Z żywota matki do żywota wiecznego

Dzisiaj praktyka ta zaskakuje i dziwi. Kilkadziesiąt lat temu obowiązywała pod sankcją grzechu.

12.04.2021

Czyta się kilka minut

Papież Franciszek błogosławi ciężarnej kobiecie podczas cotygodniowej audiencji  w auli Pawła VI, Watykan, 19 grudnia 2018 r. / MAX ROSSI / REUTERS / FORUM
Papież Franciszek błogosławi ciężarnej kobiecie podczas cotygodniowej audiencji w auli Pawła VI, Watykan, 19 grudnia 2018 r. / MAX ROSSI / REUTERS / FORUM

Papieskie dokumenty, zwłaszcza tak poważnej rangi jak encykliki, są przed publikacją analizowane przez teologów i prawników. Zdarza się jednak, że na ogłoszony już tekst po pewnym czasie nanosi się poprawki. W encyklice „Evangelium vitae” (1995) Jan Paweł II zwrócił się do matek, które dopuściły się przerwania ciąży: „Odkryjecie, że nic jeszcze nie jest stracone i będziecie mogły poprosić o przebaczenie także swoje dziecko: ono teraz żyje w Bogu”. Dziś jednak w tym miejscu jest zupełnie inne zdanie: „Temu samemu Ojcu i Jego miłosierdziu możecie też z nadzieją zawierzyć wasze dziecko”.

W pierwotnej wersji Jan Paweł II chyba jako pierwszy papież wprost wyraził przekonanie, że dzieci zmarłe bez chrztu dostępują zbawienia. Jednak najwidoczniej uznano, że owo sformułowanie, mające poważne doktrynalne konsekwencje, jest jeszcze przedwczesne.

Do nieba bez chrztu

Wielu teologów od dawna było przekonanych o tym, że zmarłe dzieci trafiają do nieba, nawet jeśli nikt nie zdążył ich ochrzcić. Przekonanie to często obecne było również w ludowej pobożności. Od starożytności jednak liczni byli i tacy, którzy nie przewidywali możliwości, by dzieci zmarłe w grzechu pierworodnym mogły trafić do nieba. Św. Augustyn uważał, że są gdzieś między niebem a piekłem, za odziedziczony grzech spotyka je kara, lecz bardzo lekka i oczywiście nie wiadomo dokładnie jaka. Dominująca jednak przez wieki była inna teoria, bazująca na autorytecie Ojców Kościoła czy Doktorów Kościoła, takich jak św. Tomasz z Akwinu – nieochrzczone dziecko co prawda po śmierci nie jest dotknięte żadnymi duchowymi ani fizycznymi cierpieniami (nie trafia do piekła), a jako że Bóg stworzył dobre dusze, otrzyma należne mu wiekuiste dobra – jednak nie będzie miało, jak zbawieni ochrzczeni, nadprzyrodzonej szczęśliwości. Nie będzie oglądało Boga twarzą w twarz: tę tezę według niektórych tomistów Doktor Anielski uważał za dogmatycznie pewną. Stan ten na niebiańskich przedsionkach teologowie z czasem nazwali limbusem.

Miało to swoje konsekwencje. Aż do posoborowej reformy nie było w rzymskim Kościele pogrzebowej liturgii dla dzieci zmarłych bez chrztu, często były grzebane poza poświęconą ziemią. Katolickiego pogrzebu zabraniało im również dawne prawo kanoniczne (chyba że dzieci zmarły w łonie matki lub razem z matką, to mogły być z nią pochowane w tej samej trumnie).

Teologiczną hipotezę limbusa od II Soboru Watykańskiego raczej ignorowano, przemilczana została też w Katechizmie Jana Pawła II. Dopiero w 2007 r. Międzynarodowa Komisja Teologiczna, ogłaszając zaaprobowany przez Benedykta XVI dokument „Nadzieja zbawienia dla dzieci, które umierają bez chrztu”, zapewniła: „Istnieją raczej poważne racje, jak chcemy tutaj na końcu potwierdzić, by mieć nadzieję, że Bóg zbawi te dzieci, ponieważ nie można było uczynić dla nich tego, co chciałoby się uczynić, to znaczy ochrzcić je w wierze i w życiu Kościoła”.

