Wyjechać z Kijowa to jakby rozbić serce

Choć rosyjskie wojsko jest już na rogatkach miasta, mieszkańcy ukraińskiej stolicy próbują odnaleźć nową normalność. Już odnaleźli zupełnie nową solidarność.

14.03.2022

Czyta się kilka minut

Muzycy Kijowskiej Orkiestry Symfonicznej podczas występu na placu Niepodległości,  9 marca 2022 r. / EMIN SANSAR / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES
Muzycy Kijowskiej Orkiestry Symfonicznej podczas występu na placu Niepodległości, 9 marca 2022 r. / EMIN SANSAR / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES

W modnej restauracji Dubler, niedaleko od centrum, panuje wzmożony ruch. Co chwilę ktoś wchodzi i wychodzi. Niektórzy wnoszą produkty spożywcze, inni wynoszą kartony pełne jedzenia. Szef kuchni i reszta kucharzy uwijają się, by nałożyć kolejne porcje do opakowań. Niedawno serwowali śniadania typu omlet z serem brie i szpinakiem albo dania główne w rodzaju sznycla z guacamole i salsą, które goście spożywali w starannie zaprojektowanym wnętrzu. Po rosyjskiej inwazji skupili się na prostszych posiłkach. Szykują porcje kurczaka z makaronem i sosem pomidorowym, a także pierogi. Wolontariusze umieszczają zapakowane posiłki w pudłach, dokładają chleb i jakieś przekąski Dubler jest częścią kooperatywy złożonej z kilkunastu restauracji, które zapewniają posiłek 12 tys. ludzi. Rozwożą je żołnierzom, szpitalom i osobom starszym, które znalazły się w potrzebie.

32-letni Radysław Usiejew zgłosił się do pomocy dwa tygodnie temu. Gdy w Kijowie panował spokój, był fotografem rządzącej partii Sługa Narodu prezydenta Wołodymyra Zełenskiego. Po tym, jak rosyjskie wojska stopniowo zbliżały się do stolicy, pożyczył od sąsiadki samochód i zaczął rozwozić jedzenie. Został jednym z niemal stu kierowców, dzięki którym posiłki docierają pod wskazane adresy. Dziś akurat trafiło mu się tylko kilka pudełek.

– Muszę dostarczyć je kilku starszym kobietom – mówi Usiejew.

W knajpie widzi to, co 11 lat temu zwabiło go do stolicy z Charkowa: nieustanny ruch i energię, które charakteryzowały Kijów, nim przygłuszyła je wojna.

Praca w czasie wojny

Choć to dopiero trzeci tydzień tej odsłony rosyjskiej inwazji, 25-letnia ­Marija Pidwysocka musiała zapytać znajomych z pracy, by przypomnieć sobie, jak to wszystko się zaczynało. W czasach pokoju obsługiwała media społecznościowe Dublera i należącej do tego samego właściciela kawiarni Dyletant. Przez pierwsze dwa dni inwazji Pidwysocka się bała, szczególnie gdy wyły syreny ostrzegające przed atakiem z powietrza. Nie wiedziała, co robić, i poważnie się zastanawiała, czy nie wyjechać w bezpieczniejsze miejsce.

Wojna na Ukrainie wybuchła w 2014 r., ale przez osiem lat ograniczała się do terytorium Donbasu. Zginęło w niej co najmniej 13 tys. osób, jednak w większości kraju panował spokój. Powszechnym doświadczeniem stała się ona 24 lutego, gdy Rosja napadła na cały kraj. Ataków rakietowych zaznały wszystkie duże miasta; Charków, Czernichów, Mariupol czy Sumy są regularnie ostrzeliwane. Konflikt przestał być już czymś dalekim. Ukraińcy przemieszczają się do zachodniej, najbezpieczniejszej części kraju, a ponad 2,5 mln z nich udało się za granicę, z czego większość do Polski.

