Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Była to noc wielkiego triumfu, który jeszcze kilkanaście miesięcy temu wydawał się nieprawdopodobny. Barack Obama, czterdziesty czwarty prezydent USA, stał naprzeciw kilkusettysięcznego tłumu. Choć zapewniał, że w Ameryce nie ma rzeczy niemożliwych - wynik tych wyborów był tego najlepszym dowodem - to w jego głosie radość mieszała się z niepokojem. "Świętujemy dziś, w pełni zdając sobie sprawę, że dzień jutrzejszy niesie z sobą największe wyzwania, z jakimi kiedykolwiek przyjdzie nam się zmierzyć" - mówił. Nie było fajerwerków. "Wybraliście mnie, bo zdajecie sobie sprawę z ogromu zadań, jakie przed nami stoją: dwie wojny, zagrożona planeta, najpoważniejszy kryzys finansowy".
Czy ci, którzy przyszli do Grant Parku w Chicago, aby razem z nim świętować zwycięstwo - śpiewający i tańczący, śmiejący się i płaczący, obejmujący i wymachujący chorągiewkami - rzeczywiście mieli tego świadomość? Po raz pierwszy oddzielał go od nich przezroczysty parawan z kuloodpornego plastiku. Być może i on dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę, jak wielkie nadzieje rozbudził - i jak wielkim wyzwaniem będzie ich zrealizowanie.
Pokolenie kremu z filtrem
Komentator dziennika "New York Times" David Brooks napisał w dniu wyborów, że 4 listopada kończy epokę baby boomers - pokolenia urodzonego po II wojnie światowej, które w wiek dorosłości wkroczyło w burzliwym okresie lat 60. i które, choć budziło ogromne nadzieje, okazało się pokoleniem bez wyrazu. Idealizm i optymizm "dzieci kwiatów" szybko ustąpił miejsca cynizmowi, rozpasanej konsumpcji i nieufności do jakiejkolwiek wspólnoty. "Historycy, którzy będą badać kończącą się właśnie epokę, dostrzegą, że był to okres indywidualnych osiągnięć i rozczarowań w sferze publicznej" - pisał Brooks. Pokolenie baby boomers, które przez minione cztery kadencje okupowało Biały Dom i wydało dwóch prezydentów (Billa Clintona i Georga W. Busha), "zmarnowało tłuste lata i bezprecedensowe możliwości".
Dziś w osobie Obamy pałeczkę przejmują ich dzieci - pokolenie "umiarkowane", które wychowane zostało w warunkach szklarniowych, a które Brooks określa (z lekką dozą dezaprobaty) mianem "pokolenia kremu do opalania z filtrem oraz kasków rowerowych". To właśnie oni - skoncentrowani na życiu prywatnym "merytokraci" (dobrze wykształceni, inteligentni), którzy dotąd nie musieli radzić sobie z większymi przeciwnościami losu - będą teraz musieli uporać się z problemami, które beztrosko przerzucili na ich barki rodzice: rekordowym deficytem budżetowym, coraz większymi kosztami opieki zdrowotnej, rosnącymi cenami energii itd.
"Wyjście z dołka, w którym się znaleźliśmy, nie będzie łatwe ani szybkie" - zapowiedział Obama podczas pierwszej po wyborach konferencji prasowej. On sam nie tracił ani chwili. Już w piątek, trzy dni po głosowaniu, zwołał w Chicago naradę kilkunastu doradców ekonomicznych. Znaleźli się wśród nich: były szef Banku Rezerw Federalnych (Fed) i współpracownik prezydenta Ronalda Reagana, Paul Volcker; byli sekretarze skarbu w administracji Clintona: Robert Rubin i Larry Summers; słynny inwestor i miliarder Warren Buffet, a także szefowie kilku największych korporacji - m.in. Google i sieci hoteli Hyatt.
Rahm Emanuel - kongresman ze stanu Illinois, który zaledwie dwa dni po wyborach przyjął nominację Obamy na szefa jego kancelarii - podkreślał, że kryzys jest nie tylko wyzwaniem, ale też szansą: "Nie chcemy jej zmarnować. To możliwość przeprowadzenia zmian, które normalnie byłyby niemożliwe".
Dodał, że taką niewykorzystaną szansą był kryzys paliwowy lat 70. "Nic wówczas nie zrobiliśmy, jeśli chodzi o nasze uzależnienie od importu ropy, i do dziś się to nie zmieniło" - mówił polityk, który za chwilę będzie jednym z najbliższych współpracowników prezydenta USA.
Marzenie Abrahama Lincolna
"Partia Demokratyczna odniosła dziś wielkie zwycięstwo, ale podchodzimy do tego z należną pokorą - tak mówił Obama w wyborczy wieczór w Chicago. - Pamiętajmy, że to syn tego właśnie stanu po raz pierwszy poniósł sztandar Partii Republikańskiej do Białego Domu pod hasłami, które wszystkim nam są bliskie: polegania na sobie, indywidualnej wolności i narodowej jedności".
