Wdzięczność

Oto, co zdarzyło się z powodu jednej wiosennej nocy nad „Listami” Josepha Conrada pięćdziesiąt jeden lat temu.

29.03.2021

Czyta się kilka minut

Węzeł bow line / DOMENA PUBLICZNA
Węzeł bow line / DOMENA PUBLICZNA

Pani O. nastawała, by w trakcie lektury „Lorda Jima” zwrócić nade wszystko uwagę na piękno uczucia łączącego Jima z kobietą imieniem Klejnot. Pani O. była nauczycielką języka polskiego w prestiżowym liceum warszawskim, osobą skłonną do sentymentalnych uniesień.

Opanowanie zasad planowania, statystyki i rachunkowości wymaga odwagi, samozaparcia i niedającej się zachwiać – wbrew światu – nadziei, że na koniec „credit” będzie równe „debetowi”. Przedzierałem się przez kolący gąszcz kont i subkont, wciąż czując sympatię do doktora Petera Blooda i konsula Firmina, jednocześnie zaś popadając w coraz głębszą niechęć do Josepha Conrada. Tak, niesprawiedliwie, wiem, powinno paść na panią O. z prestiżowego liceum (którego absolwentem, jak się dowiedziałem po latach, jest Zdzisław Najder), ale to byłoby za mało ambitne, cięższą podajcie mi zbroję!

Wiosną 1968 roku, parę tygodni przed obroną pracy magisterskiej, relegowano mnie z uczelni. W wojskowej komisji uzupełnień podstarzały kapitan pytał, co sądzę o trzyletniej służbie w marynarce wojennej, gdzie na pewno oduczą mnie zuchwalstwa. Pomyślałem, że to pozaregulaminowa złośliwość, przecież przydział miałem do piechoty, tam tylko dwa lata, ale z drugiej strony nie wiadomo, co może przyjść do głowy podstarzałemu kapitanowi, który musiał pogrzebać marzenia o pułkownikowskiej emeryturze, bo już za późno na awanse, i teraz szuka sposobności pomsty – a ja akurat pod ręką. W oczekiwaniu na pobór udzielałem korepetycji roztargnionym nastolatkom, czytałem Flauberta i uczyłem się wiązania węzłów żeglarskich bow line, square knot oraz round turn and two half hitches. Opanowałem też nazwy żagli: fore topgallant, main upper topsail, nie wspominając o outer jib. Przyszłość rysowała się w moich oczach niezbyt zachęcająco.

Wiosną 1969 roku nastąpił zwrot akcji, tak jak pisał był o nim Arystoteles w „Poetyce”. Mam na myśli zbieg okoliczności, który pcha bohatera w kierunku przeciwnym jego oczekiwaniom i pogrąża go w zdziwieniu o daleko idących konsekwencjach.


Czytaj także: Michał Komar: Titanic


Dwie myśli przebiegły mi przez głowę. Pierwsza dotyczyła rewolucji w dziedzinie organizacji i zarządzania, którą spowodowało wprowadzenie w latach 80. XIX wieku maszyny do pisania z układem QWERTY, Calligraph kupił patent na to rozwiązanie od Remingtona, na SGPiS trochę interesowałem się historią maszyn do pisania i liczenia, w miesięczniku „Ameryka” widziałem zdjęcie elektrycznej maszyny IBM z głowicą obrotową, za oknami Komisji Planowania przy placu Trzech Krzyży, na prawo od głównego wejścia, stały szafy z kręcącymi się szpulami: trzydziestosiedmiobitowy komputer Mińsk 22, z „Le Défi américain” ­Jean-Jacques’a Servan-Schreibera wynikało, że dzięki produkcji układów scalonych już niezadługo każdy będzie miał komputer osobisty – incroyable! incroyable! ­impossible! – pomyślałem o Conradzie, który dorastał w Krakowie, 50-tysięcznym mieście bez wodociągów, kanalizacji i prądu elektrycznego, że w czasie pierwszej wizyty w pięciomilionowym Londynie mógł zwiedzić Crystal Palace i objechać sporą część miasta subwayem, Circle Line, poczuć inną przestrzeń, inny rytm czasu.

