Wielki Impresariat czyli o pokoleniu trzydziestolatków, czterdziestolatków i jeszcze trochę

Nie ma mowy, aby duchy zapraszane, nagradzane, honorowane, fetowane, ogłupiane, ośmieszane, zbuntowały się... i znalazły środki dość wybuchowe, aby rozsadzić tę swoją sytuację... Tego domagałbym się... nieustannego psucia sobie szyków, rujnowania sobie sytuacji, zrywania tej pajęczyny, póki energie najgłębiej osobiste nie wydostaną się na swobodę... Na takim podłożu skapcaniałym wyrasta coraz bardziej hańbiąca rola impresaria... Witold Gombrowicz Dziennik 1961-66.

01.01.1995

Czyta się kilka minut

Gdy niedawno zaproponowano mi, bym napisał tekst pod mniej więcej takim tytułem: blaski i cienie bycia czterdziestolatkiem, wpadłem w mniej więcej panikę. Była to owszem, panika, choć w postaci szarej. Już od dwóch lat, wstyd przyznać, wiem co znaczy być osobnikiem czterdziestoletnim. Oddalać od oczu gazetę, przed randką, od której zależeć może szczęście osobiste, aplikować sobie podwójną cocarboksylazę, a pieniądze, zarabiane na dwóch etatach i pół, lokować na dwóch różnych kontach.

Z pewnością jednak nie wpadłem jeszcze na to, jak na paru stronicach napisać, mon Dieu, nową "Kobietę czterdziestoletnią". To starzenie się, rozdarte między koniecznością a koniecznością. Między właściwie samymi koniecznościami, bez przyzwolenia na przyszłość. Gaśnięcie rano, gdy rozpalają się lustra i zakwitanie wieczorem, gdy lustra gasną. Sny, do których zlatują się umarli, by nas opamiętać i płeć, płeć, która jakby w ucieczce przed wiecznością ogarnia nas gorącą, ciemną falą.

Jednak nie blaski, a zwłaszcza cienie życia czterdziestoletniego były powodem mego wahania, ale że, wedle życzenia Wielkiej Prozy, miałbym skupić się na jakiejś jednej, jedynej rzeczy. Opisać ją - winowajczynię - do samego sedna. Wgryźć się i bez litości zdemaskować, jak amerykański noblista, ów gen, odpowiedzialny za to, że się starzejemy. Że inni nadchodzą po nas i mają nas gdzieś - choćby była na to wrednie pocieszająca myśl, że już za ich plecami ostrzą swe kiełki następni, szykując się do rozprawy z dzisiejszymi idolami, którzy jakoby z nami się rozprawili.

Mijały dni i pomyślałem, nic z tego. Nie napiszę. Nie wyrażę dramatu pisarza czterdziestoletniego. Za dużo wszystkiego, za mało. Już gazeta odjechała mi na tyle od oczu, że musiałem sprawić sobie okulary, już kolejnej randce nie pomaga cocarboksylaza, już przyłapałem się na tym, że mój wzrok w dziale ogłoszeń zatrzymał się dłużej na "towarzyskich".

Aż tu zaproszono mnie na zjazd pisarzy - jak się wyrażono w gazetach - "młodych" do Krakowa. Abstrahujmy od słowa "młodych". W prozie już tak jest, że najlepsze rzeczy pisze się po czterdziestce. Nie ma dobrej powieści dwudziestolatka. Są tylko dzienniki intymne, jest krzyk na stu dwudziestu stronach tekstu: "jestem, jestem, zauważcie mnie!". A do opisania tego, co stanowi o rzeczywistości w jej wiecznym nieurzeczywistnianiu, co ją mocno, jak męskie ramię, w jej rozdygotaniu opasze, co spokojnie nazwie jej nie-spokój i z przymrużeniem oka wpatrzy się w rozpaczy pełne źrenice, potrzeba czasu.

