Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
„Historie nieszczęść opowiadają szczęściarze. Prawie trafieni. Cudem ich ominęło. Gdyby pięć centymetrów dalej. Gdyby zapalnik nie zawiódł. Gdyby się pistolet nie zaciął. Gdyby się Niemiec w ostatniej chwili nie zlitował. (...) Jesteśmy dziećmi szczęściarzy. Naszym ojcem i matką jest szczęśliwy zbieg okoliczności. Bez wyjątku, choćby jednego jedynego, poprzez miliony pokoleń, poprzez całą przepaść czasu, poprzez wojny, pożary, epidemie, lodowce, drapieżniki, sawanny, meteory i wulkany, aż do tych dawnych prapradziadków, którzy jeszcze składali w morzu ikrę. Każdy z naszych przodków zdążył dożyć przynajmniej chwili, w której na świat szykowali się już jego potomni”.
Historie nieszczęść opowiadają szczęściarze. Nieludzką teraźniejszość piętnują ci, którzy to w niej i dzięki niej mają szansę powiedzieć cokolwiek.
Kończę właśnie czytać monumentalną monografię „Romanowowie”, którą brytyjski historyk-celebryta Simon Sebag Montefiore popełnił we właściwej sobie manierze: wściekle i do najmniejszego faktu rzetelnie, nie stroniąc jednak od wyciągania na plan pierwszy tego, co najbardziej miłuje czytelnik nieakademicki: seksu i przemocy. Praca imponująca, ale czasy w niej opisane – straszliwe. Oto mamy manifestacje coraz bardziej niezadowolonej z archaicznej Rosji ludności, rozpędzane nakazami ministrów ostatniego samodzierżcy, Mikołaja II. Ich ofiary to nie popchnięty, uderzony czy skrzyczany przez policjanta demonstrant, to za jednym zamachem ubitych, rozsieczonych, rozstrzelanych kilka tysięcy ludzi, dziesiątki tysięcy na przestrzeni miesięcy, przez ostatnich parę dekad caratu – ocean krwi.
Czy nie mamy prawa narzekać na współczesnych władców? Jasne. Warto jednak wciąż mieć z tyłu głowy, że chyba nie było jeszcze ery w dziejach, w której tak wielu z nich byłoby wcale normalnymi ludźmi. Pewnie – mogą być pozerami, mogą mieć dyktatorskie zapędy, mogą pleść koszmarne głupoty, ale na palcach jednej ręki można dziś zliczyć klinicznych sadystów, dewiantów, opętanych seksoholików, morderców z zimną krwią, od których aż pęczniała historia do połowy XX wieku.
Ludzie psioczą na to, że kryzys Kościoła nigdy nie był głębszy niż dziś. Proszę wskazać (poza pierwszymi wiekami) inne stulecie w historii Kościoła, które dałoby tylu wspaniałych, inspirujących papieży (Sług Bożych, błogosławionych i świętych – mamy tu sześciu z ośmiu), co nasze ostatnie dziesięć dekad.
W przewrotnej książce „Why these are the Best. Times. Ever.” Mark Juddery pracowicie wylicza: narzekacie na to, że powietrze jeszcze nigdy nie było tak zanieczyszczone? Przenieście się ponad pół wieku wstecz, do Londynu, gdzie w 1952 r. smog tak gęsty, że uniemożliwiał dojazd ambulansom, pochłonął w ciągu jednego tygodnia 4 tysiące ofiar. Boicie się wzrostu przestępczości? W 2000 r. na świecie ofiarami zabójstwa padało średnio 9 na każde 100 000 osób. W 2010 r. wskaźnik ten spadł do 6 osób. W średniowieczu te wartości były dwucyfrowe, w erze społeczeństw plemiennych – trzycyfrowe. W 1990 r. z powodu głodu zmarło 12,5 mln dzieci, w 2009 – 8,1 mln, a w 2013 – 3,1 mln. Jasne, że tragedią będzie każda wartość tego wskaźnika wyższa niż zero, ale przecież na świecie produkuje się dziś więcej żywności niż kiedykolwiek w historii. Liczba ludności rośnie, ale wszystko wskazuje na to, że między bajki będzie można włożyć tworzone jeszcze 15 lat temu przez ONZ szacunki, że w 2300 r. świat będzie musiał pomieścić 140 mld ludzi. W coraz większej liczbie krajów ludzi rodzi się dziś mniej niż więcej, wszystko wskazuje więc na to, że po okresie pędu w stronę przeludnienia, który może potrwać jeszcze parę dekad, czekać nas będzie powolne wyludnianie Ziemi.
Jednym z podstawowych lęków współczesnych Europejczyków jest zagrożenie terroryzmem. Media z detalami relacjonują wydarzenia pochłaniające kilka ofiar (i znów – śmierć każdej z nich woła o pomstę do nieba, to zbrodnia). Jednak nieporównanie większym zagrożeniem od obłąkańców i dżihadystów (Europol szacuje że w 2015 r. jedynie ok. 8 proc. europejskich aktów terroru miało podłoże islamistyczno-dżihadystyczne) jest dziś zwykły ruch drogowy. Od 1975 r. do dziś (czyli przez 42 lata) w zamachach terrorystycznych (wliczając w to hekatomby urządzane przez IRA) zginęło ponad 10 tysięcy mieszkańców naszego kontynentu. W samym 2015 r. nieuważni, brawurowi, pijani albo mający pecha kierowcy zabili (tylko w krajach UE) 26 tysięcy osób.
Prehistoryczny człowiek przychodząc na świat miał szansę spędzić na nim statystycznie 20-35 lat. Mały Amerykanin na przełomie XIX i XX w. mógł liczyć na statystyczne 48 lat. Dziś żywienie, medycyna, technika poszły tak do przodu, że wskaźnik ten przekroczył 70 lat i wciąż pnie się do góry. Juddery ma rację – pod wieloma względami świat nigdy nie był dla człowieka tak przyjaznym miejscem do życia, jak teraz. Dlaczego więc zewsząd nie wznosi się zeń do Pana hymn dziękczynienia i uwielbienia, że to właśnie nam przyszło oglądać czasy dużo lepsze, bezpieczniejsze i zdrowsze niż czasy naszych dziadków?
Odpowiedzi są dwie. Pierwsza, banalna – statystyka to jeszcze nie życie. Statystycznie ja i mój pies mamy po trzy nogi. Chore na głód dzieci w Kongu nie najedzą się moim optymistycznym felietonem o tym, że z tabel wynika, iż ich rówieśnicy z Kanady jedzą dziś lepiej niż kiedykolwiek, a śmierć jednego człowieka wcale nie boli i nie waży mniej niż śmierć dwóch czy stu ludzi. Druga – nieco trudniejsza, bo zmuszająca do rachunku sumienia. Świat, dużo lepszy niż kiedykolwiek (choć nadal miejscami bardzo zły), wymaga dużo więcej, bo dużo więcej można na nim na rzecz innych zrobić. To proste: więcej żąda się od tego, który dostał szansę, niż od tego, który jej nie dostał. Negujemy więc szansę. Zamiast naprawiać to, co realnie naprawić trzeba: sposób dystrybucji wspólnych dóbr (zaczynając, niestety, od tych powierzonych mi w zarząd), powtarzamy, wypisujemy, krzyczymy: co za koszmarny świat przypadł nam w udziale! Nigdy nie było gorzej! ©