarzanku Waszyngtonu (Warszawy, Londynu, Madrytu) i dzielą swój czas między studio telewizyjne a konferencję prasową. Jak każdy mit polityczny, ten jest wygodnym sposobem na ujęcie niezliczonych faktów historycznych, rozciągniętych na lata procesów, a czasami także nieoczekiwanych konsekwencji i splotów wydarzeń, w jedno spójne i przemawiające do wyobraźni hasło.

W Europie partie socjaldemokratyczne od dłuższego czasu tracą najwierniejszych wyborców, w Ameryce Hillary Clinton i Demokratom udało się roztrwonić całe poparcie, jakie dostali w spadku po Obamie, zaufanie do elit politycznych jest rekordowo niskie, a najłatwiej dziś zrobić karierę na byciu „antypolitykiem”. Idzie o to, żeby – jak pisze Jan Werner-Müller – odebrać elitom moralne prawo do zabierania głosu, wymierzając im należną karę za lata ignorowania ludu. Wybory w Polsce w 2015 r. wygrała partia, dla której mit „zdrady elit” był czymś więcej niż hasłem. Był opowieścią założycielską i kluczowym elementem ideologii walki oraz sprawowania władzy. Z tym, że elity „były głupie” i coś z nimi poszło bardzo nie tak, zgadza się dziś skrajny nacjonalista, działaczka lewicowa, związkowiec i liberalna intelektualistka. Podobną diagnozę stanu rzeczy możemy usłyszeć na wiecu populistycznej partii i spotkaniu fundacji Billa i Melindy Gatesów.

Choć tak wiele osób z tak różnych środowisk zgadza się, że problem istnieje, mało kto odpowiada na kluczowe pytania. Jak i dlaczego faktycznie przebiegał ten proces oraz co, poza narzekaniem, z tym wszystkim zrobić? W ubiegłym roku pochylił się nad tym Thomas Frank (autor kultowej książki „Co z tym Kansas”). I zrobiło się nareszcie interesująco. Książka Franka „Listen, Liberal” (Posłuchaj, liberale!) najlepiej tłumaczy, dlaczego współcześni Demokraci powinni byli bać się porażki w przełomowych wyborach – jeszcze nim wygrał je Donald Trump.

Partia ludu

Frank sugeruje, aby poszukać genezy „odklejenia elit”, miast skupiać się tylko na współczesnych bolączkach. „Co się stało z partią ludu?”, podtytuł jego książki, podpowiada zresztą, że należy zwrócić się ku historii – przecież dziś mało kto nazywa tak Demokratów. Co więc się stało? Choć nigdy nie było żadnego „światowego kongresu elit”, który orzekłby o tym, że należy odwrócić się od „zwykłych ludzi”, Frank pisze o serii świadomie podjętych przez amerykańską lewicę decyzji, które miały właściwie identyczny skutek.

W 1968 r., po kadencjach dwóch prezydentów, których rządy miały zwiastować wielki powojenny powrót lewicy – Johna F. Kennedy’ego i Lyndona B. Johnsona – Demokratów w wyborach upokorzył Richard Nixon. Frank pisze, że mimo wszystko Demokraci mogli wciąż polegać na jednej grupie wyborców: zorganizowanym ruchu pracowniczym, czyli, biorąc rzecz prościej, związkach zawodowych. Jak się im odwdzięczono? Pozbawiając wpływu na partię – odpowiada gorzko Frank. Specjalne gwarantowane kwoty partyjnych delegatów wyznaczono osobom młodym, Afroamerykanom i kobietom – ale nie przedstawicielom i przedstawicielkom organizacji pracowniczych. Wewnętrzne reformy wprowadzone przez Demokratów, choć szczytne w swoich założeniach i w wielu aspektach niezbędnie potrzebne, zawierały w sobie truciznę elitaryzmu. I „partia ludu” zaaplikowała ją sobie świadomie i gorliwie – dowodzi Frank. W przekonaniu, że współczesne wyzwania mają przede wszystkim niematerialny charakter, a amerykański dobrobyt będzie wieczny, należy tylko lepiej się nim podzielić, Demokraci oddelegowali swoich sojuszników z klasy robotniczej do drugiego szeregu.

