Wielkie łowy

Nic nie może być niebezpieczniejsze dla autorytetu, jak pragnienie odegrania głównej roli, pozostanie na scenie w świetle jupiterów, piastowanie godności i urzędów. \

28.12.2009

Czyta się kilka minut

/rys. Mirosław Owczarek /
/rys. Mirosław Owczarek /

Im bardziej skomplikowana staje się gra ról społecznych, które pełnimy na co dzień, oraz im bardziej poszerza się sfera wątpliwości, wahań i zdrad doznawanych i popełnianych przez nas, przyjmujących owe role, tym większa staje się potrzeba wzorca, do którego moglibyśmy odnieść nasze postępowanie. Alasdair MacIntyre mówi w tym miejscu o konieczności pojawienia się "postaci", która "jest przedmiotem szacunku ze strony członków danej kultury", którym dostarcza "określonego kulturowego i moralnego ideału" (przeł. Adam Chmielewski). Postać taką nazywamy potocznie "autorytetem", a jej zadanie polega właśnie na wykraczaniu poza/ponad asortyment ról wypełniających scenę codziennego życia społecznego.

Autorytet w jakimś zasadniczym sensie pozostaje na tej scenie wielkim nieobecnym; wiemy, że jest, ale może pełnić swoją misję tylko wtedy, gdy nie uczestniczy w wirze i zamieszaniu codzienności, lecz jest do tejże codzienności przyzywany. Pojawia się osobiście lub za pośrednictwem pisma wtedy, gdy poproszony zabierze głos, by orzec, wskazać, wyrazić opinię. Nie może niczego nakazywać, wydawać poleceń i rozkazów (wtedy wszedłby w jakąś konkretną rolę społeczną, np. prawodawcy lub polityka); jego misją jest dawać do zrozumienia. Autorytet nie jest w żadnej mierze autorytarny. Dlatego moglibyśmy powiedzieć, że na scenie wydarzeń publicznych jest odpowiednikiem wyroczni lub Tyrezjasza. Nie narzuca się z niczym; zapytany odpowiada, lecz tak, by nie rozstrzygać sprawy za innych, ale by dawać do zrozumienia i do myślenia. Dlatego często wydaje się nam, pogrążonym w pośpiechu dosłownej codzienności, że wyraża się niejasno i zawile. Namysł nie znosi pośpiechu, a to właśnie namysł jest żywiołem autorytetu.

Napraszanie się z opinią, zabieganie o popularność, są dla autorytetu zabójcze. W takich sytuacjach zostanie on/ona zmuszony wcześniej czy później do dopasowania się do warunków cynicznej gry, w której świat nie ma żadnych odcieni, lecz jest czarno-biały, nosi imiona przeciwnych sobie ugrupowań i partii, za lub przeciwko którym trzeba się opowiedzieć, aby utrzymać się w jałowej, acz kręcącej się szalonym wirem grze. Autorytet nie jest w żadnej mierze celebrytą, a jeżeli wykazuje takie skłonności, naraża się na klęskę.

Nie jest prawdą, że ten, kto jest autorytetem, ma na wszystko gotową odpowiedź. Wprost przeciwnie: to nasza codzienność domaga się od nas z góry przygotowanych reakcji; od autorytetu oczekujemy tego, że wyrwie nas z tego automatyzmu, gdyż jego/jej głos dotyczy rzeczy ważnych, wtedy zaś, powiedzmy za Schleiermacherem, "byłoby raczej karygodnym czynem niż dowodem zręczności, na każde pytanie mieć od razu gotową odpowiedź i na każdą przemowę - jakąś replikę" (przeł. Jerzy Prokopiuk). Stąd wniosek, że autorytet nie musi być mistrzem retoryki, a gładkość i składność wypowiedzi nie jest dlań nieodzowna. Można nawet powiedzieć, że pośród tłumu złotoustych retorów autorytet jest tym, który się jąka. W przeciwieństwie do nas, porusza się po linii największego oporu.

