Yes, yes, yes!

Radość premiera Kazimierza Marcinkiewicza, wykrzykującego te słowa, to najlepszy komentarz do zakończonych w nocy z minionego piątku na sobotę negocjacji w sprawie budżetu Unii Europejskiej na lata 2007-2013.

25.12.2005

Czyta się kilka minut

Działacze włoskiej prawicy protestują w Parlamencie Europejskim przeciw brytyjskiej propozycji budżetowej /
Działacze włoskiej prawicy protestują w Parlamencie Europejskim przeciw brytyjskiej propozycji budżetowej /

Polska została głównym beneficjentem porozumienia. Daje nam ono ponad 59 miliardów euro na fundusze strukturalne, czyli m.in. drogi, oczyszczalnie ścieków czy modernizację infrastruktury kolejowej. Suma, którą uzyskała Polska jest o 3 mld większa od początkowej propozycji Wielkiej Brytanii (przewodniczącej Unii w tym półroczu). Ale zarazem o 2 mld mniejsza, niż będąca dla Warszawy punktem wyjścia propozycja Luksemburga z czerwca tego roku.

Czy zatem na pewno sukces? Przy obecnej niechęci do ponoszenia finansowych nakładów na rzecz nowych państw przez największych członków Unii, była to maksymalna kwota, którą rząd polski mógł - nie bez trudu zresztą - uzyskać. I za to należą mu się gratulacje.

Ale sukces Polski - choć cieszy - nie jest sukcesem Unii Europejskiej jako wspólnoty. Udało się wprawdzie uniknąć powtórki z czerwca, kiedy to negocjacje załamały się w wyniku sporu Paryża i Londynu, lecz niepokój o przyszłość Unii pozostaje. Po raz kolejny bowiem zgodzono się na zmniejszenie unijnego budżetu, mimo że wyzwania, przed którymi stoją wspólnoty, nakazywałyby proces odwrotny. Największe w historii tej instytucji rozszerzenie oraz tzw. agenda lizbońska (czyli konieczności zwiększenia nakładów na badania i rozwój) wymagają także głębokiej reformy finansów.

Tymczasem przywódcy "Dwudziestki Piątki" pozostawili nierozwiązany problem rabatu brytyjskiego, a także francuskiego sprzeciwu wobec zreformowania polityki rolnej. Obie sprawy mają stać się przedmiotem rozmów w 2009 r., ale już dzisiaj wiadomo, że nie będą to łatwe negocjacje. W ten sposób jedynymi, którzy uczynili cokolwiek dla pożądanej reformy unijnych finansów, stają się nowe państwa członkowskie, które pogodziły się z mniejszymi transferami finansowymi. Polscy rolnicy dostają przecież jedynie 25 proc. dopłat, które otrzymują rolnicy francuscy czy niemieccy.

Ale sukces finansowy Polski wydaje się być mniej istotny niż sukces polityczny. Po raz pierwszy bowiem w tak wyraźny sposób Polska została potraktowana przez największe państwa Unii jako partner. I to choć obiektywnie rzecz oceniając, nasza pozycja negocjacyjna nie była mocna, bo jesteśmy "biorcą" unijnych funduszy, a nie ich "dawcą".

Stało się tak z dwóch powodów.

Po pierwsze, Polska prezentowała swe stanowisko jako wynik całościowej filozofii myślenia o Unii i obrony zasady solidarności, na której powinny opierać się wspólnoty, a nie jako żądanie ustępstw dla siebie. Takie podejście stworzyło grunt pod szukanie poparcia małych państw - Beneluksu i krajów bałtyckich - utrudniając zarazem dużym krajom sprowadzenie dyskusji do kwestii li tylko pieniędzy. Nie ulega wątpliwości, że pomocna była tu też pamięć wszystkich państw o słowach premiera Marka Belki, który w czerwcu oznajmił, że Polska jest gotowa zrezygnować z części korzyści finansowych w imię porozumienia.