Frank obficie cytuje kolejne dokumenty i książki z lat 70., w których upierano się, że przyszłość należy do intelektualistów, gospodarki opartej na wiedzy „pracowników umysłowych”. Już w wyborach 1972 r., które rozstrzygnęły o jego drugiej kadencji, zaledwie kilka lat później, Nixon mógł straszyć robotników, żeby nie głosowali na partię „aborcji, amnestii i kwasa”, Demokratów. I udało mu się: zdobył głos 70 proc. białych robotników. To wtedy wspierany przez intelektualistów demokratyczny sojusz związków zawodowych, mniejszości i biednych się rozpadł.

Publiczny wizerunek „partii ludu” przestał być wyłącznym przywilejem Demokratów. I, rzecz jasna, ich przeciwnicy wykorzystywali każdy kryzys i moment społecznego niepokoju, aby bezlitośnie walić lewicę i liberałów tą pałką – przypominając, że gdy toczy się walka o wolność i dobrobyt zwykłego człowieka, elity konsumują kolejną intelektualną modę w swoich enklawach feminizmu, wolnej miłości, moralnego permisywizmu i Bóg jeden raczy wiedzieć, czego jeszcze.

Czarny, choć biały

Co jednak, gdy Demokraci wygrywali wybory? Wydarzyło się to jeszcze trzykrotnie: Jimmy Carter przejął gabinet po Geraldzie Fordzie w 1977 r., Bill Clinton po ­George’u H. Bushu w 1993 r. i Barack Obama po Bushu juniorze w 2009 r. Frank zauważa jednak, że błyskotliwe kampanie i udane kariery tych utalentowanych polityków nie oznaczały koniecznie zmian na lepsze w partii i szeroko pojętych elitach władzy. Prawidłowość, jaką opisuje, sprowadza się w gruncie rzeczy do tego samego problemu, który sprowadził na Demokratów klęskę już w latach 70. – demokratyczni prezydenci wyrażają swoją wdzięczność i lojalność wobec wszystkich, tylko nie tych, którzy powinni na nich głosować.

Za najbardziej wymowny przykład służy jowialny Bill Clinton. Wygrał wybory dzięki kampanii szczerze skupionej na gospodarczych obawach dziesiątek milionów Amerykanek i Amerykanów, obiecując – trochę jak współcześnie Trump – zająć się interesami krajowymi i troskami zwyczajnych rodzin. Było to szczególnie trafione przesłanie po „końcu historii”, gdy Ameryka nie musiała już ścigać się w wyścigu zbrojeń ze Związkiem Sowieckim i zwalczać komunizmu na całym globie. Clinton przyjął nominację prezydencką z ramienia Demokratów „w imieniu ciężko pracujących Amerykanów, naszej zapomnianej klasy średniej”. I nie ustawał w przypominaniu wyborcom, że bije się z „arystokracją” i „bogaczami” w ich imieniu. Ludzi, którzy – podobnie jak on – mogą mówić z akcentem (Clinton był z Arkansas) i wciąż pamiętać biedę swoich rodziców i dziadków. Ba, sami mogą być biedni i się tego nie wstydzić. Jednak, zgryźliwie punktuje Frank, Clinton jeszcze nie zdążył się wprowadzić do Białego Domu, a już zaczął zapominać o ludziach, którzy mu zaufali. Pierwsze przemówienie Clintona, w którym pojawia się sugestia, że biedni są (przynajmniej po części) sami sobie winni, Frank datuje na grudzień 1992 r. – równo na miesiąc przed ­inauguracją.

Zredukowano zasiłki dla rodzin i podpisano kontrowersyjną umowę o wolnym handlu z Meksykiem i Kanadą – NAFTA – przeciwko której były związki zawodowe i którą dziś wini się za ubytek kilkuset tysięcy miejsc pracy. Także za Clintona zderegulowano sektor bankowy. Korzystna koniunktura gospodarcza pozwoliła administracji Clintona zrezygnować z ambitnych działań na rynku pracy i zabezpieczeń społecznych, a całą partię przesunęła na daleko bardziej wolnorynkowe pozycje.

