Wielkie nadzieje

Najpoważniejszy kryzys gospodarczy od początku istnienia USA i początek ery postamerykańskiej na świecie - żaden z poprzedników Obamy nie stał przed tak złożonymi problemami. Największym wyzwaniem okażą się jednak nadzieje, które rozbudził.

10.11.2008

Czyta się kilka minut

Była to noc wielkiego triumfu, który jeszcze kilkanaście miesięcy temu wydawał się nieprawdopodobny. Barack Obama, czterdziesty czwarty prezydent USA, stał naprzeciw kilkusettysięcznego tłumu. Choć zapewniał, że w Ameryce nie ma rzeczy niemożliwych - wynik tych wyborów był tego najlepszym dowodem - to w jego głosie radość mieszała się z niepokojem. "Świętujemy dziś, w pełni zdając sobie sprawę, że dzień jutrzejszy niesie z sobą największe wyzwania, z jakimi kiedykolwiek przyjdzie nam się zmierzyć" - mówił. Nie było fajerwerków. "Wybraliście mnie, bo zdajecie sobie sprawę z ogromu zadań, jakie przed nami stoją: dwie wojny, zagrożona planeta, najpoważniejszy kryzys finansowy".

Czy ci, którzy przyszli do Grant Parku w Chicago, aby razem z nim świętować zwycięstwo - śpiewający i tańczący, śmiejący się i płaczący, obejmujący i wymachujący chorągiewkami - rzeczywiście mieli tego świadomość? Po raz pierwszy oddzielał go od nich przezroczysty parawan z kuloodpornego plastiku. Być może i on dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę, jak wielkie nadzieje rozbudził - i jak wielkim wyzwaniem będzie ich zrealizowanie.

Pokolenie kremu z filtrem

Komentator dziennika "New York Times" David Brooks napisał w dniu wyborów, że 4 listopada kończy epokę baby boomers - pokolenia urodzonego po II wojnie światowej, które w wiek dorosłości wkroczyło w burzliwym okresie lat 60. i które, choć budziło ogromne nadzieje, okazało się pokoleniem bez wyrazu. Idealizm i optymizm "dzieci kwiatów" szybko ustąpił miejsca cynizmowi, rozpasanej konsumpcji i nieufności do jakiejkolwiek wspólnoty. "Historycy, którzy będą badać kończącą się właśnie epokę, dostrzegą, że był to okres indywidualnych osiągnięć i rozczarowań w sferze publicznej" - pisał Brooks. Pokolenie baby boomers, które przez minione cztery kadencje okupowało Biały Dom i wydało dwóch prezydentów (Billa Clintona i Georga W. Busha), "zmarnowało tłuste lata i bezprecedensowe możliwości".

Dziś w osobie Obamy pałeczkę przejmują ich dzieci - pokolenie "umiarkowane", które wychowane zostało w warunkach szklarniowych, a które Brooks określa (z lekką dozą dezaprobaty) mianem "pokolenia kremu do opalania z filtrem oraz kasków rowerowych". To właśnie oni - skoncentrowani na życiu prywatnym "merytokraci" (dobrze wykształceni, inteligentni), którzy dotąd nie musieli radzić sobie z większymi przeciwnościami losu - będą teraz musieli uporać się z problemami, które beztrosko przerzucili na ich barki rodzice: rekordowym deficytem budżetowym, coraz większymi kosztami opieki zdrowotnej, rosnącymi cenami energii itd.

"Wyjście z dołka, w którym się znaleźliśmy, nie będzie łatwe ani szybkie" - zapowiedział Obama podczas pierwszej po wyborach konferencji prasowej. On sam nie tracił ani chwili. Już w piątek, trzy dni po głosowaniu, zwołał w Chicago naradę kilkunastu doradców ekonomicznych. Znaleźli się wśród nich: były szef Banku Rezerw Federalnych (Fed) i współpracownik prezydenta Ronalda Reagana, Paul Volcker; byli sekretarze skarbu w administracji Clintona: Robert Rubin i Larry Summers; słynny inwestor i miliarder Warren Buffet, a także szefowie kilku największych korporacji - m.in. Google i sieci hoteli Hyatt.