Więc młoda proza - przynajmniej w środkowoeuropejskiej tradycji - to taka proza trochę mniej stara. To jeszcze nie jest, bo nie ma prawa być, "Wojna i pokój" spisana przez osiemdziesięcioletniego Tołstoja, choć już na pewno coś z "Pod wulkanem", coś z "Mistrza i Małgorzaty" - mówię oczywiście o rosnącym odpowiednio do lat dystansie pisarza do samego siebie, o jego gotowości do zgłębiania prócz własnych, również cudzych doświadczeń. To już jest jakaś mizerniutka wiedza o życiu i nade wszystko - o cenie, jaką przychodzić za nie płacić. Cenie nie aż tak wygórowanej, by rozpacz inna, niż wyrażająca się zaledwie alkoholizmem (Lowry), rozbitym życiem osobistym (Hemingway), depresją (Camus), miała prawo być jej kontestacją. Tak dużo, a tak mało wie się po czterdziestce - chyba że ma się przywilej bycia potomkiem wariatki (matka Verlaine’a), która od dziecka pokazuje nam zapeklowane w słojach noworodki, impotentem (Kierkegaard), z tym większą intensywnością zmuszanym wyobrażać sobie to, co mu zabrano, dzieckiem pruskiej wojacczyzny (Plath), chowającym się przed maksymami tatusia w rodzaju "żono nie gniewaj męża" lub "przed trud do zwycięstwa" pod szklany klosz wyobraźni.

Wtedy ta wiedza - gorzka, twarda, nieodłączna od tego, co nazywamy geniuszem "człowieka wyczerpanego" (Simone Weil), który roztrwoniwszy "całe swe dziedzictwo, całą swoją energię", chce być po prostu "częścią świata, jak kamień" - staje się siłą. Nasieniem. Dopiero wtedy "ocalają nas (znów Simone Weil) rzeczy bezwładne", przedmioty i dopiero wtedy jesteśmy przygotowani - jak doświadczony szarlatan, który zmienia metale w złoto - do transmutacji rzeczy materialnych w światło.

Po co piszę o tym wszystkim?

Bo byłem w Krakowie, w mieście magicznym, mieści alchemii i gruczołów ziemi, wydzielających promieniowanie, od którego wszyscy stajemy się piękniejsi i młodsi. Ja otóż stałem się młodym pisarzem i przez parę wieczorów włóczyłem się z drugimi, rzeczywiście młodymi, po największym ogrodzie rozkoszy w Polsce, jakim z chwilą wzejścia księżyca staje się krakowski Rynek. Z przyjemnością słuchałem ich gitar i gniewnych uwag, i z równą sympatią, bo wynikającą z przekonania o powtarzalności wszystkiego, patrzyłem na ich godowy taniec wokół "wszechpotężnych krytyków".

O których Różewicz powiada, że przy pomocy nadzwyczajnego aparatu inteligencji i erudycji, z przeciętnego poety (a "przeciętny poeta to żaden poeta") mogą z nieciekawego indywiduum zrobić wielkość.

Na jedną dekadę.

Była jedenasta wieczór i z radosnym spokojem, potwierdzającym tę tezę, patrzyłem jak za guru "młodej" literatury - nieciekawym indywiduum z Poznania - niósł walizkę idol "młodego" buntu. Jakkolwiek by przez ranki i wieczory ten akt skruchy poprzedzające,

zaćpany

pijany

pogardliwie rzucając spojrzenia spod siwiejących kędziorów i prowadząc się z jak on

pijaną

zaćpaną

pogardliwie rzucającą spojrzenia feministką z Hamburga, nie wykrzykiwał "ja! ja!" na innych zaś (którzy dziesięć lat wcześniej w tym samym miejscu - pompa imienia Walentego Badylaka - i o tej samej porze - dwunasta szesnaście w nocy - tak samo porykiwali) lekceważąco prychał:

Tamci już się skończyli.

Było cudownie. Kanciapa trębacza mariackiego rzucała światło sześćdziesięciowatowej żarówki na Rynek, skini pod księgarnią "Odeon" wołali: "zabić, zabić!", zbyt pijani by wyjaśnić kogo, na Floriańskiej, pod sklepem "Tissot" błyszczącym tarczą diamentów zegarkowych, przystępna pańcia w paletku jeszcze z peerel, oferowała siebie za ekwiwalent "kunika", czyli 0,74 litra wódki krakus z lajkonikiem na etykiecie.

Czułem się młodo, och jak młodo. Im głośniejszym echem od prastarych kamienic odbijał się wrzask Pierwszego Gniewnego w Skórze:

- Zagajewski? zero! Krynicki? śmiecie! Miłosz? wielka pomyłka polskiej literatury!