Po drugie, polscy negocjatorzy wykazali się dużą aktywnością, szukając poparcia u wszystkich państw. Dzięki temu uniknięto sytuacji, w której Polska zapędzona zostałaby do brytyjskiego lub francusko-niemieckiego "kąta", a tym samym sprowadzona do roli państwa rozgrywanego, a nie rozgrywającego. Zapoczątkowany parę tygodni temu swoisty podział zadań między ministrem spraw zagranicznych Stefanem Mellerem ("grającym na Paryż") i premierem Marcinkiewiczem ("urabiającym Londyn") był więc dobrym posunięciem. O ile bowiem Francję interesowało polskie poparcie ze względu na wspólną politykę rolną, a także poprawę relacji dwustronnych, które teraz zyskają całkiem solidną podstawę, to dla polityki brytyjskiej utrata Polski byłaby zaprzepaszczeniem budowanej od lat strategii stania na czele "nowej Europy". Przy okazji Tony Blair obronił się też przed blamażem, jakim zakończyłoby się jego przewodnictwo w Unii, gdyby porozumienia nie osiągnięto.

Nowością - jakże miłą - była postawa nowej kanclerz Niemiec Angeli Merkel, która okazała się skuteczną mediatorką: to ona przedstawiła premierowi Blairowi swą nową propozycję większego budżetu, przedłużając szanse na osiągnięcie porozumienia. Niemcy odegrały więc rolę, która w przeszłości zjednała im wielu partnerów. "Dorzucenie" przez panią Merkel 100 mln euro do polskiego koszyka - kosztem byłej NRD i Bawarii - było przede wszystkim przejawem zdrowej kalkulacji: Niemcy nie mogły pozwolić sobie na to, aby dla Polski sukces miał tylko francusko-brytyjskich rodziców. Fakt, że premier Marcinkiewicz nazwał to "gestem solidarności", dobrze świadczy o jego wyczuciu sytuacji. Z Brukseli wszyscy wyjechali zatem zadowoleni i dowartościowani, a to w polityce rzecz ważna. Otwiera bowiem szanse na dalszą współpracę.

Lekcja płynąca z tych negocjacji powinna być też ostatecznym rozstrzygnięciem w dyskusji, czy polityka europejska Polski winna szukać stałych sojuszy, czy też działać w oparciu o zmienne koalicje. W tych negocjacjach jedyną stałą koalicją była koalicja państw Unii - wszystkie inne zmieniały się i wyszło nam to na dobre. To samo dotyczy kwestii używania weta w trakcie negocjacji. Premier Marcinkiewicz ponoć groził nim dwa razy i - jeśli tak było - jest to koronny dowód na to, że im "trudniejszy" wizerunek państwa, tym poważniej jest ono traktowane. Polityczna nieobecność na szczycie Hiszpanii - państwa znanego z twardej obrony swych interesów - która po "europejskim zwrocie" jej lewicowego rządu straciła swą wyrazistość, była w tym względzie wielce wymowna.

I wreszcie, po raz kolejny mogliśmy się przekonać o wartości grupy wyszehradzkiej. Jedynie Węgrzy okazali się partnerem solidnym. Była to prawdopodobnie reakcja na negocjacje akcesyjne, kiedy to Budapeszt przestraszył się już na finiszu sojuszu z Warszawą, która do ostatniej chwili nie godziła się na kierowane pod jej adresem propozycje. Wówczas Polska triumfowała, a Węgrzy mieli chyba poczucie politycznego dyskomfortu. Tym razem więc nasi "bratankowie" wytrzymali, dając tym samym wyraz temu, że chodzi im o coś więcej niż liczby.

Niestety, ani Słowacja, ani Czechy nie okazały się partnerami równie lojalnymi. A szkoda, bo choć z "buńczuczną" Polską można wprawdzie wiele stracić, to - jak uczy historia - przegrana Polski jest i tak wstępem do przegranej całej regionu. Osłabianie głosu Wyszehradu nie ma więc sensu, bo radość z narodowych triumfów Słowaków czy Czechów może trwać krótko.

OLAF OSICA jest analitykiem Centrum Europejskiego Natolin (www.natolin.edu.pl), stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2005