Tyrezjasz zjawia się w Tebach nie z własnej chęci. "Nie byłbym stanął, gdybyś nie był wzywał", rzuci w twarz Edypowi. To pierwsza cecha autorytetu: przychodzi dopiero wezwany, wcześniej przebywa na uboczu. Ten, kto jest postacią i uosobieniem autorytetu, pozostaje niewidoczny. Gdyby rzucał się w oczy, zadałby kłam swojej misji. Jego wypowiedź nie jest przejrzysta, dlatego że pragnie odwołać się do tego, co najlepsze w człowieku, by musiał on wysilić swoje zdolności. Gdy Edyp zarzuci Tyrezjaszowi, iż "niejasne stawia zagadki", ten odpowie, że czyni tak, by uszanować rozmówcę - wszak Edyp jest mistrzem w rozwiązywaniu zagadek.

To druga cecha wypowiedzi autorytetu: nakłanianie nas do wysiłku tam, gdzie przywykliśmy do łatwości, zapomniawszy o własnych umiejętnościach i talentach. Po trzecie - osoba będąca autorytetem nie zabawia długo: powiedziawszy, co ma do powiedzenia, odchodzi na ustronie. "Rzekłszy, co miałem - idę, nie z obawy / Przed twym obliczem, bo próżne twe groźby", powie na odchodnym rozgniewanemu Edypowi. Gdyby zareagował na groźby, wszedłby w przygotowaną dlań rolę, a zatem naraził na szwank swoją misję.

Nic nie może być niebezpieczniejsze dla autorytetu, jak pragnienie odegrania głównej roli, pozostanie na scenie w świetle jupiterów, piastowanie godności i urzędów. Postać taka strzeże swojej prywatności, bo wie, że to jej zawdzięcza swoją publiczną moc; to osobność prywatności uwiarygadnia autorytet, to stamtąd dobiega jego publiczny głos i dzięki niej jest doniosły. Ale sytuacja to nader trudna; nowoczesność pragnie zatarcia granic między prywatnym a publicznym, i czyni to najczęściej nie w imię przejrzystości, lecz przynoszącej zysk sensacji. Potem rwiemy szaty ubolewając nad upadkiem świata. Np. słowami Szekspira z "Tymona Ateńczyka": "...muszą dziś ludzie / Swe miłosierdzie puścić w zapomnienie, / Gdyż spryt zasiada wyżej niż sumienie". Ale to my ów spryt tam wynieśliśmy.

Uosobiony autorytet spełnia jeszcze jedną ważną rolę: wyobrażamy sobie, że inaczej niż my, którzy go uznajemy i podziwiamy, nie podlega w takim stopniu wahaniom fortuny. Autorytet nie mieści się bez reszty w kole losu; nie jest od niego wolny w ostatecznym rozrachunku, ale wierzymy, że dysponuje większą od niego niezależnością. My przyznajemy sobie prawo do najrozmaitszych reakcji wobec trudności, jakie napotykamy na swojej drodze; możemy rozpaczać, złorzeczyć, a nawet zło czynić i wątpić. Natomiast ten, który jest autorytetem, ta, w którą spoglądamy jak w obraz będący wzorem wszelkich zalet, nie może znaleźć ukojenia w takich praktykach. Musi być niewzruszony; musi być niedotykalna. Przynajmniej nie tak natychmiastowo, nie tak fizjologicznie jak my, których rozpacz jest niczym bezwarunkowy odruch kogoś, kogo lekarz uderzył młoteczkiem w kolano.

Nazywamy kogoś autorytetem także dlatego, że inaczej niż my sami nie spieszy się, by wyznać za królem Learem: "Na świat przyszedłem, by być błaznem losu". My, "błazny losu" marzymy o istnieniu zdolnym los pokonać, przeciwstawić mu się zawsze i wszędzie. Istnienie takie obdarzamy mianem "autorytetu".

Tak jak uznaliśmy, że osoba będąca autorytetem oddycha atmosferą wolniejszą od dyktatu losu, tak samo każemy jej dystansować się od istnienia pojmowanego jako nagi, biologiczny byt. Oczywiście wiemy, że człowiek ten jest tak samo biologiczny jak my, ale chcemy wierzyć, że fizjologia upomina się o niego "później" niż o nas. Określając kogoś mianem autorytetu, nazywamy właściwie to pragnienie odejścia od bezwarunkowego przywiązania do biologii.

