Wojny gazowe

Rosja przykręciła nam kurki. Tym razem byliśmy przygotowani: podziemne magazyny surowca są pełne. Naprawdę bezpieczni będziemy jednak dopiero, gdy w końcu zapewnimy sobie dostawy z innych źródeł.

16.09.2014

Czyta się kilka minut

Stacja tranzytowa rosyjskiego gazu w pobliżu Użhorodu (Ukraina), maj 2014 r. / Fot. Alexander Zobin / AFP / EAST NEWS
Stacja tranzytowa rosyjskiego gazu w pobliżu Użhorodu (Ukraina), maj 2014 r. / Fot. Alexander Zobin / AFP / EAST NEWS

Oficjalnie – jeśli przysłuchać się rzecznikowi rosyjskiego Gazpromu – gazowy atak nie nastąpił. Siergiej Kuprianow mówił na przemian, że nie dzieje się dokładnie nic albo że dostawy zostały tymczasowo nieco zmniejszone, bo Rosjanie sami napełniali swoje magazyny.

Tymczasem Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo informowało: „Zaobserwowano zmniejszenie dostaw gazu ziemnego w ramach obowiązującego Kontraktu Jamalskiego na połączeniach międzysystemowych w Drozdowiczach (Ukraina), Kondratkach (Białoruś) i Wysokoje (Białoruś), w stosunku do zamówień składanych przez Spółkę”. Również Słowacja zanotowała zmniejszenie rosyjskich dostaw, na początek tylko o 10 proc.

Sygnał ostrzegawczy

O co chodzi? W czerwcu tego roku szef Gazpromu Aleksiej Miller mówił bez ogródek: „Przyjdzie chwila, kiedy wprowadzimy ograniczenia dostaw rosyjskiego gazu w tych kierunkach, na których notujemy dostawy na zasadzie rewersu”. Sam rewers szef Gazpromu nazywał „półaferalnym schematem”. Jeszcze ciekawsze było oświadczenie Władimira Putina w tej sprawie, które wygłosił na spotkaniu z korpusem dyplomatycznym 1 lipca. „Rosja widzi wszystko” – powiedział wówczas gospodarz Kremla.

Wyjaśnijmy, na czym polega ów rewers: Polska, ale także Słowacja i Węgry, biorą gaz z Rosji. Gdy Ukraina znalazła się w ostrym sporze z Rosją i Gazprom podniósł cenę surowca z niecałych 300 na rekordowe 485 dolarów za tysiąc metrów sześciennych, zachodni sąsiedzi postanowili trochę ulżyć Kijowowi. Polska zamawiała maksymalne ilości dopuszczalne kontraktem, a to, czego nasz system nie zużywał, pchała na Ukrainę. To właśnie był ów „półaferalny schemat”, o którym wspominał Miller.

Gazprom – jak widać – chce nie tylko sprzedawać nam surowiec, ale także kontrolować, co dalej się z nim dzieje. Wszystko dlatego, że gaz to dla Rosji nie tylko towar, ale i oręż. Kto się z Moskwą kłóci – płaci dużo. Kto się dogaduje, może liczyć na korzystniejszą cenę.

Szef ukraińskiego Ukrtransgazu Igor Prokopiw wyjaśniał w zeszłym tygodniu, jak działa to w praktyce: „Polacy dziś (to jest we środę) zamówili 11 mln metrów sześciennych, Rosjanie dostarczyli 7 mln. Te 4 mln różnicy to akurat jest gaz, który dostawaliśmy z rewersu”.

Po zakręceniu kurka przez Gazprom Polska, by pokryć deficyt, uruchomiła dostawy z Czech i Niemiec. Oraz, co ważniejsze z punktu widzenia Moskwy, przerwała awaryjny przesył na Ukrainę, która od czerwca nie dostaje nic od Gazpromu i wie, że nie przetrwa chłodów bez wsparcia z Zachodu.

Ograniczenie dostaw przez Rosję było sygnałem ostrzegawczym: „Zobaczcie, co może was czekać za kilka miesięcy”.