Pierwszy szok minął po kilkudziesięciu godzinach. Było już jasne, że to nie będzie błyskawiczny atak, jak zaplanowała Rosja, tylko ślimacząca się ofensywa. Pidwysocka nabierała przekonania, że wszystko jakoś się ułoży. Uspokoił ją telefon od właściciela restauracji. Powiedział, że skoro mają na stanie produkty spożywcze, to dobrze byłoby coś z nimi zrobić. Z pięćdziesięcioosobowego zespołu Dublera i Dyletanta zostało 15 pracowników. ­Pidwysocka zaproponowała, by przyszli i wsparli kraj w trudnej chwili. Wieść się rozniosła. Poza pracownikami stawili się inni chętni do pomocy. Restauracja wznowiła pracę na pełnych obrotach. Początkowo szykowali do 1,2 tys. posiłków dziennie. Z czasem jednak ta liczba spadła, bo Dubler stał się sztabem koordynującym działania całej kooperatywy.


ATAK NA UKRAINĘ: CZYTAJ WIĘCEJ W AKTUALIZOWANYM SERWISIE SPECJALNYM >>>


Do restauracji zaczęli trafiać nie tylko ludzie, ale też produkty spożywcze. ­Pidwysockiej ktoś zaproponował, że przywiezie pięć ton warzyw. Właściciele przetwórni nabiału oddają im swoje wyroby, bo zdają sobie sprawę, że inaczej po prostu będą musieli je wyrzucić. Pozostałe rzeczy restauracja otrzymuje w ramach dystrybucji żywności, a także kupuje ze środków właściciela i z datków.

– Zrozumiałam, że nie mogę tego zostawić. To moje miasto, wielka część mnie. Wyjechać stąd to jakby rozbić serce – mówi Pidwysocka. – Jeśli nie daj Boże dojdzie tutaj do takiej sytuacji, jaka panuje w Mariupolu, Czernichowie czy Charkowie, to może je opuszczę. Ale nie jestem pewna.

Wolontariusz od automatyzacji

Sceny z Dublera kontrastują z sytuacją na ulicach Kijowa. Jeszcze niedawno było to jedno z najbardziej zakorkowanych miast w Europie, a być może na świecie. Po trzymilionowej stolicy jeździło 1,13 mln samochodów, a ich liczba wzrosła niemal dwukrotnie w ciągu siedmiu lat. Teraz ulice są puste. Czasami zatory pojawiają się przy rozstawionych tu i ówdzie posterunkach, bo kierowcy czekają w samochodach, aż przyjdzie ich kolej na rutynową kontrolę.

Te auta, które wciąż poruszają się po mieście, często noszą oznaczenia informujące, że znajdują się w nich pracownicy służby medycznej, wolontariusze, dziennikarze, uciekinierzy z miejsc objętych walkami, wojskowi czy żołnierze obrony terytorialnej. Najbardziej rzucają się w oczy oklejone żółtą taśmą pojazdy obrońców Kijowa. A szczególnie charakterystyczne dla miejskiego życia w czasie wojny jest to, że teraz każdy wydaje się mieć swój cel. Beztroska i nonszalancja niemal całkowicie zniknęły.

Dosyć zaskakująco na tle tego wszystkiego wygląda 31-letni Wiktor Szurapow. Zrobił właśnie krótką przerwę na placu Lwa Tołstoja, w centrum. Rower z przyczepioną doń ukraińską flagą oparł o murek. Na co dzień Szurapow zajmuje się tworzeniem aplikacji na telefony komórkowe i tablety. W wolnym czasie poświęca się działalności na rzecz ochrony trzech kijowskich jezior: Nebreż, Martysziw i Tiahle. Od lat deweloperzy próbują zabudować ten teren, a aktywiści chcą, by stał się on parkiem narodowym.