W macicy

Ze względu na dawniejsze przekonanie o tym, że nieochrzczone dzieci nie idą do nieba, wymagano pod groźbą grzechu od rodziców i odpowiedzialnych, by nowo narodzone dziecko ochrzcić jak najszybciej (niektórzy za dawnymi synodami podawali nawet, że nie więcej niż trzy do ośmiu dni po narodzinach). W przypadku ciąży zagrożonej przewidywano nawet warunkowy chrzest nie tylko dla dziecka tuż po urodzeniu (nawet gdy mamy do czynienia z poronieniem na wczesnym etapie ciąży), ale także w trakcie porodu (gdy tylko pojawił się dostęp do jakiejś części ciała dziecka) lub nawet w razie rozeznanej konieczności takiego warunkowego chrztu dokonywano in utero matris – w ciele matki, w macicy, o ile udało się dotknąć płód wodą.

Mimo że takie praktyki potępiał św. Tomasz, w drugiej połowie XVI w., wraz z rozwojem wiedzy o życiu prenatalnym i pojawieniem się specyficznej religijnej wrażliwości, zaczęto poważniej traktować chrzest wewnątrzmaciczny, uznając go za ortodoksyjny wyraz miłości do dziecka, przed którym chrzcielną wodą otwiera się niebo.

Ta zalecana np. przez Benedykta XIV chrzcielna praktyka w dzisiejszych podręcznikach teologii, nawet w części historycznej, jest pomijana. Raczej nie usłyszą o niej na wykładach studenci teologii. Co ciekawe, kojarzą ją za to np. antyklerykałowie, znalazłszy jej opisy np. w popularnej niegdyś książce znanego niemieckiego krytyka Kościoła Karlheinza Deschnera „I znowu zapiał kur. Krytyczna historia Kościoła”. Jej fragmenty szeroko rozchodziły się po antyklerykalnych forach. Internetowi katoliccy apologeci zazwyczaj powątpiewali jednak w autentyczność opisywanego przez Deschnera chrztu wewnątrzmacicznego, co nie musi dziwić, wszak dla dzisiejszego nawet pobożnego chrześcijanina takie chrzcielne praktyki wydają się nie do pomyślenia i chyba w zawstydzeniu milczy o nich współczesna literatura teologiczna. Opisy zdarzają się jednak w publikacjach świeckich, np. w nagrodzonej Pulitzerem powieści Jeffreya Eugenidesa „Middle sex”. W przeciwieństwie do polskiej wersji Wikipedii, w angielskiej można znaleźć informacje o chrzcie wewnątrzmacicznym.

Dokładniejsze opisy takich sakramentalnych zabiegów znaleźć można w starych podręcznikach medycyny pastoralnej czy innych praktycznych poradnikach dla księży (najnowsza znaleziona przeze mnie pozycja zawierająca zalecenie chrztu wewnątrzmacicznego to wydana w Poznaniu w 1962 r. książka ks. Kazimierza Karłowskiego „Wprowadzenie do sakramentów świętych”). Najważniejszym źródłem opisywanych praktyk są dawny Rytuał Rzymski i Kodeks Prawa Kanonicznego.

Podkreślały one, że chrzcić może każdy, nawet niewierzący, prędzej mężczyzna niż kobieta. Najlepiej jeśli w takich trudnych sytuacjach chrzci chrześcijański lekarz. Chrzty dokonane przez akuszerki traktowano zazwyczaj jako wątpliwe, ze względu na ich „niskie wykształcenie ogólne”. Omawiano szczegółowo materię chrztu – jaka powinna być woda (naturalna, zdrojowa, rzeczna, morska, bagnista, ze śniegu, z wilgotnych ścian, z liści), jaka woda jest wątpliwa (np. słabe piwo lub bardzo słaby rosół, słaba kawa czy herbata), a jaka nieważna (np. mocne piwo, tłusty rosół, mleko, wino, mocz, oliwa). Do wykonywania chrztu wewnątrzmacicznego kapłan miał przyuczać lekarzy czy akuszerki lub inne zamężne kobiety.

Strzykawka z krzyżykiem

Nakazywano (według niektórych autorów pod groźbą grzechu) dokładne umycie rąk, zamoczenie palca w wodzie i dotknięcie nim płodu, z wypowiedzeniem chrzcielnej formuły. Sytuacja była bardziej skomplikowana, gdy płód był jeszcze w błonie i nie można go było bezpośrednio dotknąć, lub gdy z nawilżonym palcem nie dało się dotrzeć do płodu tak, by kropla wody po nim spłynęła – wtedy zachęcano lekarza, by błonę otworzył, co miało nie zagrażać życiu płodu. Do chrztu wewnątrzmacicznego oprócz palca czy gąbki użyć można było także strzykawki (co zresztą bywało nawet zalecane). Istniały nawet zaprojektowane w XVII w. przez francuskiego położnika François Mauriceau specjalne „chrzcielne” strzykawki – z wygiętą, w przeciwieństwie do igły łagodnie zakończoną końcówką, a w niektórych projektach, dla podkreślenia sakralności zabiegu, otwór ujścia wody wykonany był w kształcie krzyża.