Daję posłuchanie swojemu ciału: gdy wyznaje słabość (wtedy mówię o chorobie), gdy manifestuje swoją siłę (jakże gorący jest ten nieartykułowany dyskurs namiętności i popędów). A przecież wierzę, że są ci, którzy nie dają owego posłuchu tak ochoczo i bezwarunkowo. Między nimi a ich cielesnością istnieje rozległa strefa buforowa, obszar dobrego namysłu, w którym głos fizjologii zostaje wysłuchany w ten sposób, że nie jest ona już "czystą" fizjologią. Biologia służy sprawie "ponadbiologicznej".

Autorytet jest wedle nas uosobiony, lecz w znacznej mierze pozbawiony ciała. Oto zadanie, któremu trudno sprostać: objaśniać innym meandry wcielonego istnienia, samemu ciała niemal się wyrzekłszy. Dlatego tak bardzo staramy się podejrzeć życie prywatne takiej osoby; nic nie wydaje się godniejsze uwagi, jak przyłapanie jej na gorącym uczynku cielesności. Sami mając z nią kłopoty chętnie dowiadujemy się, że ci, których uważaliśmy za godniejszych, mają je również.

Życie autorytetu jest obszarem łowieckim; z aparatem fotograficznym i magnetofonem polujemy na jego ciało.

Sytuację jeszcze bardziej komplikuje to, że w istocie pragniemy, aby autorytet był niczym nie osłonięty, wręcz nagi. Ale nagość to szczególnego rodzaju: osoby, lecz już nie ciała, rozumu, lecz nie namiętności. Konkretność ciała ustępuje miejsca pewnemu, z konieczności nieukonkretnionemu, bowiem powszechnemu, jakby ponadludzkiemu, modelowi cnoty. Kto wpada w konkretność, ryzykuje swój autorytet, ten bowiem jest zawsze ponadjednostkowy, gdy konkretność bez reszty mieści się w świecie indywiduum. Codzienna rzeczywistość i jej zawiłe sploty zmuszają nas, w imię praktyki życiowej, do kompromisów i ustępstw, do zdrad nawet; autorytet nie może rezygnować łatwo z teorii, ponieważ to ona gwarantuje, że jego postępowanie traktujemy jako wzorzec.

Lecz moc autorytetu bierze się z tego, że widzieliśmy go w codziennych sytuacjach właśnie, w których postępował inaczej, wyraziściej i przyzwoiciej niż inni. Teoria, w imię której działa autorytet, nie jest więc oderwaną od życia sferą; gdyby tak było, z łatwością wpisałby się w krąg polityki, często od życia odległy. Polityka bowiem czerpie swoją siłę, zwłaszcza wyborczą, z mgławicowego uniwersum obietnicy, która musi pozostać czystą i niedającą się wcielić w praktyczne działanie teorią. Znajomość życia każe politykowi o tym życiu zapomnieć, gdyż inaczej jego szanse u samych wyborców maleją niemal do zera. Paradoks politycznej kariery: jako ludzie praktycznego życia najchętniej wybieramy tych, którzy udają, że wznoszą się ponad jego ograniczenia.

Inaczej jest z autorytetem, który o życiu praktycznym nigdy zapomnieć nie może, lecz nie poddaje się do końca jego okrutnemu w niewymuszonej rutynie konformizmowi.

U Szekspira Gloucester jest mądrzejszy od starego Leara, bo nie ulega namiętnościom i pozostaje wierny kodeksowi postępowania, który nakazuje "ludzkość" poczynań ("Edmundzie, nie podoba mi się to nieludzkie postępowanie"). To pewien "abstrakcyjny", uogólniony wzorzec, który wszakże przebija się w pewnej szczególnej sytuacji; tymczasem świat dookoła jest opanowany przez dokuczliwą wręcz konkretność jednostkowych dążeń i ambicji, które o owym ogólnym wzorcu nie chcą nawet słyszeć. Wyraziście czytamy o tym, gdy książę Kornwalii, nim okrutnie ukarze Gloucestera, sformułuje to napięcie. Z jednej strony teoria (system prawny), z drugiej praktyka (namiętność i żądza władzy): "Choć nie możemy go życia pozbawić / Bez sądu, jednak władza moja musi / Przed mą wściekłością pokłon złożyć".