Fluidy działały. Nie przeszkadzało mi nawet, że parę godzin wcześniej widziałem, jak ten niemłody już idol Młodej Polski, odmieniony w poważnego badacza literatury staropolskiej, wertował fiszki w Jagiellonce. Posiada żonę, dzieci, jest doktorantem i ma szansę za rok dostać Kościelskich - ze złością zauważył jego kolega, jeszcze wścieklejszy i z jeszcze głębszym cieniem pod oczyma, który w godzinach pracy jest dygnitarzem miejscowego radia i raz w tygodniu nadaje audycję o sobie samym - tak szepnął mi Trzeci, wpychając w rękę rulon swoich wierszy.

- Może by pan coś o nich napisał...? Wiele bym dał za to... - uwodzicielsko zamruczał. Popatrzyłem na łysinki nad jego czołem i powiedziałem:

- Pan nie dość się buntuj. Jako agent reklamowy w funkcji krytyka lub krytyk w funkcji pańskiego agenta reklamowego, stwierdzam stanowczo, że za mało czasu poświęca pan obrażaniu Czesława Miłosza, szydzenia z "Solidarności", stanu wojennego, za rzadko mówi pan o księżach "tłuste klechy" i w ogóle, pański bunt jest do niczego.

- Ależ skąd - obruszył się szczerze, aż mu kapka zadyndała na czubku nosa - przecież to ja wpadłem na pomysł palenia książek. Inni tylko myśleli, myśleli, a ja szast-prast, i już się paliło. Niech pan o tym napisze!

W hotelu "Pod Różą" z całą pewnością czekała na mniej nie rozpieczętowana butelka kryniczanki. Czułem się coraz lepiej, o tak! - jak wtedy, gdy przed dziesięciu laty, na Rynku warszawskim łoskoczącym od karnego, żołnierskiego kroku, to my nosiliśmy na Dworzec Centralny walizki za naszym guru (przed Błońskim umiatałem pył z chodnika!), a czarna noc nad Warszawą - jak dziś zegarki Tissot - rozświetlał złoty ząb garbuski spod "Europejskiego", koneserzy bałtyckiej dyżurowali w krzakach koło Grobu Nieznanego Żołnierza, a w podziemiach "Czytelnika", w tajemnicy alchemicznych swarów rozstrzygało się to, co dziś rzadko spędza sen z powiek genialnych self-made manów. Kto z nas dotknął struny światła. Kto opuszczenie, w jakim zostawia nas Bóg, zmienia w dotyk pieszczoty. Komu tak namiętnie, tak nieuchronnie, chcę się pożądać tego, co niemożliwe, że pożądanie swe kieruje ku temu, co jest.

O nagrodach dowiadywaliśmy się od niechcenia. Pamiętam telefon Tadzia K. - rano, w jesienny dżdż za oknami (czy byłoby piękniejsze słowo niż "dżdż"? jak zgrzyt piszczeli po afrykańskim bębnie):

- Gratuluję trzech tysięcy franków szwajcarskich.

Trzy tysiące franków szwajcarskich! Za to u Krzysia P. na Żelaznej przez trzy miesiące mogliśmy słuchać Ordonki i jeść kefir z kiełkami!

Chodziłem wokół krakowskiego Rynku coraz bardziej pobudzony. Noc zbierała swe soki. Pachniało marihuaną. Z "Piwnicy pod Baranami" wyległ starszy młodzieniec z kitką i uwieszoną ramienia kobietą, ogoloną na zero. Pod huraganem śmiechów podeszli do studzienki, opatrzonej od niedawna tablicą żałobną ku czci Walentego Badylaka. Spalił się tam w 1980 roku z powodu, jak czci tablica, niedoinwestowania rzemiosła (jesteśmy w Krakowie) oraz zbrodni katyńskiej (jesteśmy w mieście Tadeusza Kościuszki). Ryk śmiechu nie milkł, gdy oddawali ceremonialny hołd. Łysa wyciągnęła dłoń w rękawiczce bez palców ku kamienicy narożnej (Sławkowska):

- W tym domu przez pół dnia mieszkała Goethe!

