Z dwóch stron muru

Nazajutrz po wprowadzeniu stanu wojennego zastrajkował warszawski „Ursus” . Protest rozbito, uczestników skazano. Dziś wielu ledwie wiąże koniec z końcem. Ich przeciwnicy mają się dobrze.

07.12.2014

Czyta się kilka minut

Warszawa w pierwszych dniach stanu wojennego, grudzień 1981 r.  / Fot. Teodor Walczak / CAF / PAP
Warszawa w pierwszych dniach stanu wojennego, grudzień 1981 r. / Fot. Teodor Walczak / CAF / PAP

Wtedy, 33 lata temu, Zakłady Mechaniczne „Ursus” były bastionem mazowieckiej Solidarności. Już wcześniej robotnicy z „Ursusa” pokazali, że są siłą: w 1976 r., gdy w proteście wobec podwyżek cen na kilkanaście godzin wstrzymali ruch na strategicznej linii kolejowej do Berlina. W obronie represjonowanych wówczas pracowników z „Ursusa” i Radomia powstał Komitet Obrony Robotników, jeden z fundamentów późniejszej Solidarności.

„Ursus” strajkował również w sierpniu 1980 r. To tutaj przyjechał Lech Wałęsa po złożeniu wniosku o rejestrację Solidarności. Strajkowano też jesienią i w styczniu roku następnego. Szykowano się na strajk generalny w marcu; tu miał się wówczas przenieść zarząd regionu NSZZ „Solidarność”. Stąd wywodził się lider regionu Zbigniew Bujak. Był więc „Ursus” jednym z tych zakładów, w których stronę patrzono w ważnych chwilach: co zrobi „Ursus”, co słychać w „Ursusie”?

Sprawa honoru

13 grudnia 1981 r. – dzień ogłoszenia stanu wojennego jest w warszawskich fabrykach jeszcze dość spokojny: to niedziela. Wybuchu protestów można się spodziewać dopiero w poniedziałek. Tego dnia do Instytutu Badań Literackich PAN przychodzi Jan Józef Lipski – pracownik IBL, legendarny opozycjonista, powstaniec warszawski, współzałożyciel KOR, a wtedy członek zarządu Regionu Mazowsze „Solidarności”. Od północy poprzedniego dnia ukrywa się przed Służbą Bezpieczeństwa. Michał Głowiński zapamięta, że skrajnie zdenerwowany Lipski mówił, iż musi dostać się do „Ursusa”.

Dlaczego tam? Bo wprowadzenie stanu wojennego przez ekipę Jaruzelskiego nie mogło nie wywołać reakcji w „Ursusie”. Tymczasem fabryka nie ma lidera: Zbigniew Janas, przewodniczący komisji zakładowej Solidarności, pojechał na sobotnie posiedzenie Komisji Krajowej związku w Gdańsku. Lipski czuje się odpowiedzialny za sytuację. Boi się rozlewu krwi.

Kilkadziesiąt dni później, podczas procesu, Lipski – oskarżony o kierowanie strajkiem – powie w sądzie: „Jako członek Prezydium NSZZ »Solidarność« Regionu Mazowsze nie wyobrażałem sobie, że może nie być strajku, bowiem Komisja Krajowa uchwaliła, by odpowiedzieć strajkiem powszechnym na wprowadzenie stanu wyjątkowego czy wojennego. Uważałem więc, że dla mnie, jako członka Prezydium Regionu Mazowsze, miejsce jest w jakimkolwiek zakładzie pracy, gdzie strajkują, i to z dwu powodów: jeśli robotnicy strajkują, to moim obowiązkiem i honorem jest być z nimi; ponadto byłem przekonany, że zakłady, w tym i Ursus, będą strajkowały. Sprawą honoru było nie kryć się, lecz jako demokratycznie wybrany członek władz Regionu być z robotnikami”.

Lipski doda jeszcze: „Nie było wiadomo, co wyniknie; jestem człowiekiem doświadczonym, w tym roku kończę 56 lat, orientowałem się, że mogę tam być potrzebny, że – być może – moja obecność zdoła zapobiec sprawom najgorszym. Przekonałem się, że mam autorytet w »Ursusie« jako jeden z założycieli KOR-u, i postanowiłem ten autorytet wykorzystać”.

Czterystu

W poniedziałek 14 grudnia, około szóstej rano, w „Ursusie” powstaje komitet strajkowy. Na czele staje Jerzy Kaniewski, trzeci w hierarchii zakładowej Solidarności. Ale hasło „stan wojenny” najwyraźniej działa, strajk okazuje się wyrazem sprzeciwu nielicznej grupy ludzi: spośród kilkunastotysięcznej załogi czynnie strajkuje w końcu tylko 200-300 osób. Na początku jest ich więcej, ale się wykruszają. Kadrowiec rozdaje kierownikom plik kart urlopowych: to wyjście pozwalające na wycofanie się z protestu.