Myśl druga: co się da powiedzieć o znękanym przez choroby czterdziestolatku, który pisze o swej narzeczonej, że „brzydka, niestety”? Że przynajmniej miał niezły wzrok, umiał odróżniać brzydką od ładnej, Jewel była ładna, Lena była ładna, Jessie nieładna, niepokojąco ładne były dziewczyny z singapurskich salonów Madame Bland i Mlle Yvonne na Malay Street i te z orkiestry damskiej, która grała w Tingel Tangel przy North Bridge Road. Dlaczego to napisał? Po co? Czego się obawiał? Czego chciał uniknąć? O czym chciał zapewnić adresata? W czym upewnić siebie samego?

Czytałem te listy do rana, do zawrotów głowy i utraty tchu, wydało mi się, że jego gniew jest podobny do mojego: „połowa używanych przez nas słów nie ma żadnego znaczenia, a druga połowa to słowa rozumiane przez każdego człowieka zależnie od jego głupoty i zarozumialstwa. Wiara jest mitem, a przekonania przesuwają się jak mgły wzdłuż brzegów; myśli znikają; słowa ongiś wypowiedziane zamierają; pamięć o dniu wczorajszym jest równie niejasna jak nadzieja na jutro”, do utraty tchu, współczułem mu, kłóciłem się z nim; dziś tęsknię za takim bezgranicznym czytaniem. I pamiętam, że na koniec doszedłem do wniosku, że cokolwiek przyniesie mi jutro, to jednak dobrze byłoby porozmawiać z J.C. i ze Zdzisławem Najderem.

Jutro pojawiło się w południe w postaci listonosza. Pokwitowałem przyjęcie poleconego: „Minister Oświaty i Szkolnictwa Wyższego wyraził zgodę na skrócenie Obywatelowi kary wydalenia z Uczelni do jednego roku”. W związku z tym zasiadłem do „Szaleństwa Almayera”, i potem po kolei, tom po tomie, z tekstami towarzyszącymi, rozmawiałem z J.C. przez parę lat. Sporo materiałów znalazłem w bibliotece Instytutu Badań Literackich, bywałem tam – dzięki życzliwości Inki Brodzkiej – na seminarium prowadzonym przez profesora Stefana Żółkiewskiego. W Centralnej Bibliotece Wojskowej (tak! tak!) wyszperałem „W oczach Zachodu”. Przydatna okazała się „Meteorologia dla żeglugi morskiej” Bronisława Gładysza (kpt. ż.w.) – podarek od mego przyjaciela Jędrka Kuropieski, który właśnie ukończył studia w Państwowej Szkole Morskiej w Gdyni. Nie pamiętam, komu ukradłem Wita Tarnawskiego „Conrad. Człowiek – pisarz – Polak”. Henryk Dasko przysłał mi z Kanady „Conrad. The Critical Heritage” i inne książki Normana Sherry’ego oraz kopię „Some Reflections on the Loss of the Titanic”.

