Wojna źle zrozumiana

Gdy Izraelczycy w ataku na Bin Jbail w ciągu jednej nocy stracili ośmiu ludzi, liczbę tę rozgłoszono na całym świecie jako katastrofalną stratę. Musiało to zdziwić wielu żyjących jeszcze weteranów kampanii włoskiej z lat 1943-45.

28.08.2006

Czyta się kilka minut

Wiele było w świecie arabskim radości tuż po wojnie Jom Kippur z października 1973 r. - mit niepokonanego Izraela prysł wobec zaskoczenia, jakie wywołał Egipt, przekraczając Kanał Sueski i wobec ofensywy syryjskiej, która przetoczyła się przez Wzgórza Golan. Nawet nieuprzedzeni komentatorzy odnotowali, że izraelskie siły powietrzne poniosły klęskę, próbując powtórzyć swe wyczyny z 1967 r. [z tzw. Wojny Sześciodniowej, między Izraelem a Syrią, Egiptem i Jordanią - red.] i tracąc w ostrzale z ziemi jedną czwartą samolotów bojowych, gdy równocześnie setki izraelskich czołgów niszczyła za pomocą ręcznych wyrzutni rakiet dzielna piechota egipska. W Izraelu miażdżąca krytyka dotknęła wówczas zarówno przywódców politycznych, jak i wojskowych, obwinianych za stratę trzech tysięcy żołnierzy bez jednoznacznego zwycięstwa. Premier Golda Meir, minister obrony Mosze Dajan, głównodowodzący David Elazar oraz szef wywiadu wojskowego zostali szybko zdyskredytowani w oczach opinii publicznej i niebawem stracili stanowiska.

Wyczucie proporcji odzyskano dopiero później, a pierwsi doszli do tego - o ironio - przywódcy Syrii i Egiptu. Kiedy jeszcze większość komentatorów głosiła żałobę po utracie wojskowej supremacji Izraela - bądź się nią rozkoszowała, zarówno prezydent Egiptu Anwar Sadat, jak i przywódca Syrii Hafez Asad trzeźwo skonstatowali, że ich kraje były znacznie bliższe katastrofalnej porażki niż w 1967 r. i że bezwarunkowo muszą unikać kolejnej wojny. Doprowadziło to do porozumienia pokojowego z Sadatem i do wprowadzonego przez Asada w 1974 r. zawieszenia broni na Wzgórzach Golan, nigdy odtąd nienaruszonego.

Zrozumienie wojny z 1973 r. łatwe jest tylko z perspektywy czasu. Izrael został zaskoczony, gdyż jego wywiad dał się zmylić, tkwiąc w poczuciu zbytniej i aroganckiej pewności siebie. Obszary frontowe, które pozostawiono niemal niestrzeżone, ucierpiały od potężnego najazdu. Egipcjanie mieli znakomity plan ofensywy i walczyli dzielnie, czołgi syryjskie postępowały zuchwale i atakowały falami przez trzy dni i noce nawet tam, gdzie została choć jedna brygada izraelska. W ciągu 48 godzin Izrael znalazł się na krawędzi klęski na obu frontach. Ale w momencie, gdy armia zakończyła mobilizację, gdy brygady rezerwistów stanowiące dziewięć dziesiątych jej liczebności były gotowe stanąć do boju, okazały się one zdolne do powstrzymania zarówno armii egipskiej, jak i syryjskiej oraz do niemal natychmiastowego przejścia do ofensywy. Gdy skończyła się wojna, Izraelczycy byli o sto kilometrów od Kairu i o 30 km od Damaszku. Co się zaś tyczy izraelskiego lotnictwa: jego siłę w boju stępiły skoncentrowane stanowiska broni przeciwlotniczej, a jego przewaga w powietrzu zapobiegła niemal wszystkim atakom silnego lotnictwa Egiptu i Syrii, pozwalając równocześnie Izraelczykom bombardować terytorium wroga, kiedy tylko zechcieli. Taki był faktyczny bilans wojskowy wojny Jom Kippur, zatarty przez potworny szok zaskoczenia, emocjonalne reakcje i po prostu trudność w dostrzeganiu przez wojenną zawieruchę prawdziwego stanu rzeczy.

Hezbollah nie tak dzielny

Teraz, gdy skończyła się wojna w Libanie, jest dokładnie tak samo. Historycy w przyszłości bez wątpienia będą mieli przejrzystszy ogląd spraw, ale już dziś wskazać można kilka rażących błędów w interpretacjach.

To, że nawet najcięższe i najlepiej opancerzone czołgi dosięga czasem najnowszy pocisk przeciwpancerny, naprawdę nie powinno nikogo dziwić - czołgi nie mogą być niezniszczalne i wystarczająco dobrze radziły sobie w ograniczaniu strat Izraela. Zaś brak systemów obrony przeciw rakietom krótkiego zasięgu o małych głowicach wynika po prostu ze zdrowego rozsądku. Takie rakiety mają za małą siłę rażenia, by uzasadniać wydatki rzędu miliardów dolarów na laserowe systemy obrony wielkości boiska do piłki nożnej.

Równie jasno widać nadinterpretacje dużo poważniejsze. Na przykład, zamiast wypunktować przechwałki Nasrallaha, wielu komentatorów z całego świata powtarzało i żyrowało jego twierdzenia, że wojownicy Hezbollahu walczyli dużo dzielniej niż żołnierze regularnych oddziałów państw arabskich w poprzednich wojnach z Izraelem.

