Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Co roku około 11 listopada staram się zwiać tam, gdzie dzień ten kojarzy się tylko z momentem wyzerowania rocznego cyklu na roli, przejścia między starym a nowym, podsumowania prac i dni, wyjadania ostatnich jesiennych darów ziemi, zanim schowa się resztę do piwnicy na zimę. A jak naucza nas dorobek etnologii, ludzkość od zawsze wiedziała, że przez zdradliwą szczelinę między końcem a początkiem należy skakać w odmienionym stanie świadomości.
Wolę nie oglądać z bliska corocznego rytuału wzajemnego nakręcania się głupich, zabójczych złości. O galopie pieszej husarii z białoczerwonymi racami szkoda gadać, w tym roku załamał mnie bardziej pomysł zwołania capstrzyku tzw. antyfaszystów na Umschlagplatzu. Jaką sieczkę poznawczą trzeba mieć w głowie, żeby w tych realiach politycznych dostrzegać pełzanie faszyzmu w historycznie rozpoznawalnym sensie słowa, po czym brać za narzędzie szantażu moralnego w tej rozmowie ofiary Zagłady i zwoływać się w miejscu obezwładniającym do dziś przechodniów bezsiłą wobec grzechu większego niż nasza wyobraźnia o złu?
Nikomu jednak nie bronię, tym bardziej że szykuje się „podemonstracyjny after” i, jak zachęcają organizatorzy, „będziemy się kulturalnie gibać wraz ze Skadyktatorem”. Liczę na barwne relacje, tymczasem jadę w strony już nieraz tu czule wspominane, toczyć ze świętym Marcinem beczki. Na pagórki między Friuli a Słowenią, w dawnym dominium Gorycji, tuż na północ od Triestu. Okolica zwana po włosku Collio, a po słoweńsku Brda, stanowi osobliwy punkt styku żywiołu słowiańskiego ze śródziemnomorskim, ucieleśnienie moich marzeń, że można by przenieść całą Polskę nad ciepłe morze i nadal jeść golonkę z chrzanem.
Bez sensu byłoby tam jechać w duchu austro-nostalgii, odtwarzać c. i k. Arkadię, którą pomimo tylu widocznych śladów już dawno diabli wzięli. Józef Roth, stwórca najsławniejszego Słoweńca w literaturze, nie mógł być celniejszy: „oto ludziom nie wystarcza już podział na ludy, nie, oni chcą przynależeć do określonej nacji. Na taki pomysł nie wpadłyby nawet małpy. Teoria Darwina wydaje mi się niekompletna, a może to małpy pochodzą od nacjonalistów, jako że małpy stanowią tu postęp”.
Włócząc się po Collio/Brdzie, ma się chwilami błogie wrażenie, że ten etap niektórzy mają za sobą. Jak sole trzeźwiące działa pamięć absurdalnej granicy włosko-jugosłowiańskiej, którą politycy wyznaczyli przez środek winnic i podwórek; z perspektywy tych miejsc wielkie projekty narodowe, najpierw Mussoliniego, potem Tity, musiały zamienić się w wiersz wariata. „Najgorzej, jak granicy pilnował Chorwat, z żołnierzem z Bośni można było wszystko za flaszkę załatwić” – mówią dziś starsi ludzie, zapytani, jak sobie wtedy radzili z codzienną pracą. Dziś nadal każdy czuje się trochę bardziej tym lub tamtym, ale ani Włoch, ani Słoweniec to nie są już nazwy twardych tożsamości. Owszem: ludzie bardziej włoscy nadal wspominają z lekkim przekąsem o eks-Jugolach, a ci bardziej słoweńscy mają trochę mściwej satysfakcji, gdy mówią o tym, że skończyły się czasy, gdy byli tylko ubogimi krewnymi. Zwłaszcza że w ich rękach została lepsza gleba i ładniejsze widoki. Ale to drobiazg, nietoksyczne sąsiedzkie prztyczki, niezagrażające poczuciu „tutejszości”.
Fascynuje mnie jego siła, tym bardziej że prawdziwą jego opoką jest trud związany z najczęstszym tutaj zawodem – winogrodnika i winiarza. Winorośl jest cudem i potworem natury w jednym. Wymaga wiedzy, troski, starań i czasu. Szczególnie jeśli robi się wino w najbardziej właściwy sposób: na małą skalę, ręcznie i bez nadmiaru dwudziestowiecznych ulepszeń. „Respekt dla tradycji to nie jest prosty wybór takiej czy innej metody produkcji, tylko wybór, czy chcę mieć winnicę, czy chcę mieć rodzinę” – mówi mi jeden ze sławnych miejscowych pionierów. Jeżę się, gdy ktoś próbuje sprzedać produkt spożywczy gadką o pasji, miłości i misji, ale dla nich robię wyjątek.
Ich wino to esencja udanej kohabitacji dwóch ludów w cieniu jednego krzewu, pod znakiem nieustającego wyzwania teraźniejszości. Nie przypadkiem właśnie w Gorycji mieszkają bohaterowie powiastki Claudia Magrisa „Inne morze”, która jest najdobitniejszą znaną mi pochwałą „posiadania w teraźniejszości własnego życia i własnej osoby, zdolnością przeżywania w pełni każdej chwili, bez poświęcania jej dla czegoś, czego oczekuje się niecierpliwie, marnując w ten sposób życie na oczekiwaniu, aby minęło jak najszybciej”. Może dlatego butelki z napisem Collio lub Brda mają w sobie coś tak naglącego. ©
Wreszcie spełnił się sen Kaczmarskiego: poeci mają kieszenie pełne dolarów. Doszły mnie oto z Polski wieści, że ośmiorniczki to ulubione dziś białko literatów, nie wspominając o odchodzącej władzy. Nie bądźmy gorsi. Rozmrażamy mackę ośmiornicy (ok. 200 gram na 2 osoby) i gotujemy ok. 40 min. w lekko osolonej wodzie o temperaturze tuż poniżej 100 stopni, co pozwoli uniknąć gumowatej konsystencji. Kiedy poczujemy, że jest miękka, wrzucamy do lodowatej wody, po czym obieramy ze skóry z przyssawkami, ściągając ją dwoma palcami od szerszej części do koniuszka gestem dość obscenicznym. Kroimy na cienkie talarki. Miksujemy wielką garść rukoli z oliwą, sokiem z cytryny i solą aż do uzyskania gładkiego sosu – proporcje do smaku; ja lubię, kiedy jest dość kwaskowaty. Układamy talarki na talerzu, polewamy sosem i posypujemy dla elegancji płatkami migdałów.