W zasadzie mój wyobrażony Conrad mówił spokojnie, rzekłbym nawet – z pewną przesadą – że przyjaźnie. Ataki bólu starał się łagodzić sięgając po butelkę; prawdę mówiąc były dwie butelki, jedna z whisky, druga – wedle lekarskiej recepty – z roztworem opium w alkoholu, a może to było Vin Mariani, nie pamiętam, w każdym razie pomagało na tyle, że panował nad rytmem słów i porządkiem zdań: – Do każdej najszlachetniejszej sprawy ludzie potrafią dodać coś z własnej przyrodzonej gatunkowo podłości. Dlatego ani Jezus ze swoją absurdalną wschodnią bajką, ani Jean Jaurès czy Wilhelm Liebknecht… Każdy kierunek jest skażony. Odrzuca pan jeden, staje się orędownikiem drugiego – jak gdyby pierwszy był zły, a drugi dobry, podczas gdy to to samo zło, tyle że ukryte pod różnymi słowami. Wprowadza pana w błąd pragnienie niemożliwego, bowiem to, co pan chciałby zmienić, to nie instytucje – to natura ludzka. Żadna wiara nie przeniesie tej góry. Nie dlatego, bym uważał ludzkość za immanentnie złą. Jest tylko głupia i tchórzliwa. Wiadomo, że w tchórzostwie tkwi każde możliwe zło – szczególnie okrucieństwo tak charakterystyczne dla naszej cywilizacji. Ale bez tego ludzkość zginęłaby. Należę do tej nieszczęśliwej zgrai. Pan też. Wszyscy do niej należymy. Rodzimy się już wtajemniczeni i następne pokolenia trzymają się dziedzictwa strachu i okrucieństwa – wyzuci z wszelkich myśli, wątpliwości, skrupułów – w imię Boga… Niech mi pan doleje. Na dwa palce. Sobie też… Pokusa powszechnego zniszczenia? To byłoby jakieś rozwiązanie. Przynajmniej szczere. Dajcie mi dźwignię szaleństwa i rozpacz – a ruszę świat z posad! Parę prostych prawd… ba, jeśli sprawa polega na wyborze między dobrem a złem, to cieszmy się jak dzieci. Rzecz w tym, że ze wszystkich sił staramy się uniknąć wiedzy, że w naszym świecie rozmaite Dobra trwają w niepojętym związku nie dającego się usunąć antagonizmu. Trzeźwa dorosłość polega na tym, że wybieramy spomiędzy nich – zdając sobie z tego sprawę.

I tak mówił, notowałem, ułożyło się z tego „Piekło Conrada”. Bez „Listów” w tłumaczeniu Haliny Carroll-Najder i opracowaniu Zdzisława Najdera książka by nie powstała.

Maszynopis „Piekła Conrada” złożyłem w Czytelniku w 1977 roku. Po miesiącu zaprosił mnie prezes wydawnictwa, pan Stanisław Bębenek. Powiedział, że owszem, rzecz ciekawa, ale jego konsultanci twierdzą, że nie przejdzie: – Bo pan pisze o osobach i tytułach podlegających zapisowi – powiedział. Zapytałem, kogo i co ma na myśli. Prezes Bębenek, miły człowiek, wtedy wyraźnie skonsternowany, wyjął z kieszeni kartkę. Dwie linijki maszynopisu. I przeczytał: – Józef Piłsudski, Gustaw Herling-Grudziński, Czesław Miłosz. Wystarczy? – Panie prezesie, jeśli pan pozwoli, to napiszę w tej sprawie list do szefa cenzury. – Nie ma takiego zwyczaju, ale jeśli panu tak bardzo zależy, to niech pan napisze list do mnie – obruszył się troszkę.

Minęło pół roku. Prezes Bębenek stawia mi kawę i mówi, zdziwiony: „Jest pozytywna decyzja”. Z radości zakręciło mi się w głowie, bo akurat dzień przedtem w PIW-ie odrzucono mi z pryncypialnym trzaskiem „Czarownice i innych”. I pod koniec 1978 roku dostałem cieplutki egzemplarz, prosto z drukarni. Nazwisko Piłsudskiego wycięli, ale cytat został. Z tym cytatem, w którym Piłsudski pisał o „hańbie 1863 roku”, miałem po latach kłopot, bo pewien krytyk runął na mnie, że jestem pozbawiony uczuć patriotycznych. Gdyby wiedział, że autorem tych słów był Piłsudski…