Rahm Emanuel - kongresman ze stanu Illinois, który zaledwie dwa dni po wyborach przyjął nominację Obamy na szefa jego kancelarii - podkreślał, że kryzys jest nie tylko wyzwaniem, ale też szansą: "Nie chcemy jej zmarnować. To możliwość przeprowadzenia zmian, które normalnie byłyby niemożliwe".

Dodał, że taką niewykorzystaną szansą był kryzys paliwowy lat 70. "Nic wówczas nie zrobiliśmy, jeśli chodzi o nasze uzależnienie od importu ropy, i do dziś się to nie zmieniło" - mówił polityk, który za chwilę będzie jednym z najbliższych współpracowników prezydenta USA.

Marzenie Abrahama Lincolna

"Partia Demokratyczna odniosła dziś wielkie zwycięstwo, ale podchodzimy do tego z należną pokorą - tak mówił Obama w wyborczy wieczór w Chicago. - Pamiętajmy, że to syn tego właśnie stanu po raz pierwszy poniósł sztandar Partii Republikańskiej do Białego Domu pod hasłami, które wszystkim nam są bliskie: polegania na sobie, indywidualnej wolności i narodowej jedności".

Miał na myśli Abrahama Lincolna, który przeprowadził Amerykę przez burzliwe lata wojny secesyjnej (1861-65) i uważany jest za jednego z największych przywódców w historii kraju. Choć Obamę często porównuje się do Kennedy’ego i Roosevelta, on sam wielokrotnie podkreślał, że to Lincoln - będący uosobieniem uczciwości i poszanowania dla indywidualnej wolności - jest dlań wzorem i źródłem inspiracji.

Lincoln marzył o zbudowaniu państwa, "które rządzi narodem, które jest dla narodu i którym rządzi naród". Był przekonany, że dążenie do szczęścia - ta zagwarantowana w Deklaracji Niepodległości z 1776 r. jako niezbywalne prawo każdego obywatela kwintesencja "amerykańskiego marzenia" - uczyniło Stany krajem szczególnym. To energii i wysiłkom zwykłych zjadaczy chleba zawdzięczały one swą pomyślność.

Lincoln wierzył, że zadaniem państwa jest "przecieranie drogi": stwarzanie możliwości rozwoju jak największej liczbie obywateli. Za jego prezydentury wprowadzono podatki dochodowe, co z kolei umożliwiło rozbudowę infrastruktury, m.in. stworzenie linii kolejowych, które początkowo finansowane były przez państwo, a nie kapitał prywatny.

Na przestrzeni wieków postrzeganie "amerykańskiego marzenia" uległo poważnym metamorfozom - twierdzi Norton Garfinkle, autor opublikowanej kilka lat temu książki "American Dream vs. the Gospel of Wealth" (Amerykańskie marzenie kontra ewangelia bogactwa). Wraz z rozwojem przemysłu w Stanach pojawiły się głębokie nierówności, a wraz z nimi przekonanie, że ochrona słabszych czy stwarzanie warunków do realizacji marzeń "zwykłych obywateli" nie jest zadaniem państwa. W miejsce "amerykańskiego marzenia" Lincolna pojawiła się właśnie "ewangelia bogac­twa", dla której inspiracją był europejski leseferyzm i społeczny darwinizm.

Oba modele afirmowały gospodarczą wolność i indywidualne wysiłki; oba odwoływały się do mitu o awansie od pucybuta do milionera. Ale podczas gdy w "amerykańskim marzeniu" Lincolna chodziło o dobrobyt zwykłych obywateli, "ewangelia bogactwa" afirmowała tylko nadzwyczajne jednostki. To milionerzy i przemysłowi magnaci mieli być motorem gospodarczego rozwoju i o nich głównie miało się troszczyć państwo. Zdaniem Garfinkle’a, gospodarcza historia Stanów to historia ścierania się tych dwóch podejść.