- A w tamtym oddał swe młode życie Stanisław Pyjas. Doktorant też napisał o tym wiersz - zarżał Drugi w Skórach. Za głośno, bo Pierwszy obejrzał się, spojrzał na jego wygoloną czaszkę i wycedził:

- Czy wypominam ci dzieła, które wysłałeś pod pięcioma pseudonimami na konkurs imienia księdza Popiełuszki? I przywróciłeś im swe imię, gdy okazało się, że wygrały? I przez dwa tygodnie tylko o tym trąbiono w twoich audycjach o poezji? Udzieliłeś aż dwóch wywiadów gazecie będącej częścią twojego holdingu, w pierwszym przedrukowali cały wiersz, w drugim go cytują.

- To trzeciorzędny poeta - dodał bawiąc się kastetem i spojrzał na mnie przenikliwie:

- Pan jeszcze nic o mnie nie napisał...

Jak mogłem napisać? Ja, poniekąd Walenty Badylak w drugim wcieleniu?

Mój kolega, na przykład, umarł z powodu stanu wojennego. Naprawdę.

Bo miał słabe serce.

I w miarę jak Kraków trzeźwiał, a światło trębacza na wieży mariackiej bladło, myślałem:

- Ktoś ma tu kogoś dość.

Oni nas? Tych domów z portretami Piłsudskiego, które na przekór komunie, w salonach pełnych Ordonki i filiżanek niedotłuczonych przez NKWD, wieszały pokryte wątrobianymi plamami dłonie naszych mam?

Czy my - ich! Mówiących "przegraliście", jakby przegrana nie była wpisana w ten interes. Jakby nie płynęła w żyłach od pierwszej kropli krwi z żył naszych mam, też przegranych, co czasem okazuje się zwycięstwem - choćby tylko w wierszach Berrymana za Oceanem.

Tak pisze Berryman:

- Klęska tętni w nas.

Dlaczego więc nie chcą klęski? Dlaczego na trzech kolumnach "Wyborczej" rozględzają swoje "ja, ja", gdy można to powiedzieć w trzech zdaniach? Oglądając krzątaninę wokół siebie można wyobrazić sobie, jak słowo "klęska" kojarzy im się z czymś dziecinnie niewyobrażalnym, najstraszniejszym, przed czym ostrzegają prospekty banków, spółek, szkół menadżeringu, czego tam jeszcze - wymiętym facecikiem i jego zaniedbaną żoną z reklam Lotto, którym się nic nie uda, jeśli nie pobiegną za jakimś uciekającym pociągiem i nie dopadną ostatniego wagonu. Bo tam odjeżdża sukces! Sukces! Kanonada fajerwerków z kalifornijskim basenem w tle i promienny chłopak, czyszczący zęby pastą "Colgate". Owszem, Bóg nie poskąpił im talentów - przynajmniej nie mniej niż przed nimi, pewnie i po nich, czemu w tym przypadku miałoby być inaczej - ale wsłuchując się w raban żurnalistów, którego jeśli nawet nie wzniecili, to mu ulegają, można by sądzić, że po erze karłów na te piachy kartoflane zstąpiło Pokolenie Gigantów.

- Jeden za drugim odjeżdżali, nadpływali, nadfruwali, a gazety to obwieszczały! - zacytujemy za Gombrowiczem, którego nie czytają. Bo też "jest skończony"?

Nagle przestałem czuć się młody. Czy w tej obracającej się masie papieru, w jaką zmienia się literatura, choć jeden dzień utrzymałbym się na nogach, gdyby nie "Dzienniki" Gombrowicza? Czy bez samotnego potwora z Buenos Aires ocalałaby choć ta garsteczka z nas, opierających się wciąż jeszcze "elementowi nieczystemu" - "gorszemu", które zaczyna rządzić i poganiać "lepsze", biorąc górę nad "dumną nieustępliwością duszy"? Wypiwszy łyk kryniczanki sięgnąłem po gazetę i przeczytałem - Świetlicki. Przypomniałem sobie wrażliwą, nieobecną twarz na przyjęciu w Instytucie Goethego. Jest dobrym poetą, choć wieczorami też bierze do ręki pejcz i nakłada skóry. Zasadniczo ma etat w nobliwym piśmie dla intelektualistów, a tu - głupstwa. Czytajcie tylko! Ja, ja i ja. No tak. Gombro. Potem: będą arcydzieła (choć ich jeszcze nie ma). Ale będą, ja to mówię! Istny Joyce. Potem marketing, o marketingu, z marketingiem, lub promocja, z promocjami, o promocji - cała Nurowska. Nie spodziewałem się tyle trzeźwości po tej jeszcze wczoraj tak pijanej głowie. Tamci przegrali. Ja wygram. Jestem świetny. Inni tkwią w strasznym pustosłowiu. Wydawszy tomik "Schizma" protestuje, by go nie porównywać z Axlem Rose z zespołu "Guns’n’Roses", bo boi się, że jest go dwóch.