Clinton, który czasem mówił o sobie, że był „pierwszym czarnym prezydentem” – co dziś brzmi wprost niesmacznie – wprowadził reformę systemu sprawiedliwości, która zwiększyła liczbę osadzonych, przede wszystkim czarnoskórych mężczyzn, i zaostrzyła kodeks karny, zmniejszając możliwości odwoływania się od wyroku i skracania kar. Clinton złamał konwencję i swego rodzaju tabu: dotychczas to prawica posługiwała się retoryką „prawa i porządku”, która czasem ­skrywała rasistowskie intencje polityków. Udowodnił, że Demokraci mogą być równie twardą partią, czym wyłącznie, zdaniem Franka, ośmielił ­swoją ­polityczną konkurencję do dalszego zaostrzania prawa.

Dziś osadzonych w aresztach i więzieniach jest o połowę więcej, niż było w czasach, gdy Clinton wprowadzał reformę. Niewielkie, kilkuprocentowe spadki w liczbie osadzonych odnotowano dopiero za Baracka Obamy. Według szacunków opublikowanych na łamach pisma „American Prospect” to właśnie po reformie Clintona proporcje się odwróciły: ­spadająca liczba brutalnych przestępstw towarzyszy... wzrostowi liczby wyroków więzienia.

Jednego Clintonowi nie można odmówić: za jego czasów gospodarka notowała wzrost, a poziom ubóstwa się zmniejszył. Także za to Amerykanie i Amerykanki kochali Clintona i skłonni byli wybaczać mu wszystko: zdrady małżeńskie i kłamstwa, pomyłki w polityce zagranicznej i fakt, że powołał do swojego gabinetu więcej milionerów niż jego republikański poprzednik. Obok zarobków i PKB rosły jednak też nierówności – a na to akurat Demokraci w porę znaleźli odpowiedź. Merytokrację.

Zdani na siebie

Frank uparcie wraca do jednej tezy: merytokracja to nie rozwiązanie problemu, ale jego istota. Amerykanki i Amerykanie zbyt długo słuchali zaklęcia o tym, że kompetencje i wykształcenie są receptą na każdy społeczny problem, żeby nie poznać się na jego fałszu.

Oczywiście, że dobrze jest się kształcić, inwestować w siebie i zdobywać kompetencje – ale miliony ludzi przekonywały się raz po raz, że ich wykształcenie i kompetencje są niewiele warte, o ile nie zdobyli ich w jednej ze szkół „ligi bluszczowej” albo sektorze finansowym czy technologiach. Innymi słowy: rzekomo uniwersalna opowieść o społecznym awansie stała się pochwałą wąskiej grupy absolwentów prestiżowych uczelni – jeszcze jedną wersją opowiastki o amerykańskim śnie, z którego duża część ich wyborców była po prostu wykluczona.

W tym samym czasie Republikanie, czy prawica w ogóle – opowiadała o zaletach ciężkiej pracy, odpowiedzialności i przedsiębiorczości. Było to kłamstwo równie płytkie, ale przynajmniej odnosiło się do doświadczeń życiowych ludzi, którzy nie robili doktoratu, tylko zasuwali na własny rachunek. Poczucie, że wszyscy jesteśmy zdani na siebie, a nie łaskę „gospodarki opartej na wiedzy” i magię dyplomu, podzielało z czasem tylko więcej i więcej Amerykanów. Na dodatek edukacja wyższa – dokładnie wbrew kazaniom Demokratów – stawała się przywilejem, zamiast wyrównywać szanse, zaczęła wpędzać w długi i budować nowe podziały. Choć kolejni demokratyczni przywódcy nieustannie powtarzali, jak ważne jest wykształcenie, dopiero socjalista Bernie Sanders – który formalnie dołączył do Partii Demokratycznej w 2016 r., gdy ubiegał się o prezydenturę – otwarcie powiedział o konieczności zniesienia czesnego na publicznych uniwersytetach.

Różne badania również przeczyły erudycyjnym wywodom merytokratów. Coraz więcej Amerykanów było stać na dom, wielki telewizor i elektroniczne gadżety, ale edukacja wyłącznie drożała. Bez względu na rzeczywistość, Demokraci nie mówili o wartości pracy, rodziny, więzi społecznych i solidarności, ale przede wszystkim o tym, że wykształcona, innowacyjna, nowoczesna Ameryka poradzi sobie z każdym problemem.