„Ze stanowiska lekarskiego chrzest za pomocą strzykawki bez wszelkiej wątpliwości może być przedsięwzięty, skoro błony płodowe same się przedarły i woda płodowa już odpłynęła. W ogólności ze względu na dziecko jako i na matkę należy zachować wszelką ostrożność w przedarciu błon płodowych, do czego wolno nam jest zabrać się dopiero wtedy, jeżeli się przekonamy, że życie dziecka jest mocno zagrożonem, chociażby nawet przypuścić należało, że przez odpływ wody przebieg porodu może być utrudniony. Doświadczenie bowiem uczy, że przedwczesny odpływ wody z powodu przedarcia błon płodowych niekorzystnie wpłynąć może na przebieg porodu i narazić tak dziecko, jak i matkę na wielkie niebezpieczeństwo. W każdym razie przed piątym miesiącem ciąży rzadko tylko jesteśmy w tem położeniu, ażeby się co do życia lub śmierci płodu zapewnić, z tego też powodu przy grożącem poronieniu przed piątym miesiącem radziłbym stanowczo powstrzymać się od przedarcia błon płodowych w tym celu, ażeby móc przedsięwziąć chrzest za pomocą strzykawki” – wyjaśnia dr Julian Czarnecki w książce „Medycyna pastoralna. Podręcznik dla kleru katolickiego” (Gniezno 1910).

Jeśli dziecko przeżyło poród, mimo chrztu wewnątrzmacicznego na wszelki wypadek chrzczono je warunkowo („ja ciebie chrzczę, jeśli nie jesteś ochrzczone”), oczywiście wtedy już najlepiej w normalnych, liturgicznych okolicznościach, z księdzem jako szafarzem.

Poronione płody, potwory

W przypadku poronienia zalecało się odszukanie i ochrzczenie płodu. Jeśli płód był jeszcze w błonach płodowych, należało go do chrztu wyjąć. Chrzciło się wtedy zazwyczaj warunkowo – zastrzegając w formule „jeśli żyjesz”, chyba że znamiona życia były oczywiste. Płody wczesne chrzczono np. wyjmując z powłoki i zanurzając w talerzu z wodą.

Chrzczono także „potwory” – płody zniekształcone, mające jednak główkę. Dziś ta nazwa może bulwersować, jednak w literaturze kościelnej określenie to znalazło się ze względu na stosowanie go w ówczesnej literaturze medycznej. Jeśli wystąpiła wątpliwość, czy mamy do czynienia z pojedynczym płodem, czy z kilkoma osobnikami, chrzczono pozostałe warunkowo („ja ciebie chrzczę, jeśli żyjesz i jeśli jesteś człowiekiem”).

„Chrzcić nam przy poronieniach nie wolno rodzących się niekiedy bezkształtnych mas, tak zwanych »zaśniadów«, które mają na ogół wygląd kawała niekształtnego mięsa lub postać wielkiego winogrona, bo masy te przedstawiają zwyrodnione zapłodnione jajko i nie mają żadnych znamion człowieczeństwa ani właściwego życia; natomiast rodzące się, a dające jeszcze znaki życia potworki mamy obowiązek ochrzczenia, naturalnie »sub conditione si vivunt«. Jest bowiem słuszną zupełnie zasada moralistów, iż wszystko rodzące się a mające – bez względu na wielkość – coś na kształt główki i piersi, i dające najdrobniejsze chociażby oznaki życia, należy ochrzcić »z konieczności«” – napisał profesor medycyny Paweł Gantkowski, autor książki „Medycyna pastoralna. Podręcznik naukowy dla kleru katolickiego” (Poznań 1927).

Martwa rodzicielka

Gdy do czynienia mieliśmy ze śmiercią ciężarnej, czy to w trakcie trudnego porodu, czy innych okoliczności (zabójstwo, samobójstwo, utopienie, choroby etc.), zalecało się dokonanie na zmarłej cesarskiego cięcia, by wyjąć możliwie żywy jeszcze płód, przede wszystkim w celu ochrzczenia go. Synod w Langres w 1404 r. udzielił nawet czterdziestodniowego odpustu dla osób dokonujących z takich pobudek wspomnianego zabiegu. Według niektórych autorów duszpasterze, którzy byliby obecni przy śmierci takiej kobiety, w przypadku braku lekarza (lub cyrulika) sami mieli wręcz obowiązek dokonać cesarskiego cięcia, próbując ratować życie płodu, zwłaszcza życie wieczne. Inni autorzy jednak duchownych zniechęcali, wskazując na ich wrażliwość, przyzwoitość czy wreszcie trud takiej operacji. Jeśli cesarskiego cięcia z jakichś względów nie dokonano, należało ochrzcić dziecko wewnątrz matki.