Pomyślałem: zaiste jeden poeta, drugi - agent reklamowy.

Kryniczanka się skończyła, studzienka Badylaka mokła w deszczu. Jaki stary się czułem, jak ten hotel! Przecież ja nic nie wiem, we wszystko wątpię, nic nie umiem. Jeżeli na tym polegać ma wiedza, która jakoby przynosi wiek średni, to dziękuję.

Wolę być młotem, który obala pomniki, o Wszechmocny!

Daj mi ślepotę, która nie dostrzeże cudzych zasług a wyłącznie winy, bym mógł spokojnie zaorać ziemię po jego domu i postawić swój!

Chcę pejcza i skóry (zwłaszcza od dziewiątej trzydzieści wieczorem do szóstej rano), by ciąć po wrednych gębach rzeczywistości, grozić kopcowi Kościuszki i pluć (bo od siódmej rano czeka redakcyjne biurko, o drugiej żona z obiadem).

Chcę być dygnitarzem rozgłośni radiowej i nadawać audycje o swych sukcesach, chcę w mediach, opanowanych przez wiernych, mówić o sobie "wielki".

Jaki byłem głupi, że dla Polski ukochanej dałem się wsadzić do więzienia! Życie potoczyłoby się inaczej, gdybym stał wtedy z boku i "śmiał się z tego" - jak wyznał najbardziej podstarzały, Trzeci w Skórach, na co dzień surowy, akademicki uczony.

Ktoś to kogoś robi w bambus, pomyślałem. Nastrój rozpaczy minął. Przecież oni, do cholery, są tylko o parę lat młodsi. Tyle wrzasku o niecałą dekadę. Czyli może - aż o niecałą dekadę? Przecież wszystko, Boże mój, nas dzieli. Nie mam żony i dzieci, oni mają. Nie mam telefonu komórkowego, nie stać mnie na skórę za sześć milionów i pół, nie mówiąc o pejczu - takim giętkim, jednolicie zwężającym się ku końcowi, jaki widziałem w gay-shopie na Soho.

Tam też urzędnicy bankowi, biegający w garniturach po wyślizganej posadzce przez pięć dni w tygodniu, dnia szóstego (Saturday Night Fever) ubierają się w skóry, czapki typu Nazi, łańcuchami spinają nagi tors, żeby było groźniej. I zaraz otacza ich rój cwanych dżentelmenów, którzy sami nie mając odwagi lub postury, lubią gdy ktoś "robi to za nich".

- Ach, bądź groźny i strasz nas! - międlą zachwyceni.

- Ach, jestem groźny i was straszę! - godzą się, pod hełmami. Dobre chłopaki, rozmawiałem z niejednym. O przepisach na dżem. O hodowli jeży.

Więc kto tu kogo robi na zero?

Ta młoda nie-Młoda Polska średnio mi służy.

A potem ze śródziemnomorskiego Krakowa jechać musiałem na zimną, władczą Północ. Pociągiem, który nazywa się "hotel", bo można w nim tylko leżeć i myśleć, wsłuchując się w pobrzękiwanie sprzączki od zasłon o okienną ramę. Zaczęło mi ich (z pejczami) brakować. Poczułem, że z każdym obrotem kół oddalam się od jedynego, świeżego środka czegoś, co przez kilka dni przywracało mnie temu, co jeszcze wcześniej - w przeszłości tak odległej, że strach wspominać - ktoś inny mi zabrał.

Kto?

Pokryte wątrobianymi plamami ręce matki?

Ordonka, której bez sensu słuchaliśmy "na złość komunie", bo symbolizowała wszystko, za co umarł ostatni polski Mohikanin - Walenty Badylak?