Miał na myśli Abrahama Lincolna, który przeprowadził Amerykę przez burzliwe lata wojny secesyjnej (1861-65) i uważany jest za jednego z największych przywódców w historii kraju. Choć Obamę często porównuje się do Kennedy’ego i Roosevelta, on sam wielokrotnie podkreślał, że to Lincoln - będący uosobieniem uczciwości i poszanowania dla indywidualnej wolności - jest dlań wzorem i źródłem inspiracji.
Lincoln marzył o zbudowaniu państwa, "które rządzi narodem, które jest dla narodu i którym rządzi naród". Był przekonany, że dążenie do szczęścia - ta zagwarantowana w Deklaracji Niepodległości z 1776 r. jako niezbywalne prawo każdego obywatela kwintesencja "amerykańskiego marzenia" - uczyniło Stany krajem szczególnym. To energii i wysiłkom zwykłych zjadaczy chleba zawdzięczały one swą pomyślność.
Lincoln wierzył, że zadaniem państwa jest "przecieranie drogi": stwarzanie możliwości rozwoju jak największej liczbie obywateli. Za jego prezydentury wprowadzono podatki dochodowe, co z kolei umożliwiło rozbudowę infrastruktury, m.in. stworzenie linii kolejowych, które początkowo finansowane były przez państwo, a nie kapitał prywatny.
Na przestrzeni wieków postrzeganie "amerykańskiego marzenia" uległo poważnym metamorfozom - twierdzi Norton Garfinkle, autor opublikowanej kilka lat temu książki "American Dream vs. the Gospel of Wealth" (Amerykańskie marzenie kontra ewangelia bogactwa). Wraz z rozwojem przemysłu w Stanach pojawiły się głębokie nierówności, a wraz z nimi przekonanie, że ochrona słabszych czy stwarzanie warunków do realizacji marzeń "zwykłych obywateli" nie jest zadaniem państwa. W miejsce "amerykańskiego marzenia" Lincolna pojawiła się właśnie "ewangelia bogactwa", dla której inspiracją był europejski leseferyzm i społeczny darwinizm.
Oba modele afirmowały gospodarczą wolność i indywidualne wysiłki; oba odwoływały się do mitu o awansie od pucybuta do milionera. Ale podczas gdy w "amerykańskim marzeniu" Lincolna chodziło o dobrobyt zwykłych obywateli, "ewangelia bogactwa" afirmowała tylko nadzwyczajne jednostki. To milionerzy i przemysłowi magnaci mieli być motorem gospodarczego rozwoju i o nich głównie miało się troszczyć państwo. Zdaniem Garfinkle’a, gospodarcza historia Stanów to historia ścierania się tych dwóch podejść.
Dziś konflikt ten odżył na nowo.
"Rząd to problem"
Bez wątpienia w Stanach minione ćwierćwiecze było erą triumfu "ewangelii bogactwa". Jednym z największych jej apostołów okazał się prezydent Reagan: obejmując urząd w momencie kryzysu gospodarczego, deklarował on z przekonaniem, że "rząd nie jest rozwiązaniem, rząd jest problemem".
Reagan zapoczątkował okres deregulacji, obniżania podatków, a w efekcie bezprecedensowego pogłębiania nierówności majątkowych. Dziś zarobki jednego procenta najbogatszych Amerykanów stanowią 40 proc. dochodów całego kraju, podczas gdy udział w tych dochodach połowy społeczeństwa (znajdującej się na dole ekonomicznej drabiny) wynosi zaledwie 12 proc. Co dziesiąty Amerykanin - 37 mln ludzi - żyje poniżej oficjalnej granicy ubóstwa. Coraz częściej przedstawiciele klasy średniej, zamiast marzyć o lepszej przyszłości dla swoich dzieci, martwią się, czy zdołają zapłacić za ich studia. I coraz rzadziej wierzą, że rząd jest w stanie ułatwiać im realizowanie marzeń. Zaledwie 17 proc. badanych Amerykanów deklaruje doń zaufanie.
Dyskredytowany przez przeciwników jako "socjalista" i "zwolennik redystrybucji", Obama otrzymał od wyborców wyraźny mandat: 52 proc. głosów (o 6 proc. więcej niż McCain) i 364 spośród 538 głosów elektorskich. W obliczu bankructwa dotychczasowej ortodoksyjnej wersji wolnorynkowej filozofii nośnym hasłem okazały się obietnice nieznacznego choćby niwelowania różnic majątkowych - podwyższenie podatków, które płaci 5 proc. najbogatszych Amerykanów (tj. tych, których roczne zarobki przekraczają 250 tys. dolarów) i wprowadzenie ulg dla wszystkich pozostałych. Podobnie jak zapowiedzi powrotu do bardziej opiekuńczego państwa Lincolna: wprowadzenia powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych, rozbudowy infrastruktury czy zwiększenia inwestycji w sektorze energetycznym.
