Zbyt głośna intymność

Nazwanie tego filmu pornografią byłoby rozminięciem się z jej definicją. Michael Winterbottom, dotychczas twórca filmów zacnych i cenionych (Na tym świecie, Welcome to Sarajewo) poszedł w 9 Songs na całość, ale opierając się na pornograficznej dosłowności nie miał na celu wywołania czyjegokolwiek podniecenia. Wręcz odwrotnie.

11.09.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Jego młodzi bohaterowie: Amerykanka i Anglik, którzy spotkali się przypadkiem na koncercie rockowym, są prawie aseksualni w tym, co robią. W rozlicznych scenach erotycznych eksponujących wszystko bez ogródek przypominają istoty bez płci. Jakby pomimo różnych genitaliów zatarł się w nich pierwiastek męski i kobiecy. Nie ma pomiędzy nimi napięcia, iskrzenia, nie ma ciekawości drugą, nieznaną istotą. Oboje chcą tego samego, natychmiast, dokładnie w ten sam sposób. Śmiało artykułują swoje potrzeby i nie muszą dostrajać się do potrzeb drugiego. Film skupia się na “fizjologicznej" stronie ich związku, bo to oni sami sprowadzili go do tego wymiaru. Sceny seksu są więc dosłowne, ale też i monotonne, okraszone szczyptą dozwolonej perwersji, ale bez wyobraźni.

Życiowa przestrzeń bohaterów ogranicza się niemal wyłącznie do dwóch miejsc: klubu muzycznego i sypialni (wraz z przyległościami). W ten sposób reżyser kreśli ubogi pejzaż wewnętrzny dwojga nieciekawych ludzi, dopełniony banalnymi rozmowami o niczym. W ich życiu nie ma dramatu, nawet finałowe rozstanie wydaje się oczywistością, naturalną koleją rzeczy - co zresztą od początku zapowiada prowadzona w czasie przeszłym narracja. Samotni w tłumie, pozostają równie samotni w łóżku. Niewiele o sobie wiedzą, ale też niewiele robią, by się poznać. W filmie Winterbottoma gdzieś w powietrzu unosi się powiew melancholii, ale to słowo wydaje się tu raczej niestosowne. Zresztą żadne z bohaterów nie przyzna się do tego przed drugim.

Co pozostanie po ich związku? Kilka piosenek, przy których szaleli na koncertach, parę starć łóżkowych, może zapach wspólnie przyrządzanych posiłków... Kilka banalnych obrazków, które bohater próbuje posklejać rozpamiętując dawną miłość. I do tego właśnie ogranicza się film “9 Songs" - dla wielu z pewnością irytujący w swojej oczywistej diagnozie, ale przy okazji przerażająco trafiony. Para dwudziestoparolatków zachłyśniętych wolnością i brakiem zobowiązań chętnie mówi o miłości i jeszcze chętniej ją uprawia. Jednocześnie oboje całkowicie rozmijają się z sobą, skupieni na samym akcie przyjemności.

Niestety Winterbottom niezbyt zręcznie próbuje powagę tego stanu opisać. Komentarzem do sytuacji bohaterów są teksty piosenek rockowych (choć jest i fragment koncertu Michaela Nymana), ale wykrzykiwane ze sceny manifesty zbyt dosłownie odnoszą się do treści filmu i, miast dowartościować przeżycia bohaterów, jeszcze bardziej je banalizują. Kontrapunktem (również nieco przyciężkawym) dla beztroskiego czasu spędzanego przez kochanków na wzajemnym zaspokajaniu się jest samotnicza wyprawa bohatera na Antarktydę i spojrzenie z tej odległej perspektywy na losy minionego związku. Czynione tu i ówdzie porównania z głośną powieścią “Platforma" Michela Houellebecqa wydają się więc sporym nadużyciem, choćby dlatego, że powieść Francuza czyta się wybornie, a film Winterbottoma przy swojej szczątkowej strukturze i zamierzonej niechlujności wymaga od widza dużej dozy samozaparcia.

Zdążyliśmy się przyzwyczaić, że raz na kilka lat powstaje film, który zostaje okrzyknięty skandalicznym. Kolejny głośny obraz, który ma obalić obowiązujące na dużym ekranie tabu. Było więc “Ostatnie tango w Paryżu" Bertolucciego, “Intymność" Chéreau, “Pianistka" Hanekego, mało znana w Polsce “Anatomia piekła" Breillat... Za każdym razem podważano sensowność pokazywania aż tak dosłownych scen erotycznych. Jednocześnie jednak widz zmuszany był do postawienia sobie paru pytań, do innego niż dominujące w popkulturze spojrzenia na seksualność. Film Winterbottoma wypada w tym towarzystwie zdecydowanie najsłabiej - przez siedemdziesiąt długich minut ogrywa pomysł zaledwie na filmową nowelkę. Ale przecież i on jest jakimś znakiem czasu. Każda dekada ma taką “Intymność", na jaką sobie zasłużyła.

Łączy te wszystkie tytuły z pewnością jedno: wszystkie próbują wyjść naprzeciw współczesnej kulturze postępującej “pornokracji" (taki miała tytuł książka Catherine Breillat, która stała się podstawą jej filmu). Bez pruderii posługują się jej środkami, by pokazać, że nie ma co przystrajać aktorów w listki figowe, kiedy ostry seks aż bucha na każdym kroku: ozdabia wystawy kiosków, wyskakuje nieproszony z komputera, kusi na billboardach. Oswajają się z tym już nawet małe dzieci.

Coraz częściej dochodzi więc do patologii: ludzie chętniej oglądają seks, niż go uprawiają. Albo przy wzajemnym poznawaniu się obierają drogę na skróty, czyli przez łóżko. Jednocześnie coraz bardziej są bezradni, kiedy seks przestaje wystarczać. Winterbottom (rocznik 1961) pokazuje tę wspólną łóżkową konsumpcję jakby od niechcenia i jest to zabieg celowy. Często urywa scenę “w najciekawszym momencie", filmuje ją nieefektownie, w naturalnym (czyli raczej niekorzystnym) oświetleniu. Kamera cyfrowa nie rozpieszcza aktorów, ale też i oni nie grają “pod kamerę", nie starają się nam podobać w tym, co robią. Wszystkie te świadome zabiegi skłaniają do refleksji nad kondycją współczesnych związków. “9 Songs" to film nieudany, ale przy okazji świetnie oddający kulturowy klimat swoich czasów.

Brytyjski reżyser udowadnia, że nie jest już żadnym wyczynem pokazanie w kinie stosunku płciowego z detalami. Że widz może być zrazu oszołomiony, szybko jednak przywyknie i będzie oczekiwał dalszych atrakcji. Ale z “9 Songs" tego rodzaju oglądacz wyjdzie rozczarowany, bo choć seks ukazany został dosłownie, to jednak wbrew swemu powszechnemu wizerunkowi: jako seks odczarowany, wyzbyty pikanterii i międzyludzkiej chemii. Mimo tego z pewnością znajdą się chętni, którzy nieświadomi ukrytych ambicji reżysera przyjdą zobaczyć film stricte pornograficzny. Zwłaszcza że wyświetlany jest w kinach z ograniczeniem wiekowym: “od lat 21". W dzisiejszych czasach “pornokracji" taka troska o morale młodego widza...? Chyba raczej sprytny wabik.

“9 SONGS". Scen. i reż.: Michael Winterbottom, zdj.: Marcel Zyskind, muz.: Melissa Parmenter, wyst.: Kieran O`Brien, Margo Stilley. Prod.: Wielka Brytania 2004. Dystrybucja SPI.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2005