Na zapas

Polska od dawna przygotowywała się do kolejnej, trudnej zimy z Gazpromem w tle. Pomogło to, że poprzednia była łagodna i w podziemnych magazynach zostało sporo surowca. Postanowiliśmy jednak napełnić wszystkie podziemne zbiorniki – a jest ich siedem – pod sam korek. Oto dlaczego dziś Ministerstwo Gospodarki może mówić z dumą, że jest nieźle, bo mamy zapas 2,58 mld metrów sześciennych – pozwalający przetrwać nawet dwa miesiące gazowej wojny. A to nie wszystko, bo każdą nadwyżkę PGNiG tłoczy do magazynów w Kosakowie, Wierzchowicach i Husowie, będących w trakcie rozbudowy.

Podobnie jak Warszawa zachowało się wielu innych zachodnich importerów rosyjskiego surowca. Wszyscy uważnie obserwowali narastający konflikt między Moskwą i Kijowem, zapełniając jednocześnie magazyny. Miały na to wpływ zapowiedzi Władimira Putina, który po aneksji Krymu sugerował, że odpowiedzią na ewentualne unijne sankcje będzie problem z dostawami gazu, i podpisywał z wielką pompą kontrakt na dostawy surowca do Chin. Ten ostatni kontrakt – jak ocenia wielu ekspertów – jest dla Rosji trudny, ale Kreml chciał za wszelką cenę pokazać, że Europa to tylko jeden z możliwych odbiorców.

W rezultacie wiosną doszło do sytuacji niezwykłej. Gazprom, który powinien teoretycznie sprzedawać mniej gazu, bo właśnie skończyły się chłody, zanotował rekordową liczbę zamówień.

Nadzieja z Norwegii

Ale mimo pełnych magazynów Polska wciąż ma poważny problem: jesteśmy uzależnieni od Gazpromu.

Żeby pokryć nasze zapotrzebowanie, potrzeba ok. 16 mld metrów sześciennych surowca rocznie. Jedną trzecią stanowi nasze wydobycie, resztę sprowadzamy. Aż 80 procent importowanego gazu pochodzi z Rosji.

Jedyne, co można zrobić, by poczuć się naprawdę bezpiecznie, to zapewnić sobie dostawy z innych źródeł. Pierwszą poważną próbę dywersyfikacji podjął rząd Jerzego Buzka. Jego szef przy końcu swojej misji pojechał do Norwegii i podpisał umowę o dostawach surowca i budowie gazociągów biegnących po dnie Bałtyku. Komentował wówczas, że stary dowcip o tym, jak polska reprezentacja wygrała w piłkę ze sborną ZSRR, nareszcie przestaje obowiązywać (w kawale chodziło o to, że po wiktorii dostaliśmy z Kremla depeszę: „Gratulujemy! Stop. Gaz! Stop”).

Radość była jednak przedwczesna. Na głowę Buzka spadła lawina krytyki. Dowodzono, że Gazprom to poważny i pewny partner, zaś dostawy z Norwegii będą o wiele droższe. Przyszłość pokazała, że to pierwsze stwierdzenie okazało się mocno na wyrost (drugie zawsze będzie prawdziwe, bo Rosja, jeśli tylko zechce, faktycznie będzie w stanie dostarczać nam najtańszy surowiec).

W każdym razie, gdy tylko Jerzy Buzek i AWS przegrali wybory, lewicowy rząd Leszka Millera wysadził norweski kontrakt w powietrze.

Gazy bojowe

Kalkulacje, że rosyjski monopolista nigdy nie przerwie dostaw na zachód, opierały się na racjonalnych przesłankach. Przecież eksport surowców energetycznych jest podstawą tamtejszej gospodarki. Połowa budżetu Rosji pochodzi właśnie z tego źródła. Jeśli Kreml straci reputację pewnego dostawcy i Zachód zacznie szukać alternatywy – czeka go krach finansowy.

Jednak szybko okazało się, że polityka dla Rosji jest równie ważna jak gospodarka. Szczególnie dla Rosji Putina.

Władimir Władimirowicz błyskawicznie zrozumiał, że sektor energetyczny jest kluczowy do rządzenia Rosją. Zanim doszedł do władzy, Gazprom – od lat zarządzany przez Rema Wiachiriewa – stanowił państwo w państwie. Koncern był w dużym stopniu własnością jego szefów, którzy dokonywali pełzającej prywatyzacji. Miał własne miasta, własną armię ochroniarzy, flotę powietrzną. To Gazprom decydował, czy płaci podatki, czy nie. W sektorze naftowym było podobnie. Co prawda firm było kilka, a nie jedna, i rządzili nimi oligarchowie – ale skutecznie bronili się przed tym, by państwo narzucało jakieś reguły gry.