To właśnie przy okazji którejś z demonstracji Szurapow przyczepił flagę do roweru. Lubi, jak łopocząca na wietrze wzbudza reakcje przechodniów i kierowców. Ktoś zatrąbi, ktoś się uśmiechnie i krzyknie „Chwała Ukrainie!”.

Szurapow mieszka w Kijowie od ośmiu lat, przeprowadził się z południa. Stolica przypadła mu do gustu już wtedy, gdy odwiedził ją w dzieciństwie. Przede wszystkim jej specyficzny klimat, na który składa się potężny miejski masyw, eklektyczna zabudowa, a przede wszystkim poczucie ciągłego ruchu. W Kijowie każdy próbuje coś robić, a często nie mogąc liczyć na wsparcie władz miejskich czy państwowych – działa na własną rękę. Jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne inicjatywy: komercyjne, społeczne czy próbujące balansować gdzieś pomiędzy.

Po 24 lutego Szurapow postanowił zostać w Kijowie. Nie chce być bezczynny. Jednej z organizacji wspierających armię pomógł zautomatyzować bazy danych, by jej pracownicy nie musieli wszystkiego zapisywać ręcznie. Rozwozi przesyłki, gdy tylko ktoś go poprosi. Często zagląda na internetową tablicę ogłoszeń, gdzie ludzie zwracają się w przeróżnych sprawach – np. o jedzenie dla rodziny w potrzebie; o pomoc w wyjeździe z miasta; o buty, drony, krótkofalówki czy kamizelki kuloodporne dla żołnierzy obrony terytorialnej. Patrzy, w czym może pomóc.

Namiastka starego świata

Przechodnie zdarzają się jeszcze rzadziej niż samochody. Popularne miejsca spacerowe – np. Zjazd Andrijiwski, gdzie między starymi kamienicami będącymi przed wiekami centrum Kijowa przechadzali się mieszkańcy oraz turyści z całego kraju i świata, zachęcani zabytkami, muzeami, teatrami, knajpami i okolicznymi parkami – jeszcze niedawno były zatłoczone, szczególnie w weekendowe popołudnia. Teraz są niemal bezludne, niezależnie od dnia i godziny.

Po ulicach chodzą zazwyczaj ci, którzy mają jakiś cel – zakupy, kolejka w aptece, wyprawa w odwiedziny. Najwięcej z dawnego życia można zaobserwować w nielicznych otwartych kawiarniach. Ludzie wchodzą do nich niepewnie, jakby zdziwieni, że rzeczywiście działają. Jeden z lokali serwuje hot dogi, nuggetsy i frytki, a każdy, kto tam wejdzie, patrzy, jakby odkrył zaginiony świat. Jednak nawet tam co chwilę wraca temat wojny – sytuacji wokół Kijowa i bieżących informacji.

Ostatnio ponownie otworzył się też Dyletant. Pidwysocka wyjaśnia, że kawiarnia będzie działała na zasadach komercyjnych. Sprzedają w niej kawę i napoje, wkrótce pojawią się też desery.

– Byłam w Dyletancie, bo szykowaliśmy go przed otwarciem. W środku było czysto niczym przed wojną, jakby toczyło się normalne życie. Ale przecież ono takie nie jest – mówi.

Przyznaje jednak, że chodzi także o przywrócenie namiastki normalnego życia, gdy można było spokojnie wyjść z domu, usiąść przy kawie, a z oddali nie grzmiały wybuchy i nie straszyły syreny.

Solidarność w czynach

Co więc zmieniła wojna w Kijowie? Ustał ruch, pozamykało się prawie wszystko, półki w działających sklepach są mocno przetrzebione, wystawiono posterunki i trudno nawet powiedzieć, kiedy odgłosy artylerii uznano za nową codzienność. Pojawiło się jednak coś jeszcze.

– Niesamowita solidarność – mówi 34-letni Pawło Kaluk, pośrednik nieruchomości i jeden z animatorów wspólnoty kijowskiej dzielnicy Padół.