Nie poradziła sobie – czego przykładem był choćby kryzys w 2008 r. i to, jak zareagowały na niego elity. Frank – co wzbudziło niemało kontrowersji i krytyki – używa przykładu Obamy, który rozpoczął urzędowanie tuż po wybuchu kryzysu ekonomicznego, aby pokazać, co można było zrobić lepiej. Kiedyś – argumentuje Frank – gdy prezydentem był Franklin Delano Roosevelt, w latach 30., również wybuchł kryzys. Roosevelt odświeżył rząd, nie bał się wciągnąć ludzi spoza uniwersyteckich i politycznych elit do gabinetu, otwarcie poszedł wbrew konwencjonalnym mądrościom swojej epoki i, przede wszystkim, zmienił to, jak działa polityka. Obama zaś – punktuje Frank – w samej polityce nie zmienił prawie nic, lecz w sposób podobny do Clintona po mistrzowsku zdołał to ukryć. Do gabinetu Obamy trafili ci sami ekonomiści, bankierzy, eksperci, których miliony obywatelek i obywateli – nie bez przyczyny – uważało za winnych kryzysu.

Polityka, głupcze!

W amerykańskim pejzażu Frank i założony przez niego magazyn „The Baffler” sytuują się na lewicy bardziej radykalnej niż demokratyczne centrum, z którego wywodzili się Clintonowie, a potem Obama. Mimo tego i mimo faktu, że krytyka Franka jest zjadliwa, dosadna i osadzona w tradycji ostrego politycznego pamfletu, nie życzy on Demokratom źle. To nie jest wcale rozprawka o tym, jak „sprawy obyczajowe” wygrały nad „prawdziwą polityką”, ani o tym, jak rzekoma „pogarda dla zwykłego człowieka” pogrążyła „establishment”. Establishment polityczny, styl życia, prawdziwe lub wyimaginowane emocje, jakie się im przypisuje, cała ta dość podłej jakości psychologia – nic z tego nie jest faktycznie istotne.

Ważna jest polityka, jaką się prowadzi, jej gospodarcze i społeczne skutki, ambicje i zdolność związania społeczeństwa z projektem demokratycznym, liberalnym czy lewicowym – to jest ostateczny cel i miara sukcesu. Gdy elity polityczne zawodzą w tym aspekcie, możemy rozmawiać o ich błędach. I wcale – wbrew szczególnie popularnej w Polsce obiegowej diagnozie – nie jest to rozmowa o „tożsamości” i „tradycji”, „patriotyzmie” i „kosmopolityzmie”, „genderze” i „rodzinie”. „Odklejenie elit” interesuje Franka nie jako polityczny epitet, ale złożony problem: który ma swoją genezę, historię i skutki. Współczesne populizmy karmią nas narracją o tym, że podział na „elity” i „lud” jest wręcz genetyczny; że te dwie grupy dzieli nieprzekraczalny mur; że „odklejenie” jest jak nieuleczalna choroba, od której politykę uwolni kres współczesnej klasy politycznej w ogóle, którą zastąpią prawdziwi przedstawiciele narodu – prawdziwi Polacy, normalni Amerykanie, zwykli Brytyjczycy. W Polsce słyszymy o „resortowych dzieciach”, w Ameryce przedstawiciele radykalnego skrzydła Partii Republikańskiej wypowiadają słowo „Waszyngton” z taką odrazą, jakby była to stolica wrogiego mocarstwa, a nie ich własnego kraju; we Francji arystokratyczny klan Le Penów klnie dosadnie na establishment V Republiki.

Frank przypomina prawdę banalną, ale niesłychanie potrzebną. To, co wydaje się olbrzymim kulturowym i politycznym podziałem, jest jednak dość przygodne: składa się na to suma wyborów politycznych, dawnych zaniedbań, żywiołowa historia społeczna ostatnich dekad, powidoki dawnego optymizmu i złudnych nadziei. Demokraci – ale nie tylko oni – kiedyś naprawdę uwierzyli w społeczeństwo postrasowe, postklasowe, postpolityczne, świat konsumentów doskonale liberalnej demokracji i merytokratycznej gospodarki opartej na wiedzy. Choć nie brakowało im dobrych chęci, a przyświecające im ideały były nierzadko bardzo szlachetne – zawodzili, dostawali bolesne lekcje i nie zawsze wyciągali z nich wnioski. Na wielu poziomach rzeczywiście się „odkleili”. To nie jest jednak ani ich rodowód, ani moralna skaza, ani los czy przeznaczenie. To polityka, więc można ją jeszcze zmienić.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2017