Woda, jod i lody

W marcu 1945 r. po zdobyciu Kołobrzegu odbyły się tzw. zaślubiny z morzem. Rzut pierścieniem zaręczynowym w morską toń wykonał prosty kapral Franek Niewidziajło, co miało chyba symbolizować, że w perwersyjny związek z Bałtykiem naród polski wchodzi na całego.

21.06.2021

Czyta się kilka minut

Naród cieszył się z zaślubin, bo długość morskiej linii brzegowej nagle wzrosła mu ze 140 do blisko 500 kilometrów, to zaś oznaczało więcej plaż i więcej jodu, więcej ryb, więc mniej też głodu. Na przełomie czerwca i lipca w Gdańsku i Sopocie zorganizowano huczne poprawiny: Święto Morza (wymyślone jeszcze w 1932 r. przez Ligę Morską i Kolonialną). Marynarze złożyli wówczas przysięgę wierności polskiemu morzu. Jesteśmy skazani na domysły, na czym owa wierność miała polegać. Może chodziło o to, że marynarz polski nie będzie się dobierał do Morza Czarnego ani Kaspijskiego.

Nowo zawarty związek należało skonsumować, do czego naród, zachęcany przez prasę, zabrał się ochoczo w pierwszych powojennych latach. O stylu, w jakim się to zachęcanie odbywało, opowiada w odnoszącym się do 1947 r. fragmencie „Życia towarzyskiego i uczuciowego” Tyrmand. Skazany na sukces dziennikarz zostaje wysłany nad morze w delegację, bo „Naród ma się dowiedzieć o odzyskanych plażach, które stoją do jego dyspozycji”. „Wiosenne bałtyckie powietrze, świeżość prześcieradeł, szum fal, nieustający rajd dobrymi szosami ku nowym biesiadom i wznoszonym wśród patriotycznych pieśni pucharom, perlista lotność konwersacji, usprawniana miarowo śniadaniami, przekąską w drodze, obiadkiem, kielichem przedtem i kielichem potem – wszystko to czyniło z życia feerię, radosną i nieoczekiwaną”. Narodu nie trzeba było długo namawiać. Nad morze jął walić lud polskich miast i wsi, przy czym lud wsi już parę metrów od linii brzegowej wsławił się spostrzeżeniem: „Woda jak woda, ino że większa”.

Zaraz po wojnie władze, traktując tradycję sopockiego kurortu jako ohydny spadek poniemiecki, planowały pomniejszenie jego roli i przyłączenie go do Gdańska jako peryferyjnej dzielnicy. W „Szpilkach” z 1952 r. wypatrzyłem znamienny rysunek Jerzego Zaruby przedstawiający „Rozmowy polskiej emigracji z niemieckimi rewizjonistami”, gdzie obie te grupy, już z wyglądu sprzedajne a podłe, układają się: „Nam wystarczy Jurata i korytarz do kasyna w Sopocie” (sopocki Grand Hotel zbudowano w latach 20. jako Kasini-Hotel). Sopot miał być przede wszystkim „sypialnią” armii robotników i urzędników pracujących w Gdańsku i Gdyni. Na szczęście tendencjom tym wkrótce sprzeciwili się wysocy urzędnicy ze stolicy, bo sam Bierut, a potem Cyrankiewicz chętnie jeździli „do Zoppot” i pragnęli jego status kurortu zachować.

Gdyby postawiono nam przed oczami obrazki z plaży sprzed pięćdziesięciu lub więcej lat oraz z plaży współczesnej i kazano znaleźć pięć różnic, moglibyśmy odnotować, że nie zmieniły się obyczaje. Wypoczynek nadmorski nadal polega głównie na wylegiwaniu się w grajdołku, piciu browarów i „studiach z dziedziny nogologii”, jak nazywał film „Sopot 1957” to, co w latach 80. stało się „obczajaniem towarów”, a dziś pewnie nazywa się jeszcze bardziej wulgarnie. Za to bezpowrotnie znikły chyba z morskiego krajobrazu kosze wiklinowe, tablice zakazujące wejścia na plażę osobom z widocznym kalectwem i tatuażami, butelki po wódce służące za termosy na herbatę i głośni sprzedawcy lodów Mewa. W dawnych bowiem czasach i miejscach reklama była krzykliwa w znaczeniu jak najbardziej dosłownym. Ówcześni grajdołokrążcy przewyższali dzisiejszych nie tylko tubalnością głosów, ale i inwencją w wymyślaniu okrzyków reklamujących lody, napoje i przekąski. Jeden tylko wieczny rym kupi-głupi wykorzystywano na tysiąc sposobów. Najbardziej znaną wersją lodziarską było „Mężu, mężu, nie bądź głupi, niech ci żona loda kupi!”. Do kupowania Cytronety, czyli oranżady sprzedawanej w foliowych woreczkach, zachęcano tradycyjnym hasłem: „Cytroneta napój boski, nawet łysym rosną włoski!”. Czasami letnicy podejmowali dialog ze sprzedawcą, na przykład popularnym odzewem na hasło „Lody Mewa!” był okrzyk „Niech pan zwiewa!”. A Sopot stał się tak popularny wśród gwiazd polityki i kultury, że w innym, owianym prawdziwą legendą zawołaniu plażowego lodziarza mogło tkwić ziarno prawdy. Chodzi o zawołanie: „Sam Gomułka wyszedł z wody, żeby kupić u mnie lody!”. Rzeczywiście, jednym z magnesów sopockiej plaży była wspomniana szansa zobaczenia tam niejednej postaci znanej z prasy i telewizji. Za dnia, bo wieczorem pracelebrytów najłatwiej było wypatrzeć w SPATiF-ie przy Monciaku, klubie jeszcze dziś chlubiącym się, iż w jego murach za PRL-u wypito dwa i pół miliona kieliszków wódki, pozostawiono 130 par skarpetek, a 14 tys. osób spadło ze schodów. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, prozaik, dziennikarz radiowy, tłumacz i felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Laureat licznych nagród literackich, pięciokrotnie nominowany do Nagrody Literackiej „Nike”. W 2015 r. otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką „Silesius” za… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2021