Autorytet ma nas osłonić przed "wściekłością" świata nieokiełznanie ambitnych indywiduów. Aby mógł to uczynić, musi być "nagi". Nie wolno mu w pełni i bez reszty uczestniczyć w świecie konkretnych poczynań, a jeśli to czyni, spodziewamy się, że zawsze zachowuje należyty dystans, że jest człowiekiem owej "reszty", którą zachowuje, aby w jej imieniu łagodzić wściekłość obyczajów. Należy do jakiejś "elity" (to tylko inne określenie owej "reszty", która nie poddaje się praktykom świata) - gdyby tak nie było, byłby tylko jednym z nas, a zatem jest mało prawdopodobne, byśmy byli skłonni uznać go/ją za autorytet, który lokujemy jakoś, w najlepszym sensie tego słowa, "ponad" nami.

Ale "elita", o której myślimy teraz, ma wyróżniać się tym, że owo "ponad" powinno zostać zastąpione przez "poniżej". Nie o wywyższenie, lecz o umniejszenie tu chodzi. Nie o elitarność anarchiczną (ci, którym wolno wszystko lub przynajmniej więcej niż innym), lecz ascetyczną: używam wolności nie do zakrycia moich czynów, wymazywania kartotek, wyciszania przewin i złych postępków, lecz przeciwnie - jeśli je popełniłem, wszyscy muszą je zobaczyć.

Autorytet tym różni się od typowego uczestnika "elity": gdy ten ostatni jest "strojny" (w godności, prawa, przywileje, wpływy, stosunki), a strój ten często jest zasłoną, autorytet jest "nagi" lub lepiej rzecz ujmując: ledwie osłonięty, nie tyle "dla przyzwoitości", co przyzwoitością postępowania. Jest człowiekiem, więc zapewne nie zawsze postępuje nienagannie, lecz zawsze musi być przejrzysty, nie wolno mu się skrywać. Jest człowiekiem "w łachmanach", gdy elity są zdobne w futra i garnitury. Nie może być człowiekiem władzy, nawet jeśli przebywa na jej salonach. Wspaniale mówi o tym Lear: "Prześwieca mały grzeszek przez łachmany, / Lecz wszystko skryją futra i złotogłów. / Gdy grzech pozłocisz, pęknie krzepka włócznia / Sprawiedliwości, nie czyniąc mu szkody. / W łachmany ustrój go, a drobną słomką / Będzie przebity". Nieskrytości wymagamy od autorytetu, który jest człowiekiem "w łachmanach".

Przyzwoitość pozostaje w szczególnej relacji z prawem. Nie zawsze to, co przyzwoite, jest zgodne z prawem; i odwrotnie - postępowanie zgodne z literą prawa bywa odrzucane przez ludzi przyzwoitych np. wówczas, gdy rezygnują z egzekwowania swoich racji uznanych przez sąd. Ten, w kim upatrujemy autorytet, ma zatem być obdarzony nadzwyczajną umiejętnością lokowania swych decyzji w przestrzeni między prawem a tym, co prawo przekracza. Ten, kto metodycznie stosuje reguły prawa, nie wzniesie się do poziomu autorytetu; o nim powiemy co najwyżej, że jest sprawiedliwy. Tymczasem czegoś więcej niż sprawiedliwości oczekujemy od autorytetu. Ale musimy uważać, gdyż nic tak mu nie szkodzi jak zwykłe bezprawie.

Na swój sposób nie-ludzkie są nasze oczekiwania: chcemy, aby nasze życie społeczne oświetlał ktoś, kto przyzwoitość postępowania postawi ponad prostą mechaniką prawa, a jednocześnie w żadnej mierze nie pozwolimy mu na to, by ześlizgnął się w bezprawie. Chcemy kogoś, kto podejmuje decyzje poza i ponad automatyzmem partyjnych ideologii i systemowych światopoglądów, kto nie mieści się w żadnych ramach, ale jednocześnie nie będziemy tolerować działania będącego zwykłym zanegowaniem zasad. Bardzo trudne zadanie, o czym dobrze wiemy, sami zwykle rezygnując z takich ostrych warunków, przystając w swojej codzienności na wszelkie automatyzmy i decyzyjną rutynę.