Może filiżanki niedotłuczone przez NKWD?... Do diabła z nimi! Ten pociąg to też złodziej, odbierający mi nawet tę resztkę, która nagle zgoła cudownym zaproszeniem losu, na trzy dni mi się trafiła, a przywracający mnie temu, co już nazwane jest, skończone. Jeśli palą książki to jest w tym jakaś sprzeczność. Ale sprzeczność - powiada Weil - jest prośbą, po której poznaje się konieczność. Czegoś nie chcą, czemuś muszą sprzeciwić się - dopóki jeszcze nie są "intelektualistami", dopóki nie wszystko jeszcze jest wiadome - szyderczy chłopak z kitką i dama w rękawiczce bez palców. Referatowi o Autentyczności jako Fundamencie Perspektyw Rozwojowych Kultury (tak, znów Gombrowicz?). Czy sobie, rozdartym między dziś, świadomie pozbawionym piękna, a jutrem, również nie gwarantującym nic prócz zimnokrwistej ułudy i realnego, nadającego się do percepcji nieszczęścia? Przed czym, szatańsko przewrotnym, co wkłuło się w ich czas, bronią siebie, nie wiedząc, jak kiedyś ja (o ileż dosadniej potraktowany przez Historię), czy bronię się przed rysami doskonale pięknej ludzkiej twarzy, czy kłamstwem, idącym za tym pięknem?

Bylibyż więc oni - pampersy, jak ich nazwał pewien reżyser - niezbędnymi na tym etapie skostnienia wyzwolicielami prawd, najgłębiej przez nas samych ukrywanych? Od których bez akuszera, jakim jest młodość, nigdy nasze sumienie się nie wyzwoli? Tej choćby, że też mieliśmy nieraz ochotę spalić niektóre książki, powodowani pewną nieznośną cechą polskiego życia umysłowego - samouwielbieniem Autorytetów - mniej dla ich rzeczywistych zasług, ile przez tę sołtysio-proboszczowsko-drobnomieszczańską tęsknotę za Wybitnością Niekwestionowaną, Wielkością Nie Podlegającą Dyskusji... Któż, nawet rozsądny, nie uległby z czasem takiemu naciskowi potrzeby zbiorowej, by samą swą obecnością, samym zmarszczeniem genialnego czoła, samą pozą Katona i wygłoszeniem jednej z Prawd Niekwestionowanych podarowanych mu wprost z Nicha (lub co najmniej z Paryża czy samej A-aameryki) rozstrzygał spory, godził zwaśnionych, zawracał z manowców zbłąkanych, choćby nieuniknioną za to ceną było, że jego Wybitność stanie się etatowa, Wielkość - funkcjonalna, a kapryśny, pełen wdzięcznych meandrów bieg żywej literatury, myśli, słowa, zastygnie w jakimś samobójczym, etyczno-posłanniczym zbelfrzeniu. Chętnie spaliłbym parę dzieł tych "wieszczów" i "autorytetów moralnych" - jakże zanudzających nas potem - czołami przeciętymi pionową zmarszczką (troska o sprawy publiczne), w Senacie, Sejmie rzucających nad pod nogi sflaczałe hipostazy jako owoce swych przemyśleń i wyciągających z zanadrza jeszcze, jeszcze... Spaliłbym też jedną swoąa książkę, którą - nie powiem. Nadto - niejeden cudzy tomik stanu wojennego, napuszony w publicznym quasi-męczeństwie, w które wierzyliśmy święcie, choć prawdziwa ofiara odbywa się w milczeniu i nie kocha siebie.

Pociąg-hotel zafundował mi łyk herbaty, kontynuowałem więc swe rekolekcje. Na co jeszcze padło migotliwe światło stosu, rozpalonego przez młodych z pejczami?

Na urządzanie się, urządzanie... Biorąc wzór zapobiegliwości od nieco starszych kolegów, ileśmy to nachodzili się po modnych kościołach, ambasadach, nacałowali rąk paniom profesor mającym uczone koleżanki na Zachodzie, ileśmy natrudzili się wokół tego, co wkrótce okazało się zestawem haseł obiegowego humanizmu i nie było w tym ani piekła, które wmawialiśmy sobie, ani raju, w który kazaliśmy wierzyć innym. To widać choćby po ilości tych, którzy tak długo "byli poetami" (pomyśleć, że za te wypociny biedni drukarze płacili aresztowaniami), dopóki w czasach, gdy nie było mowy o holdingu życzliwej nam gazety z życzliwymi rozgłośniami, nie udawało się być czymś innym. Teraz poetami być przestali, mają gazety, w których udają zwycięzców, firmy, w których są zwyciężonymi i gabinety, w których nie mogą znieść prawdy, bo prawda kocha klęskę.

