Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przypowieść zamyka równie szokujące, co zdecydowane stwierdzenie Jezusa: „Nie znam was” (Mt 25, 12).
Nowy Testament zna tę deklarację w jeszcze mocniejszej formie: „Nigdy was nie znałem” (Mt 7, 23).
W pierwszej chwili, przyznacie, zdanie to musi budzić zdziwienie. Jak to mnie nie zna? Wszechwiedzący Bóg? Ten, który wie wszystko? I zna wszystko? Jak to możliwe, żeby mnie nie znał?
A jednak.
Przypowieść o pannach (oraz pozostałe konteksty owego „nie znam was” – zob. jeszcze: Łk 13, 25 i 27) dostarcza nam klucza do zrozumienia owego paradoksu. Narzędziem „poznania” w rozumieniu Pisma Świętego są nie tylko „studia” (dostarczające wiedzy), ale i komunia (której owocem jest poznanie – na wzór tego, jak „poznają się” mężczyzna i kobieta podejmujący współżycie – por. „Adam poznał swoją żonę Ewę, a ona poczęła i urodziła syna…”, Rdz 4, 1) – nie bez powodu w przytaczanej przypowieści Pan jest konsekwentnie nazywany oblubieńcem.
Bóg nie dlatego mnie „nie zna”, że Mu brakuje „wiedzy” – problem nie znajduje się po Jego stronie… „Nie zna” mnie, gdyż to ja nie daję Mu się poznać. Nie wchodzę z Nim w relację oblubieńczą (nawet jeśli dużo o Nim „wiem” – nauczyłem się z mądrych książek), albo nie wchodzę w nią do końca. Są we mnie obszary, do których Go nie dopuszczam – nie otwieram ich przed Nim.
Przy czym przypowieść wyraźnie podkreśla, że nie chodzi tu o jednorazowe, nawet najbardziej intensywne doznanie czy doświadczenie. Chodzi o komunię, która wytrzyma próbę czasu (Oblubieniec opóźnia swoje przyjście) – chodzi o relację trwałą. I to znów jest coś, na co coraz trudniej jest się zdecydować dzisiejszemu człowiekowi w kulturze, którą papież Franciszek najczęściej nazywa kulturą „prowizorki” i „tymczasowości”. Wszystko chcemy „już” i jedynie na „teraz” – no, może na dziesięć lat, ale na zawsze? To budzi przerażenie. I wręcz uniemożliwia decyzję.
Muszę zapytać samego siebie: co mnie łączy z Jezusem? I to w sposób trwały? Jaka jest jakość tej relacji? Na ile daję Mu się poznać? A na ile „chowam się” przed Nim jak Adam w Raju…
To jest pytanie rozstrzygające. To, i żadne inne. To, kim jesteśmy w relacji z Nim, jest o wiele ważniejsze od tego, co robimy powołując się na Niego. O tym czytamy u Mateusza: „Czy nie w Twoje Imię prorokowaliśmy? I czy nie w Twoim Imieniu wyrzucaliśmy demony? I czy nie w Twoje Imię czyniliśmy wiele cudów?” (Mt 7, 22). Oraz u Łukasza: „Jadaliśmy i piliśmy wobec Ciebie, i na naszych ulicach nauczałeś” (Łk 13, 26).
Taką postawę – działania w Jego Imię bez rzeczywistej relacji z Nim – Jezus kwituje bardzo ostro: „odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości” (Mt 7, 23); a u Łukasza (dosł.): „odejdźcie wszyscy pracownicy niegodziwości” (Łk 13, 27).
Jest niegodziwością i nieprawością działać w Jego Imię, uniemożliwiając Mu jednocześnie komunię ze sobą – taką komunię, dzięki której może On najpierw działać we mnie samym.©