Oczekujemy od autorytetu, że niejako za nas doświadczy tej trudności, że dokona decyzji nierutynowych, ale nie wybaczymy mu pomyłki polegającej na złamaniu prawa.

Los autorytetu jest w dużej mierze losem kozła ofiarnego. Otoczony czcią, przygotowywany jest do upadku, a jest to upadek niezwykle dotkliwy, właściwie ikaryjski. My, zwykli obywatele, godzimy się na karę prawną, która - chociaż dokuczliwa - podlega osobliwemu ścieraniu się. Po pierwsze dlatego, że już sam fakt, iż nasz występek znalazł miejsce w systemie prawa, dowodzi tego, że nie dokonaliśmy niczego szczególnego. Zło jest banalne, mówi Hannah Arendt. Choćby wołało o pomstę do nieba, przecież zawsze daje ująć się w jakiś paragraf, symbolicznie, chociaż zrównoważy je jakaś kara. Po drugie, kodeks przewiduje, że kara ulegnie kiedyś wymazaniu, że odzyskamy swoją prawość i dziewiczość.

Z autorytetem jest inaczej. Ukarany przez prawo doznaje kary okrutniejszej niż inni: mszczą się na nim, niczym Erynie, nasze oczekiwania. Ten, kogo podziwialiśmy za to, że potrafił powstrzymać się od namiętnego działania, teraz spotyka się z naszą nieokiełznaną zapalczywością. Jedni namiętnie go bronią, drudzy równie namiętnie ganią. Obydwie postawy są dla autorytetu zabójcze. Pierwsza dlatego, że spłyca jego rolę sprowadzając go do szeregu elit, którym "wolno więcej", a właśnie przeciwko temu autorytet występował przecież bardzo zdecydowanie. Wolno mu mniej niż innym. Druga postawa natomiast akcentuje to, przed czym autorytet starał się swoim przykładem nas uchronić - przekonanie, że wystarczy po prostu stosować mechanicznie reguły i zasady, aby wiedzieć, co dobre, a co złe.

Gdy dopuści się czynu karalnego przez prawo, cierpi podwójnie: niesie na sobie wyrok sądu, a zarówno nasza obrona, jak i potępienie stanowią dla niego/dla niej karę jeszcze dotkliwszą, bowiem nieogarniętą, niedającą się zamknąć w żadnym horyzoncie kodeksowym. Obrona go/ją upokarza, atak pognębia pokazując nieskuteczność jego/jej wysiłków - ten, kto uczył nas "hamulców" i odwoływania się do rozumu i namysłu, doznaje własnej nierozumności oraz w najbardziej dotkliwy sposób poznaje nierozumność innych.

10

Jedyne, co może wtedy uczynić, to milczeć, nie osłaniając niczym popełnionego czynu. Wszelka mowa jest wówczas obroną lub atakiem, a więc rodzajem przesłony, a przecież wierzymy, że autorytet pozostaje ponad takimi manewrami. Jeśli czegoś mu nie wybaczymy, to "manewrowania" właśnie; ono bowiem ma na celu uniknięcie starcia ze światem, a takie starcie jest misją autorytetu. Chociaż cenimy retoryczne wystąpienia, uważamy, że to milczenie czynu jest ostateczną próbą autorytetu. Musi on/ona liczyć się z tym, że tak dobry, jak i zły czyn, jaki popełni, pozostanie "nagi" i na nic nie zdadzą się retoryczne czy sofistyczne konstrukcje przesłaniające. W chwili próby autorytetowi zostaje samotne milczenie; tylko tak może ocalić swoje życie - pozwalając istnieć czynowi.

Oczywiście będzie osądzony, ale lepiej wystawić na sąd to, co się stało, niż sięgać po repertuar "manewrów". Taka "nagość" jest ostatecznym schronieniem autorytetu.