W roku 1973, po przekroczeniu Kanału Sueskiego, piechota egipska mężnie dotrzymała pola nadciągającym 50-tonowym czołgom izraelskim i skutecznie atakowała je za pomocą drobnej, ręcznej broni. Działo się to na otwartym i płaskim terenie pustynnym, gdzie nie było mowy o kryjówkach, jakimi dysponował Hezbollah w kamiennych wioskach rozrzuconych na pofałdowanym terenie Libanu. Później, w obrębie kilku kilometrów kwadratowych, jakie stanowią tzw. Farmy Chińskie w pobliżu Kanału Sueskiego, Izraelczycy stracili więcej żołnierzy walcząc przeciw Egiptowi przez jeden dzień i jedną noc niż tych 116 poległych podczas miesiąca wojny z Libanem - włączywszy ofiary wypadków drogowych i ostrzału własnych oddziałów. Nawet w 1967 r. 37 spośród najlepszych żołnierzy Izraela zginęło w ciągu czterech godzin, w czasie których zajęli mniej niż milę okopów wschodniej Jerozolimy. Broniąca jej piechota jordańska walczyła do końca, choć Izrael miał nad nią przewagę liczebną i okrążył ją na samym początku.

Hezbollah z pewnością nie uciekł i pola dotrzymał, ale bardzo nieznaczne straty, jakie spowodował, dowodzą jego miernych możliwości. Gdy Izraelczycy zaatakowali górską miejscowość Bin Jbail, tracąc ośmiu ludzi w ciągu jednej nocy, liczbę tę podchwycono w Izraelu i rozgłoszono po całym świecie jako katastrofalną stratę. Musiało to zdziwić wielu żyjących jeszcze weteranów kampanii włoskiej z lat 1943-45. Tam też była wioska z kamieni i kolejne miasteczka na szczytach wzgórz, i choć posiadano nad Niemcami przewagę w ludziach, broni i w zaopatrzeniu, oddziały nacierające uznałyby stratę zaledwie ośmiu ludzi za bardzo fortunną - bo tam atakujący mogli ponieść 150 proc., a nawet 300 proc. strat (tę matematyczną niemożliwość tłumaczy fakt, że aby zdobyć jedną małą wioskę, potrzeba było dwóch, trzech, a czasem czterech natarć). A nawet to trudno porównać do liczby 6821 Amerykanów, którzy zginęli zdobywając 13 kilometrów kwadratowych japońskiej wyspy Iwo Jima. Do Hezbollahu trudno, rzecz jasna, przykładać takie standardy, ale ogólnie rzecz biorąc, nie walczył on tak zawzięcie jak Egipcjanie w 1973 r. bądź Jordańczycy w 1967 r.

Plan B w szufladzie

Natomiast absolutną prawdą jest, że Izraelowi zabrakło spójnego planu, przez co nawet najbardziej uzasadnione bombardowanie wychodziło na brutalnie niszczycielskie (choć opłacalne dla odstraszenia, czego dowiodła bierność Syrii), zaś akcje naziemne były niezdecydowane i nie prowadziły do celu. Skądinąd przygotowany był za to perfekcyjny plan B - skomplikowana kombinacja głęboko sięgających ataków z wody, powietrza i z ziemi, mających doprowadzić do szybkiego dotarcia za linię frontu, zanim Hezbollah się wycofa, by zniszczyć jego pozycje, atakując je od tyłu - jedną po drugiej, aż do izraelskiej granicy.

Planu tego nie wdrożono, ponieważ nie poniesiono wielkich strat wśród izraelskich cywilów. Można by słusznie sądzić, że tysiące rakiet Hezbollahu odpalonych w ramach skoncentrowanego ostrzału mogłoby zabić wielu cywilów - być może tysiące dziennie (koncentracja ostrzału równoważy niedokładność nienaprowadzanych rakiet i powoduje potężny efekt łącznych zniszczeń). Oznaczałoby to konieczność uruchomienia przez Izrael wielkiej ofensywy z udziałem ponad 45 tys. żołnierzy i usprawiedliwiłoby politycznie ogrom strat, które taka ofensywa bez wątpienia by spowodowała.

Hezbollah rozprowadził swój zasób rakiet między bojówkami w wioskach, które wprawdzie znakomicie radziły sobie z ukrywaniem ich przed nalotami, artylerią i bezzałogowymi samolotami zwiadowczymi, okazały się jednak niezdolne do efektywnego ich odpalenia w ramach równoczesnego ostrzału tych samych celów.

Zamiast setek cywilów, Izrael tracił więc jedną-dwie osoby dziennie i nawet po trzech tygodniach całkowita liczba ofiar była mniejsza niż w niektórych zamachach dokonywanych przez pojedynczego terrorystę-samobójcę.

***

Wynik wojny libańskiej ma zatem szansę okazać się bardziej satysfakcjonujący niż się to teraz wielu komentatorom wydaje. Hassan Nasrallah nie jest drugim Arafatem, który walczył o wieczną Palestynę, a nie o faktycznie żyjących Palestyńczyków, których pomyślność i bezpieczeństwo zawsze był skłonny poświęcić dla sprawy. Nasrallah ma swoich wyborców i tak się składa, że najwięcej jest ich w południowym Libanie. Bez zastrzeżeń przyjmując odpowiedzialność za wszczęcie wojny, Nasrallah nakazał kierowanemu przez siebie Hezbollahowi, by ten skupił się na błyskawicznej odbudowie wiosek i miast, aż po granicę z Izraelem. Nie może więc teraz rozpocząć kolejnej tury walk, które przyniosłyby ponowne zniszczenia. Wygląda na to, że kolejnym nieoczekiwanym efektem wojny jest to, że południowolibańskie zaplecze Nasrallaha jest teraz zakładnikiem za dobre sprawowanie Hezbollahu.

Przeł. MK

EDWARD N. LUTTWAK jest amerykańskim politologiem, pracownikiem Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych (CSIS); stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2006