Putin zmienił to z brutalną skutecznością. Podporządkował sobie sektor naftowy, rozbijając największą firmę wydobywczą Jukos i wsadzając do więzienia jej założyciela Michaiła Chodorkowskiego. Aktywa Jukosu przejęła państwowa spółka Rosneft. Za całość operacji odpowiedzialny był Igor Sieczyn – najbliższy współpracownik Putina jeszcze z czasów petersburskich, iberysta, który w latach 80. bywał na długich „delegacjach” w Angoli i Mozambiku.

Z Gazpromem poszło jeszcze łatwiej. Putin zwolnił Wiachiriewa, a na jego miejsce wstawił wspomnianego Aleksieja Millera – ekonomistę, którego także znał z czasów pracy w urzędzie miejskim w Petersburgu.

Dokonując przeglądu kluczowych spółek energetycznych, łatwo można zauważyć, że w ich zarządach wiele osób ma korzenie petersburskie i służyło w KGB – oficjalnie lub jako oficerowie wywiadu, którzy pracowali na Zachodzie pod przykryciem.

Z tak dobrze dobraną drużyną Władimir Putin mógł rozpocząć posługiwanie się sektorem surowcowym do politycznych wojen.

Pakt Schröder–Putin

Pierwsza wojna gazowa rozgorzała na froncie ukraińskim w 2005 r. Obie strony nie potrafiły uzgodnić ceny rosyjskiego surowca oraz opłat za jego tranzyt przez terytorium Ukrainy. Kijów podszedł do sprawy chytrze: „Skoro Gazprom chce podnosić ceny gazu, to my będziemy podnosić ceny tranzytu. Co nam zrobią? Przecież nie wstrzymają dostaw na Zachód, a dopóki gaz idzie na Zachód, my jesteśmy bezpieczni, bo część dostaw możemy zabierać dla siebie”.

Plan był może i dobry, ale na czasy rozmemłanej jelcynowskiej Rosji – rządząca krajem ekipa KGB tylko czekała na możliwość zademonstrowania swojej siły.

1 stycznia 2006 r., ku zdumieniu Zachodu, inżynierowie Gazpromu w świetle kamer zakręcili kurki. Dziewięć krajów zaczęło dostawać mniej surowca. Kryzys trwał zaledwie trzy dni, ale Kreml pokazał, że potrafi iść na całość.

Manewr powtórzono podczas kolejnych kryzysów gazowych, w 2008 i 2009 r. W tym ostatnim przypadku Gazprom przez dwa tygodnie wstrzymywał dostawy gazu przez Ukrainę: nie dostawało ich, albo dostawało w ograniczonej ilości, 16 krajów zachodniej i południowej Europy. Podobnego oręża Rosja używała w sporach z Białorusią, np. w 2010 r.

Przez cały ten czas główne zadanie Kremla polegało na tym, by w gazowych sporach przedstawiać siebie jako ofiarę. Dyplomaci z Moskwy robili wszystko, by wykazać, że Gazprom to zwyczajna firma handlowa, która jest okradana przez Ukraińców i Białorusinów. Oraz że pada ofiarą rusofobii, rozpowszechnionej wśród nowych członków Unii Europejskiej.

Remedium na wszystkie kłopoty miało być uniezależnienie się od „humorów” krajów, przez które przechodzą gazociągi tranzytowe. Partię rozegrano po mistrzowsku: Gazprom z mniejszościowym udziałem niemieckich firm E.ON Ruhrgas i Wintershall, holenderskiej Gasunie i francuskiej GDF Suez zmontował konsorcjum Nord Stream AG. Wybudowało ono gazociąg północny, biegnący po dnie Bałtyku z Rosji do Niemiec, dzięki któremu gaz może docierać na Zachód z całkowitym pominięciem krajów tranzytowych. Członkiem zarządu Nord Stream jest przyjaciel Władimira Putina, były kanclerz Niemiec Gerhard Schröder, a dyrektorem generalnym – Matthias Warnig, kiedyś agent Stasi. Ponad 1200-kilometrowy gazociąg, składający się z dwóch nitek, działa od 2012 r. Obawy Polski i krajów nadbałtyckich zostały zignorowane, choć Radosław Sikorski publicznie nazwał North Stream nową odsłoną paktu Ribbentrop–Mołotow.