Matka czy dziecko

W przypadkach, gdy na szali było życie dziecka lub matki, wskazywano, że odpowiednio pouczona chrześcijańska matka wybierze życie dziecka, nie chcąc skazywać go na wieczne potępienie. Tylko nieliczni autorzy dopuszczali jako moralną z katolickiej perspektywy również decyzję o sztucznym poronieniu.

Jedyny, bardzo rzadki przypadek, kiedy według polskiego autora, dr. Jana Czarneckiego, sztuczne poronienie dopuszcza się jako moralnie usprawiedliwione, jest ten, gdy „macica ciężarna z powodu tyłozgięcia, opuszczenia się lub wypadnięcia uwięzioną zostaje w miedniczce”, co stanowi zagrożenie zarówno dla życia matki, jak i dziecka. Zaznacza on jednak, że teologowie się z nim raczej nie zgadzają, jednak jego sumienie nie pozwoliłoby mu jako lekarzowi „poświęcić dwóch istot”, zwłaszcza matki, żywicielki innych dzieci („Medycyna pastoralna. Podręcznik dla kleru katolickiego”, Gniezno 1910). Dalej czytamy: „Na usprawiedliwienie mogę jeszcze dodać, że przy samoistnie poronionym płodzie zawsze, przy sztucznie natomiast spowodowanym poronieniu bardzo często możliwość chrztu św. nie jest wykluczoną”.

Podpisujący się jako Stary Duszpasterz autor pierwszego polskiego podręcznika z pogranicza duszpasterstwa i medycyny – „Medycyna pasterska, czyli wiadomości potrzebne kapłanom z zakresu higieny, fizyologii i patologii, z dodatkiem niektórych kwestyj teologicznych” (Lwów 1900) – przywołuje w kwestii sztucznego poronienia towarzyszącego ciąży zagrażającej życiu matki autorytet innych klasycznych autorów. I tak św. Alfons Liguori czy późniejsi teologowie mieli dopuszczać możliwość ratowania życia matki przez zabiegi mogące spowodować poronienie, np. przekłucie opon wypuszczające wody płodowe, leczenie chininą, gorącą czy zimną kąpielą lub innymi środkami, stosowanymi „w tym celu, aby uleczyć chorobę osoby brzemiennej i salwować jej życie, chociaż się przewiduje, że to lekarstwo czy ten środek może wywołać poronienie”.

Przywołując zasadę podaną przez św. Alfonsa, wyjaśniono, że chodzi o użycie środka dobrego lub obojętnego w celu godziwym, mimo że oprócz działania pożądanego skutek może być również zły, ale niezamierzony. Czyli samo sztuczne poronienie traktowane jest jako złe, trzeba robić wszystko, by go uniknąć, jednak może się pojawić jako efekt uboczny działania godziwego – ratowania życia matki – równając na szali zło i dobro. W tym przypadku ani lekarz, ani matka nie zaciąga winy za sztuczne poronienie.

Duszpasterze dostawali jeszcze jedno, bardzo ważne zalecenie: w każdej parafii powinna znajdować się specjalna kasa, by z niej w razie potrzeby udzielić zapomogi na sprowadzenie do rodzącej zawodowego położnika.

Dawne zwyczaje

Na koniec chciałbym jeszcze raz podkreślić, że praktyka chrztu wewnątrzmacicznego nie jest potrzebna – dzieciom zmarłym bez chrztu nie zamyka się nieba. Czytanie o dawnych zwyczajach może u niektórych budzić oburzenie, dla innych jednak mogą się one wydać słuszne. Jest do pomyślenia, że jakiś „tradycjonalista” ignorujący posoborowe nauczanie mógłby uznać, iż należy wrócić do praktykowania chrztu wewnątrzmacicznego. Zwłaszcza że np. pewien zainspirowany dawnymi dokumentami współczesny amerykański konwertyta katolicki i pasjonat-apologeta zdaje się mówić o tym całkiem poważnie, zalecając pielęgniarkom dokonywanie takich chrztów. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2021