Dziś konflikt ten odżył na nowo.

"Rząd to problem"

Bez wątpienia w Stanach minione ćwierćwiecze było erą triumfu "ewangelii bogactwa". Jednym z największych jej apostołów okazał się prezydent Reagan: obejmując urząd w momencie kryzysu gospodarczego, deklarował on z przekonaniem, że "rząd nie jest rozwiązaniem, rząd jest problemem".

Reagan zapoczątkował okres deregulacji, obniżania podatków, a w efekcie bezprecedensowego pogłębiania nierówności majątkowych. Dziś zarobki jednego procenta najbogatszych Amerykanów stanowią 40 proc. dochodów całego kraju, podczas gdy udział w tych dochodach połowy społeczeństwa (znajdującej się na dole ekonomicznej drabiny) wynosi zaledwie 12 proc. Co dziesiąty Amerykanin - 37 mln ludzi - żyje poniżej oficjalnej granicy ubóstwa. Coraz częściej przedstawiciele klasy średniej, zamiast marzyć o lepszej przyszłości dla swoich dzieci, martwią się, czy zdołają zapłacić za ich studia. I coraz rzadziej wierzą, że rząd jest w stanie ułatwiać im realizowanie marzeń. Zaledwie 17 proc. badanych Amerykanów deklaruje doń zaufanie.

Dyskredytowany przez przeciwników jako "socjalista" i "zwolennik redystrybucji", Obama otrzymał od wyborców wyraźny mandat: 52 proc. głosów (o 6 proc. więcej niż McCain) i 364 spośród 538 głosów elektorskich. W obliczu bankructwa dotychczasowej ortodoksyjnej wersji wolnorynkowej filozofii nośnym hasłem okazały się obietnice nieznacznego choćby niwelowania różnic majątkowych - podwyższenie podatków, które płaci 5 proc. najbogatszych Amerykanów (tj. tych, których roczne zarobki przekraczają 250 tys. dolarów) i wprowadzenie ulg dla wszystkich pozostałych. Podobnie jak zapowiedzi powrotu do bardziej opiekuńczego państwa Lincolna: wprowadzenia powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych, rozbudowy infrastruktury czy zwiększenia inwestycji w sektorze energetycznym.

"W tych wyborach klasa średnia na nowo odzyskała swój głos i zaczęła upominać się o swoje prawa" - twierdzi Andrew Kohut, dyrektor instytutu Pew Research. Obama odniósł zdecydowane zwycięstwa w stanach przemysłowych, o które do ostatniej chwili toczył zażartą walkę w republikańskim oponentem: Ohio, Pensylwanii, Indianie. Udało mu się też zdobyć kilka stanów uważanych dotąd za terytorium republikańskie, m.in. Kolorado, Nowy Meksyk i Nevadę, a także Wirginię, która ostatni raz na kandydata Demokratów głosowała w 1964 r.

Tak wyraźnego poparcia nie miał żaden prezydent demokrata od czasów Jimmy’ego Cartera (który w 1976 r. zdobył 50,1 proc. głosów). Na dodatek prezydent Obama będzie mógł liczyć na solidne zaplecze: Demokraci mają dziś większość w obu izbach Kongresu. Ale czy to wystarczy, by na nowo ożywić "amerykańskie marzenie" Lincolna?