Plan Kremla miała domykać inna inwestycja. South Stream, czyli Gazociąg Południowy, ma biec po dnie Morza Czarnego do Bułgarii. Dostawy surowca mają dzięki niemu docierać do Europy Południowej i Środkowej. Także do tego przedsięwzięcia Kreml znalazł sobie zachodnich partnerów: do konsorcjum wszedł włoski koncern ENI, a umowę podpisano uroczyście w 2009 r. w obecności innego przyjaciela Władimira Putina, włoskiego premiera Silvio Berlusconiego.

Jednak temu projektowi zaszkodziła agresywna polityka Rosji wobec Ukrainy. W czerwcu – wobec zastrzeżeń Komisji Europejskiej – rząd Bułgarii wstrzymał budowę South Stream przez swoje terytorium.

Kto nas obroni

W Polsce mało kto miał złudzenia w sprawie tego, czy Gazprom to normalna firma handlowa, czy też oręż w rosyjskiej polityce zagranicznej. Postawa Zachodu kazała politykom z Warszawy uznać, że w sprawie energetyki musimy liczyć głównie na siebie.

Problem w tym, że nie do końca wiadomo, kto u nas odpowiada za energetykę. Część kompetencji należy do takich spółek, jak PGNiG, nadzorowanych przez Ministerstwo Skarbu Państwa, a część do Ministerstwa Gospodarki. Sprawa niejasnego podziału ujawniła się dobitnie w kwietniu 2013 r. – okazało się wówczas, że premier nie ma pojęcia o podpisaniu niezbyt ważnego memorandum z Gazpromem (dotyczyło prac studyjnych nad budową pieremyczki omijającej Ukrainę). Kreml robił, co mógł, by wykorzystać sprawę propagandowo, a reakcja w Polsce była wyjątkowo nerwowa. Pracę stracili minister skarbu i szefowa PGNiG, zaś premier publicznie powiedział, że być może należy utworzyć Ministerstwo Energetyki. Nie utworzył go jednak.

Powody do niepokoju więc pozostają, choć oczywiście dziś jest o niebo lepiej niż jeszcze kilka lat temu, gdy od Rosji byliśmy uzależnieni niemal całkowicie. Rozbudowaliśmy połączenia z niemieckim i czeskim systemem gazociągów (Lasów i Cieszyn), dzięki którym możemy dostawać 2 mld metrów sześciennych surowca. Ciągle zwiększamy pojemność podziemnych magazynów (z 1,8 mld metrów sześciennych w 2012 r. do 2,6 mld dzisiaj). Na poszukiwania gazu łupkowego wydano ponad 100 koncesji, ale łupki to melodia przyszłości.

Patrząc na Świnoujście

Prawdziwe bezpieczeństwo ma nam zapewnić Gazoport, budowany od 2010 r. w Świnoujściu. Dzięki niemu będziemy mogli importować gaz skroplony LNG i mieć prawdziwą alternatywę dla dostaw z Rosji – terminal będzie mógł przyjmować 5 mld metrów sześciennych gazu rocznie. Jego otwarcie, zapowiedziane na połowę 2014 r., opóźnia się jednak. Realnie gaz będziemy mogli odbierać w dużych ilościach dopiero w okolicach czerwca 2015 r.

To opóźnienie – o które rząd obwinia włoski koncern budujący Gazoport – stawia nas w trudnej sytuacji. Po pierwsze, już obowiązuje kontrakt na dostawy gazu skroplonego z Kataru, opiewający na 1,5 mld metrów sześciennych rocznie w ciągu 20 lat – a pierwsza partia powinna dotrzeć do nas jesienią. Musimy tę umowę renegocjować, licząc, że katarski dostawca będzie elastyczny (na razie szczęśliwie wydaje się, że jest elastyczny).

Gorzej, że PGNiG zaplanował na listopad rozmowy z Gazpromem w sprawie obniżenia ceny gazu w kontrakcie długoterminowym, który obowiązuje do 2022 r. Gdyby terminal działał, mielibyśmy dużo więcej argumentów, by przekonać Rosjan.

Można mieć tylko nadzieję, że to ostatnia zima, którą spędzimy sam na sam z Gazpromem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2014