"W tych wyborach klasa średnia na nowo odzyskała swój głos i zaczęła upominać się o swoje prawa" - twierdzi Andrew Kohut, dyrektor instytutu Pew Research. Obama odniósł zdecydowane zwycięstwa w stanach przemysłowych, o które do ostatniej chwili toczył zażartą walkę w republikańskim oponentem: Ohio, Pensylwanii, Indianie. Udało mu się też zdobyć kilka stanów uważanych dotąd za terytorium republikańskie, m.in. Kolorado, Nowy Meksyk i Nevadę, a także Wirginię, która ostatni raz na kandydata Demokratów głosowała w 1964 r.
Tak wyraźnego poparcia nie miał żaden prezydent demokrata od czasów Jimmy’ego Cartera (który w 1976 r. zdobył 50,1 proc. głosów). Na dodatek prezydent Obama będzie mógł liczyć na solidne zaplecze: Demokraci mają dziś większość w obu izbach Kongresu. Ale czy to wystarczy, by na nowo ożywić "amerykańskie marzenie" Lincolna?
Przebudzony idealizm
Zakończona 4 listopada kampania wyborcza była najdłuższą i najdroższą w historii USA. Obfitowała w niespodziewane zwroty i przełomy: pierwszy czarnoskóry kandydat, pierwsza kobieta, nienotowana od kilkudziesięciu lat frekwencja. Kampania Obamy była też imponującym przedsięwzięciem organizacyjnym i marketingowym. Choć dyskredytowano go jako kandydata bez doświadczenia, prowadził ją z żelazną dyscypliną i konsekwencją. Nawet przeciwnicy przyznawali, że w momentach kryzysu potrafił zachować zimną krew. Urzekał charyzmą i inteligencją. Otoczony był grupą lojalnych i kompetentnych współpracowników, dzięki którym wszystko funkcjonowało niczym dobrze naoliwiona maszyna.
Ale było coś jeszcze, co czyniło tę kampanię wyjątkową: niespotykana energia i entuzjazm milionów Amerykanów, zwłaszcza młodych, którzy postanowili włączyć się w nią osobiście: zbierając fundusze, rejestrując wyborców, chodząc od drzwi do drzwi lub telefonując i namawiając do głosowania.
"Nie pytaj, co ten kraj może zrobić dla ciebie. Zapytaj, co ty możesz zrobić dla tego kraju" - choć słowa, które w 1961 r., podczas swej inauguracji, wypowiedział prezydent John F. Kennedy, pamięta dziś każdy Amerykanin, w ciągu minionych kilku dekad ten rodzaj troski o dobro wspólne był w Ameryce uważany za coś anachronicznego. Thomas Friedman, komentator "New York Times", twierdzi, że Obama dokonał czegoś, co wydawało się niemożliwe: obudził uśpiony idealizm.
Friedman przywołuje też pogląd politologa z Uniwersytetu Harvarda Michaela Sandela, ocenia, iż "Amerykanie odrzucili wąskie pojmowanie dobra wspólnego". "Większość ludzi pojęła, że pozbawione jakiejkolwiek kontroli rynki nie służą dobru wspólnemu - twierdzi Sandel. - Mogą się przyczynić do pomnażania bogactwa, ale jednocześnie rodzą zbyt wiele niepewności i ryzyka".
Nie sposób przecenić tej zmiany w sposobie myślenia. Ale nie sposób również oprzeć się wrażeniu, że sam idealizm nie wystarczy do przeprowadzenia zmian, o jakich marzy Obama.
Problem niedoboru
Kampania wyborcza nie sprzyja szczerości. W obliczu kryzysu gospodarczego kandydatom łatwiej mówić o wprowadzaniu różnych osłon i powiększaniu deficytu budżetowego niż o konieczności ograniczeń. Sfrustrowani wyborcy wolą szukać winowajców wśród złych bankierów i kapitalistów z Wall Street, niż spojrzeć na wyciągi z własnych kart kredytowych i przyznać, że sami też nie są bez winy.
Fundamentem, na którym "amerykańskie marzenie" mógł oprzeć Lincoln - owo przekonanie, że każdy obywatel, który gotów jest podjąć wysiłek, ma prawo do poprawy swego losu i osiągnięcia dobrobytu - było poczucie, iż Ameryka jest ogromnym krajem, dysponującym niewyczerpanymi zasobami. Ta głęboko zakorzeniona świadomość stała się częścią amerykańskiego psyche: niewzruszonego optymizmu i przekonania, że nie ma rzeczy niemożliwych, że każdą trudność można pokonać, starczy tylko chcieć.
Dlatego być może największą zmianą, jaka czeka w najbliższych latach Amerykanów, będzie przyjęcie do wiadomości, że nie do końca tak jest. Że podobnie jak karty kredytowe, także ich kraj, środowisko i zasoby naturalne nie są workiem bez dna.
Jak pisał cytowany już David Brooks, zakrawa na ironię, że to właśnie "pokolenie kremu z filtrem", którego Obama jest przedstawicielem, "będzie musiało się skonfrontować z problemem, jakiego nigdy nie doświadczyli, i do którego zupełnie nie są przygotowani: z problemem niedoboru".
Prawdopodobnie to będzie zmiana największa i najtrudniejsza. Czy Obama sprosta temu zadaniu?