Ale przynajmniej przestali zawracać nam głowę wierszami.

Co jeszcze?

Pilna nauka jedzenia ostryg po ambasadach - też "do wzięcia".

Przebieranie się w garnitury, rzeź kitek, ba, fikcyjne małżeństwa, bo inaczej w MZS-cie "nawet nie chcą gadać".

I to zapatrzenie, zapatrzenie w swe odbicie, na coraz bardziej załzawionym asfalcie warszawskich ulic... To też oświetla płomień Walentego Badylaka... hm... chciałem powiedzieć: książek palonych przez bunt, który być może buntuje się szczerzej, skoro wpierw pozwala się nagradzać, a potem, jakby czując, że każda nagroda jest degradacją energii, to podpala.

Oni... oni są jakby wewnątrz tego, co ich stabilizuje i wołają ze środka: nie.

Dlatego ćpają?

Jeszcze jeden łyk herbaty. Same sprzeczności we mnie. Wpierw na nich napadam, teraz chwalę. A koce szorstkie, coś mnie gryzie. Znowu rzut oka na gazetę.

Barańczak w Katowicach. Na spotkaniu z nimi. Zapytany, co miałby do powiedzenia dzisiejszym młodym poetom, rzecze:

- Uczcie się ortografii.

Czy naprawdę aż tak ogłupieliśmy? Czy to wszystko, co niesyta chwały Wiedza umie powiedzieć młodości, jeszcze mającej szansę dojrzeć w sobie coś nie liczącego się z hierarchami, konstelacjami, ugrzecznieniem - coś nadprzyrodzonego? Choćby już rozpalili stos, na którym i ja spłonę. A może dlatego.

Nie umiem zakończyć inaczej, jak jeszcze jednym pytaniem. Bo, jeśli piszę to na początku czterdziestki, co będzie gdy zacznę pięćdziesiątkę? Powiem jak Mądrzy Żydzi.

- To będzie zupełna katastrofa!

Pług, który ma oczyścić dla swych oraczy teren, to będzie Jakiś Zupełnie Nowy Pług. Słowa, których dziś nadużywają, niczego nie nauczeni jak zwykle przez poprzedników, kolejny raz w kolejnych gazetach, w setkach wywiadów, w których źle zbudowanymi zdaniami o Niewyrażalnym będą mówić ci, którzy właśnie przed nim pragnęliby się schować, w krzyku chwilowych wielbicieli, niezdolnych do dostrzeżenia czegokolwiek poza chaotyczną grą cieni, w namowach krytyków, by mówić tak, jak tego sobie życzą, choć wkrótce nie będą pamiętali, czego sobie życzyli, w telewizyjnej klatce dla licealistów, zgotowanej kolegom przez kolegów, by nawzajem sobie łudzili, że zdobyli władzę nad wszechświatem, w hucpie, którą będą pisać "hudzba", bo nie przyswoili sobie nawet rady Barańczaka, może i w tej garstce wierszy, które zostaną, choć zostają tylko w sposób nadprzyrodzony, słowa znów będą tracić swe wewnętrzne światło i zwłaszcza te najgłośniejsze, z którymi zawsze obchodzimy się najmniej ostrożnie - kupić będzie można po zaniżonej cenie.

I znów się okaże, że ci, którzy nas pięknie łudzili, iż otwierają słów więzienia, sami tam siedzą, bo wśród dostępnych nam prawd nie ma takiej, którą wyrazić dałoby się inaczej, jak cząstkowo.

To wszystko?

Wszystko.

Co jest, co daje się zaledwie musnąć słowem. Zapach przypraw z nocnego baru, zmieszany z oddechem gleby i świeżym deszczem: Rynek krakowski, a nade wszystko toruński, bydgoski, gdański odbijający chłodne niebo i sam odciśnięty w niebie. Stukot pociągu wiozącego mnie na Północ, wciąż na Północ. Dekady pod tym niebem odliczane, niemile zaskoczone swoim przemijaniem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]