Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wszyscy europejscy politycy w niedzielę czekali na wieści z Lizbony. Nic dziwnego: to było ostatnie głosowanie w całej Unii przed czerwcowymi wyborami do europarlamentu i najważniejszy sondaż, choć prowadzony w zaskakujących okolicznościach. Pod koniec zeszłego roku afera korupcyjna zmiotła z urzędu premiera Antónia Costę z Partii Socjalistycznej, która rządziła Portugalią od 2015 roku.
Prezydent rozpisał wcześniejsze wybory na 10 marca, a do walki o zwycięstwo stanęli kandydaci najcięższej wagi: socjaliści z Partii Socjalistycznej oraz Sojusz Demokratyczny (Aliança Democrática, AD) – szeroka centroprawicowa koalicja. Jak wybrała Lizbona i co z tego wynika?
Po pierwsze: populiści rosną w siłę
Nic dziwnego, że korupcja była głównym i decydującym motywem tej kampanii. Po podliczeniu 99 procent głosów ogłoszono minimalne zwycięstwo prawicowej koalicji AD. Na razie może ona liczyć na 79 mandatów. Niewiele mniej – 77 – dostaną socjaliści, który po raz pierwszy od prawie dekady przechodzą do opozycji.
Najważniejszy jest jednak trzeci stopień podium. Od początku wiadomo było, że stanie na nim populistyczna partia Chega – w dosłownym tłumaczeniu Dość. Najważniejsze pytanie brzmiało: z jakim wynikiem? Chega to ugrupowanie, jakich w Europie dziś wiele. Idą do wyborów najczęściej z obietnicą niższych podatków, liberalizmu gospodarczego i przede wszystkim z obietnicą zmiany systemu. W Polsce było to „wywrócenie stolika”, w Portugalii „posprzątanie kraju”, z dużym naciskiem na walkę z korupcją.
Portugalia była jednym z ostatnich w Europie krajów, gdzie takie partie ledwo przekraczały próg wyborczy albo tkwiły na politycznym marginesie. Jeszcze dwa lata temu Chega zdobyła ledwie 7 procent głosów. Teraz sukces jest spektakularny – ugrupowanie André Ventury poparło 18,1 procent Portugalczyków (przy rekordowej frekwencji). To przełoży się na 48 mandatów.
Po drugie: zwycięzcy są samotni
To politycy z Chega będą więc rozdawać kluczowe karty w nowym parlamencie. Co prawda Luís Montenegro, szef zwycięskiej koalicji, już zapowiedział, że żadnych układów z populistami z prawej strony nie będzie, ale nie zdradził też, jak planuje rządzić bez sejmowej większości.
Nie jest zresztą pierwszym, którego czeka los osamotnionego zwycięzcy w coraz bardziej spolaryzowanych europejskich parlamentach. Wszystkie trendy europejskiej polityki widać w Portugalii jak na dłoni - łącznie z najwyższą od 1995 roku frekwencją.
Po trzecie: w Brukseli może być powtórka
Za Lizboną w czerwcu może podążyć cała Europa. W nowej kadencji Parlamentu Europejskiego partie takie jak Chega (roboczo nazwijmy je populistycznymi) zyskają nawet kilkadziesiąt mandatów. Według prognoz European Council on Foreign Relations nawet 40 procent miejsc w PE mogą zająć ludzie z ugrupowań otwarcie antyunijnych. Nawet jeśli (co prawdopodobne) szefową Komisji Europejskiej pozostanie Ursula von der Leyen, coraz trudniej będzie znaleźć większość, zwłaszcza dla pakietu klimatycznego UE. Słono nas to może kosztować, bo to główna strategia Unii na rozwój gospodarczy w czasach zmian klimatycznych, którą zaczęliśmy realizować ze sporymi sukcesami. Gdy von der Leyen obejmowała urząd w 2019 roku, wartość inwestycji w unijny sektor czystej energii wynosiła 77 mld euro. Dziś to ponad trzy razy więcej.
Porzucanie tak fundamentalnej zmiany tylko na potrzeby wyborów jest co najmniej lekkomyślne. Ale patrząc na reakcje Unii na protesty rolników – to właśnie nas czeka. Sama Ursula von der Leyen, architektka Zielonego Ładu, dystansuje się od własnych pomysłów. Europejska Partia Ludowa i socjaldemokraci tak bardzo się boją, że po wyborach prawica zablokuje Zielony Ład, że idą na kolejne ustępstwa i za chwilę rozmontują go sami. Punktem krytycznym będzie kwiecień i ostatnie posiedzenie Parlamentu Europejskiego w tej kadencji.
Przegrywać trzeba umieć
Wracając nad Tag i Douro – jednej rzeczy Portugalczykom pozazdrościłem. Gdy jeszcze liczono głosy (a przypominam, że obie największe partie mają praktycznie tyle samo mandatów), Pedro Nuno Santos, szef Partii Socjalistycznej, pogratulował przeciwnikom zwycięstwa i oświadczył, że nie będzie blokował ich kandydata na premiera, bo nie widzi szansy na zdobycie większości dla siebie. Gdy pamięta się odwlekanie decyzji o nominowaniu premiera przez Andrzeja Dudę i dwutygodniowy rząd Mateusza Morawieckiego, trudno uciec od niewygodnych porównań. Polska klasa polityczna, delikatnie mówiąc, nie wypada w nich najlepiej.