Przebudzony idealizm

Zakończona 4 listopada kampania wyborcza była najdłuższą i najdroższą w historii USA. Obfitowała w niespodziewane zwroty i przełomy: pierwszy czarnoskóry kandydat, pierwsza kobieta, nienotowana od kilkudziesięciu lat frekwencja. Kampania Obamy była też imponującym przedsięwzięciem organizacyjnym i marketingowym. Choć dyskredytowano go jako kandydata bez doświadczenia, prowadził ją z żelazną dyscypliną i konsekwencją. Nawet przeciwnicy przyznawali, że w momentach kryzysu potrafił zachować zimną krew. Urzekał charyzmą i inteligencją. Otoczony był grupą lojalnych i kompetentnych współpracowników, dzięki którym wszystko funkcjonowało niczym dobrze naoliwiona maszyna.

Ale było coś jeszcze, co czyniło tę kampanię wyjątkową: niespotykana energia i entuzjazm milionów Amerykanów, zwłaszcza młodych, którzy postanowili włączyć się w nią osobiście: zbierając fundusze, rejestrując wyborców, chodząc od drzwi do drzwi lub telefonując i namawiając do głosowania.

"Nie pytaj, co ten kraj może zrobić dla ciebie. Zapytaj, co ty możesz zrobić dla tego kraju" - choć słowa, które w 1961 r., podczas swej inauguracji, wypowiedział prezydent John F. Kennedy, pamięta dziś każdy Amerykanin, w ciągu minionych kilku dekad ten rodzaj troski o dobro wspólne był w Ameryce uważany za coś anachronicznego. Thomas Friedman, komentator "New York Times", twierdzi, że Obama dokonał czegoś, co wydawało się niemożliwe: obudził uśpiony idealizm.

Friedman przywołuje też pogląd politologa z Uniwersytetu Harvarda Michaela Sandela, ocenia, iż "Amerykanie odrzucili wąskie pojmowanie dobra wspólnego". "Większość ludzi pojęła, że pozbawione jakiejkolwiek kontroli rynki nie służą dobru wspólnemu - twierdzi Sandel. - Mogą się przyczynić do pomnażania bogactwa, ale jednocześnie rodzą zbyt wiele niepewności i ryzyka".

Nie sposób przecenić tej zmiany w sposobie myślenia. Ale nie sposób również oprzeć się wrażeniu, że sam idealizm nie wystarczy do przeprowadzenia zmian, o jakich marzy Obama.

Problem niedoboru

Kampania wyborcza nie sprzyja szczerości. W obliczu kryzysu gospodarczego kandydatom łatwiej mówić o wprowadzaniu różnych osłon i powiększaniu deficytu budżetowego niż o konieczności ograniczeń. Sfrustrowani wyborcy wolą szukać winowajców wśród złych bankierów i kapitalistów z Wall Street, niż spojrzeć na wyciągi z własnych kart kredytowych i przyznać, że sami też nie są bez winy.

Fundamentem, na którym "amerykańskie marzenie" mógł oprzeć Lincoln - owo przekonanie, że każdy obywatel, który gotów jest podjąć wysiłek, ma prawo do poprawy swego losu i osiągnięcia dobrobytu - było poczucie, iż Ameryka jest ogromnym krajem, dysponującym niewyczerpanymi zasobami. Ta głęboko zakorzeniona świadomość stała się częścią amerykańskiego psyche: niewzruszonego optymizmu i przekonania, że nie ma rzeczy niemożliwych, że każdą trudność można pokonać, starczy tylko chcieć.

Dlatego być może największą zmianą, jaka czeka w najbliższych latach Amerykanów, będzie przyjęcie do wiadomości, że nie do końca tak jest. Że podobnie jak karty kredytowe, także ich kraj, środowisko i zasoby naturalne nie są workiem bez dna.

Jak pisał cytowany już David Brooks, zakrawa na ironię, że to właśnie "pokolenie kremu z filtrem", którego Obama jest przedstawicielem, "będzie musiało się skonfrontować z problemem, jakiego nigdy nie doświadczyli, i do którego zupełnie nie są przygotowani: z problemem niedoboru".

Prawdopodobnie to będzie zmiana największa i najtrudniejsza. Czy Obama sprosta temu zadaniu?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2008