Kaniewski wspominał potem: „»Ursus« to dwadzieścia zakładów rozrzuconych na dużym obszarze. (...) Z godziny na godzinę było nas jednak coraz mniej, w poszczególnych zakładach i wydziałach zostało po kilkanaście osób. Zbliżała się noc. Komitet strajkowy kilkanaście razy głosował – wychodzimy czy zostajemy? I zostaliśmy. Czterysta osób z piętnastu tysięcy, bo tyle pracuje w »Ursusie«”.

Ludzie są nerwowo wyczerpani wielomiesięczną huśtawką pełzającej konfrontacji, nieustannej mobilizacji i demobilizacji. Jest strach. I mniejsze niż dawniej zaufanie do Solidarności, poczucie niezrozumienia polityki związku.
Ten splot emocji łatwo może doprowadzić do wymknięcia się sytuacji spod kontroli: gdy zmniejsza się liczba strajkujących, postawy tych, którzy zostają, mogą się radykalizować. Straż przemysłowa ma broń palną. Można sobie wyobrazić, że ktoś rzuca hasło zdobycia broni...

Opór tak, ale bierny

Lipski zostaje wprowadzony do „Ursusa” około 14.30, już po wejściu drugiej zmiany. Przekonuje robotników do stosowania tylko biernego oporu. Nie, nie namawia ich bynajmniej do bezwarunkowego poddania się: wzywa do zamanifestowania sprzeciwu, ale bez doprowadzenia do sytuacji, która mogłaby grozić przelewem krwi. Podobnie mówi Kaniewski. Jest to zresztą zgodne z instrukcjami Solidarności, przygotowanymi wcześniej, w marcu 1981 r., gdy planowano strajk generalny w całej Polsce. Wyrażenie protestu i opór tak, ale bierny.

Około 17.00 zakłady zostają otoczone brygadą ZOMO. Wzdłuż ulicy ustawiają się pojazdy opancerzone i kolumna samochodów ciężarowych z 13. pułku zmechanizowanego z Kożuchowa (jednostka należy do 5. Dywizji Pancernej, stacjonującej w Zielonogórskiem). Marian Srebrny pamięta widok czołgów; być może to jednak nie czołgi, lecz podobne do nich transportery opancerzone. Różnica zresztą niewielka: co robotnicy mogą przeciwstawić wojsku?Karabiny, gdyby je zabrali straży przemysłowej? Ale wtedy może dojść do masakry...

Strajkujący próbują porozumieć się z jakimś dowódcą z drugiej strony. Ale otaczający żądają bezwarunkowego opuszczenia zakładu. Dowodzący wówczas plutonem w 13. pułku młody podporucznik będzie wspominać po latach, w rozmowie ze mną, że także dla żołnierzy była to trudna sytuacja. Mieli krewnych w Solidarności, nie czuli zagrożenia ze strony strajkujących, nie byli też wrogo nastawieni. Nie wydano im ostrej amunicji. Nie mieli kontaktu z oddziałami, które pacyfikowały zakłady. Mieli tylko blokować – i, w zależności od rozkazów, „wpuszczać, ale nie wypuszczać” (a później na odwrót: „nie wpuszczać, ale wypuszczać”).

Oficerem operacyjnym 13. pułku jest wówczas 30-letni Marek Samarcew. Po latach, już jako generał, będzie m.in. dowódcą 12. Dywizji Zmechanizowanej w czasie prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego (2002-05). Obecnie zasiada w radzie nadzorczej jednej z firm deweloperskich, JW Construction. Mimo kilkunastu prób, nie zgodził się na rozmowę o pacyfikacji „Ursusa”.

Lufą w brzuch

Strajkujący nie mają ludzi, by okupować cały teren zakładów. Zajmują tylko dwa budynki. Słysząc silniki, zamykają się za metalowymi drzwiami. Ale tylko na mały miedziany drut...

Lipski wspominał: „Gdy wywalono bramę i wkroczyła na halę brygada antyterrorystyczna, wymierzając w nasze brzuchy broń, okazało się, że jest nas tylko czterystu. Największych krzykaczy obok siebie nie zauważyłem”.

Jerzy Dziewulski – wtedy dowódca oddziału antyterrorystycznego na Okęciu (po 1989 r. m.in. doradca prezydenta Kwaśniewskiego i poseł) – z którym rozmawiałem, twierdzi, że była to jednostka z Okęcia i Wydział Zabezpieczenia Komendy Stołecznej MO majora Edwarda Misztala.