W sytuacji zagrożenia to pewien paradoks. Z jednej strony ludzie stali się podejrzliwi jak nigdy. Wskutek obaw przed działaniami dywersyjnymi każda nowa twarz w okolicy wywołuje pytania. O dokumenty prosi już nie tylko policja, ale zdarza się też, że przypadkowi ludzie. Czasami nawet po ich okazaniu pozostają nieprzekonani co do intencji intruza.

Z drugiej jednak – jak podkreśla wiele osób, z którymi rozmawiałem po 24 lutego – Ukraińcy nigdy nie byli tak zjednoczeni. Nawet podczas protestów na kijowskim Majdanie i po wybuchu wojny w Donbasie.

– Stali się bardzo przyjacielscy i pomagają sobie nawzajem. Nie chcę powiedzieć, że podoba mi się to, co się dzieje, ale ludzie pokazują się od swojej najlepszej strony. To solidarność nie w słowach, a w czynach – stwierdza Kaluk.

Padół to zabytkowa część starego Kijowa, dawniej miejsce handlu, rzemiosła i przemysłu. Charakteryzuje go niska zabudowa. Kaluk twierdzi, że w tym właśnie kryje się siła tej dzielnicy.

– Mieszka tu mniej ludzi, więc łatwiej się poznać. Dzięki temu funkcjonuje społeczność, co w Kijowie nie zdarza się często – mówi.

Jest jedną z tych osób, które znają tzw. wszystkich. Na Padole spędził większość życia. Mieszkał w różnych jego częściach. Jak żartuje, przed rosyjską inwazją rzadko się stąd ruszał i nie zmieniła tego nawet wojna.

Jeden długi dzień

Kaluk zastanawiał się, czy dołączyć do obrony terytorialnej, ale doszedł do wniosku, że więcej może zrobić na tyłach. Korzysta ze swojej sieci kontaktów, by organizować ruch wolontariuszy w dzielnicy. Po wezwaniach władz, by stawiać opór, wspólnota Padołu zorganizowała produkcję koktajli Mołotowa. W krótkim czasie przygotowali ich taką ilość, że wyczerpali zapotrzebowanie. Następnie zebrali ludzi, którzy spawali jeże przeciwpancerne, mające powstrzymać rosyjską armię, gdyby wtargnęła do miasta. Kaluk zaczął też zbierać pieniądze na ekwipunek dla wojska: na termowizję, krótkofalówki czy samochody. Wraz ze wspólnotą sąsiedzką zapewnia niezbędne rzeczy lokalnej obronie terytorialnej, która pilnuje ulic Padołu na licznych posterunkach. Gdy napisał na jednej z grup, że żołnierze potrzebują herbaty i papierosów, po chwili kilka osób już je niosło. Natomiast ludzie, którzy wyjeżdżają z Kijowa, zostawiają Kalukowi klucze do mieszkań, by mógł zapewnić nocleg wolontariuszom, ochotnikom i osobom uciekającym z miejscowości w pobliżu stolicy, gdzie trwają najbardziej zacięte walki.

Jedną z ostatnich inicjatyw są szkolenia, jak najszybciej powstrzymać krwotok.

– Odłamek czy ostrzał może dosięgnąć każdego. A krwotok to pierwsze, z czym trzeba sobie poradzić – wyjaśnia Kaluk.

Gdy rozmawiamy, stopniowo schodzą się ludzie. Zaraz będą omawiać dalsze działania. Kaluk twierdzi, że ma poczucie, jakby od 24 lutego trwał jeden długi dzień, bo ciągle coś robi, gdzieś idzie i z kimś się spotyka.

Choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że życie w Kijowie zamarło, w rzeczywistości ono buzuje. W pewnym sensie może nawet mocniej niż przed inwazją. Mieszkańcy stolicy, dotychczas rozproszeni i zajęci swoimi sprawami, teraz mają wspólny cel. Obronę miasta – by w końcu mogli wrócić do swojej codzienności.©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2022