11

Jak widać, samotność doznawana przez osobę, która przyjęła rolę autorytetu, jest dogłębna. Jego/jej przyjaciele muszą milczeć, bo - jak powiedzieliśmy - zarówno obrona, jak i atak są podejrzane. Nie może nigdy przyjąć, że ma przyjaciół w potocznym tego słowa znaczeniu. Jego przyjaciele muszą pozostać odlegli; to właściwa przyjaźń, lecz pozostaje ona głęboką relacją pozbawioną jakichkolwiek praktycznych manifestacji. Podkreślają to wszyscy wielcy filozofowie przyjaźni, od Arystotelesa po Thoreau: "z przyjacielem najlepiej rozmawia mi się, gdy znajduje się on po drugiej stronie jeziora" - pisał ten ostatni. Autorytet musi zdać sobie sprawę z tego, że wszelkie stronnictwa i ugrupowania, koterie i towarzyskie kanapy są dla niego zabójcze. Pozostaje zawsze sam i w tym doświadcza tylko prawdziwej przyjaźni, lecz ta nie wybroni go przed oskarżeniami, nie wybawi z opresji. Przyjaźń milczy z odległości, lecz świat zdominowany przez rozgadane bez umiaru media nie jest w stanie docenić tego milczenia. Cisza jest powietrzem świata autorytetu, ale to właśnie ciszy świat nie znosi.

Nikt lepiej nie ujawnia tragicznej pomyłki, jaką jest przeświadczenie, że ma się niezłomnych przyjaciół, że w swej roli autorytetu nie jest się samotnym, jak Szekspirowski Tymon Ateńczyk. Zaznawszy kłopotów, wygłasza pochwałę przyjaciół: "Te moje kłopoty / są w pewien sposób mym błogosławieństwem, / Gdyż wypróbować będę mógł przyjaciół / (...) / Moje bogactwo jest w mych przyjaciołach". Nic bardziej mylnego. Autorytet musi pozostać całkowicie zdany na siebie, całkowicie i dogłębnie sam, i wszelka wiara w to, że ma kogoś za sobą, okazuje się nader zdradliwa. "Lepiej mieć wroga, który źle nam życzy, / Niż od przyjaciół zaznawać goryczy" - powie Zarządca w finale "Tymona Ateńczyka". My, którzy żyjemy w nieznośnej stadności świata rządzonego kaprysem goniących za skandalizującą nowinką gazet, chcemy, aby autorytet pozostał na wyżynie, poza zasięgiem stada. Niezdolni do samotności, każemy mu jej doznawać w nadmiarze.

12

Autorytet ma więc zakłócać błogi spokój naszych przyzwyczajeń (to ten, kto podejmuje decyzje "ponad" grawitacją praktyki i jej konformizmu), ale źle się stanie, gdy tracąc dystans do samego siebie uwierzy w nadzwyczajność swego powołania.

Jedynym bezpiecznym wcieleniem dla autorytetu jest błazen, ten bowiem porusza się po obu stronach: prawa i tego, co poza prawem, społecznego decorum i wszelkiej transgresji. Nic gorszego nie może przytrafić się autorytetowi, jak uwierzyć w to, że jest "kimś". Nie ułatwiamy mu zadania, bo przecież chcemy, aby nasz autorytet "znaczył", "prowadził", "orzekał", "wypowiadał się", aby był "szanowany", a więc aby był "kimś". Nierzadko chcemy, aby piastował funkcje publiczne. Wszystko to pułapki, w które łatwo wpaść, a które zniszczą wcześniej czy później wszelkie autorytety, o ile nie zachowają one należytej roztropności.

Błazen mówi do zdetronizowanego i poniżonego Leara: "Jestem błaznem, a ty niczym". Autorytet, który uwierzył, że jest "kimś", jest już na krawędzi upadku, zaraz będzie "niczym". Od tego miejsca powinien był zacząć i tam pozostać. Ale może rozpocząć wszystko raz jeszcze, chociaż niezwykle mozolna to droga.

Korzystałem z następujących prac: Alasdair MacIntyre, "Dziedzictwo cnoty", PWN, Warszawa 1996; Friedrich Schleiermacher, "Mowy o religii", Znak, Kraków 1995. Wszystkie cytaty z dramatów Szekspira pochodzą z przekładów Macieja Słomczyńskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, poeta, tłumacz. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN, Prezydium Komitetu „Polska w Zjednoczonej Europie” PAN, Prezydium Rady Głównej Szkolnictwa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2010