Dziewulski pamięta ten dzień. Mówi, że gdy zapytał o cel akcji, usłyszał, że mają otworzyć zamknięte drzwi. Udzielający odpowiedzi funkcjonariusz SB sprawiał wrażenie, że nie wie, czy jest jakieś zagrożenie, czy strajkujący mają broń. Dziewulski twierdzi, że powstała niebezpieczna sytuacja: funkcjonariusz SB miał straszyć go agresją strajkujących; miał mówić, żeby uważali, próbując otworzyć bramę, bo „obetną wam rękę”. Dziewulski twierdzi, że zakładał, iż strajkujący raczej nie są agresywni. Że widział w tych dniach strach i bierność, a nie agresję.

Wchodzą więc, około czterdziestu, zbrojni w pistolety maszynowe PM-63 „Rak”, o wielkim natężeniu ognia. Wszyscy w hełmach spadochronowych z goglami. W 1987 r. Lipski wspominał: „W 1944 r. może co dwudziesty z nas miał broń palną, prawie każdy butelkę zapalającą czy granat... Ci, co wtargnęli na halę fabryczną, byli uzbrojeni: każdy z pistoletem maszynowym w dłoni, a z każdego ich ruchu, ze zręczności, z jaką na wszelki wypadek szukali osłony za maszynami – widać było, że są dobrze wyszkoleni. Ja, żołnierz powstania, mogłem to ocenić”.

Kaniewski: „Major, który nimi dowodził, wskoczył na jakąś hałdę i powiedział, żebyśmy się nie ruszali, bo oni nie chcą z nami walczyć. Przyszli, żeby nas tylko spacyfikować i jak nie zaczniemy, wszystko odbędzie się spokojnie. Jednak był zdenerwowany i jego ludzie też. Robili takie dziwne ruchy, skłony, przysiady. Potem, w więzieniu, gdy przypominałem sobie tę scenę, wydawała mi się nawet śmieszna. Ale nie wtedy. Stałem obok młodego chłopaka (...). Nogi w kolanach tak mu dygotały, że nie mógł ustać i musiałem go podtrzymywać. Nie można jednak powiedzieć, że był tchórzem, bo przecież został. Wiedział, co jest grane... i został. Tylko te nogi mu tak chodziły...”.

Dziewulski (wtedy kapitan, nie major; może chodziło o Misztala?) wspomina kontrast między tym, czego się spodziewał, i tym, co zastał. Pamięta wielką halę, ludzi w zbitej grupie, potwornie wystraszeni, zmęczeni, spokojni, skupieni. Dziewulski podchodzi, słyszy z tyłu głos jednego ze swoich: „K...a, szefie, co my tu robimy?”. Wyszli, wspomina, „skonfundowani, wkurwieni; antyterroryści, a tam taka nędza, bida robotników, przerażonych, w wodzie, w smrodzie smarów...”. Do hali weszło ZOMO.

Nie tylko ordery

Potem był proces. Jerzy Kaniewski został skazany na 3,5 roku więzienia, Arkadiusz Czerwiński i Witold Kaszuba na 3 lata. Lipski, ciężko chory na serce, dzięki staraniom swego obrońcy Jana Olszewskiego, po pół roku spędzonym w areszcie uzyskuje zgodę na wyjazd na operację do Londynu. Władze PRL liczyły, że nie wróci. Wrócił we wrześniu 1982 r. i znów trafił do więzienia (umarł na serce u progu wolności, w 1991 r.).

Dziś, 33 lata później i 25 lat po 1989 r., wielu z tych, którzy wtedy zdecydowali się zostać i strajkować, ledwie wiąże koniec z końcem. Czy można się dziwić, kiedy czują się porzuceni i niepotrzebni? Nie są politykami. Nie zasiadają w radach nadzorczych.

Byli patriotami, kiedy to kosztowało. Wykazali się heroizmem, stawiając opór. Odwagi wymagał sprzeciw – bez perspektywy sukcesu. Dali świadectwo, zbudowali legendę, która budowała.

Polska powinna o nich pamiętać; państwo powinno ich docenić. Nie wystarczą słowa i ordery. O powstańcach styczniowych po 1918 r. pamiętano, nadając im stopnie oficerskie (za czym szły konkretne zobowiązania finansowe państwa). Dlaczego nie zrobić tego i dzisiaj – wobec tych skazanych na więzienia w stanie wojennym, zanim będzie za późno?

DR ŁUKASZ GARBAL jest adiunktem w Muzeum Literatury w Warszawie, pisze biografię Jana Józefa Lipskiego, która ukaże się nakładem IPN. Bibliografia źródeł wykorzystanych w tekście dostępna na stronie tygodnik.onet.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2014