Rozmowa ze Zdzisławem Najderem była o niebo trudniejsza. Po przeczytaniu „Nad Conradem”, po namyśle nad esejem „Conrad a idea honoru” i lekturach dodatkowych zebrałem sporo pytań, ale moje wysiłki, by mu się przedstawić, nie przynosiły rezultatów. Co jakiś czas odwiedzałem w tej sprawie redakcję „Twórczości”. Pani Anna Baranowska obrzucała mnie niechętnym spojrzeniem. – Pan Najder wyjechał. – A kiedy wróci? – Po co to panu wiedzieć? – Bo ja… – i milkłem. Moje natręctwo wzbudzało irytację Andrzeja Kijowskiego, czerwieniłem się, przepraszałem, on machał ręką, żebym się wreszcie odczepił, nic tu po panu. (– Wyglądałeś podejrzanie – wyjaśnił mi w Jaworzu w drugiej połowie grudnia 1981. – Teraz wyglądam tak samo – zaprotestowałem. – Teraz już nie – odpowiedział i machnął ręką, żebym się nie upierał, co uznałem za obcesową formę przeprosin).

Jeden z przyjaciół, wręczając mi publikację Polskiego Porozumienia Niepodległościowego, szepnął ze znaczącą miną, że Najder ma mało czasu, bo zajmuje się ważniejszymi sprawami. Był 1977 rok – z szeptu przyjaciela zrozumiałem, że Najder działa w sferze sekretnej i ani chybi szlachetnej. W końcu, po miesiącach czyhania, przedstawiłem się mu na podwórku przy ulicy Wiejskiej, u wejścia do redakcji „Twórczości”. Wyglądał jak profesor z angielskiego filmu o przewrotnych urokach życia w All Souls College: angielska fryzura, tweedowa marynarka, angielskie buty, brakowało tylko togi, patrzył na mnie przez modne prostokątne okulary z ironicznym zaciekawieniem entomologa przyglądającego się robalowi. Szło mi nieskładnie, robale tak mają, Najder zniecierpliwiony, wiadomo: miał ważniejsze sprawy na głowie, wręczyłem mu rozdział „Piekła Conrada” z prośbą o ocenę i uciekłem. Parę miesięcy potem ten rozdział został opublikowany w „Twórczości”, zapewne z jego poparciem.

A pytania? Dlaczego Maria Dąbrowska nie umiała zrozumieć „Nostromo”? Czy nie dlatego, że w przeciwieństwie do J.C., który wiedział, że żyje w przestrzeni, tkwiła w świecie dwuwymiarowym, i z tego brało się jej płaskoziemstwo? Dlaczego J.C. zadziwiał i straszył marynarskim „scyzorykiem w kieszeni” nierozgarniętych, a pełnych dlań podziwu rodaków – miast wytłumaczyć, że ich wyobrażenia o żeglowaniu nijak się mają do rzeczywistości? Czy twierdząc, że Conrad przybył do Marsylii jako ukształtowany polski inteligent, Zdzisław Najder znalazłby odrobinę miejsca dla siedemnastoletniego chłopca, który po wypiciu paru szklanek Fée Verte poczuł, że jest (nieźle opłacanym przez wuja) człowiekiem zbędnym; który sięgnął po pistolet, by postrzelić się w ramię, bo jego rozpaczliwego krzyku nikt nie rozumiał; który wywiózł z kraju wiedzę niełatwą do dźwignięcia, że wszystko byłoby inaczej, gdyby ojciec, rewolucjonista, „czerwony” („człowiek wielkiej delikatności uczuć, egzaltowany, marzycielski… mistycyzm zaprawiony rozpaczą”) nie został zdradzony, gdyby wuj Stefan nie został zamordowany przez swoich? Czy nie stąd odraza J.C. do wszelkich konspiracji i spisków – nie tylko rosyjskich? Może warto prześledzić motyw ojca w dziełach J.C. – od „Lorda Jima” po „Zwycięstwo”? Może warto podjąć spór o to, czy honor dla J.C. miał swe źródła w etosie rycerskim, czy też w etosie master marinera, trzeźwego, odpowiedzialnego za ludzi, cargo i samego siebie? Czy człowiek honoru może zabić, upiec, zjeść i strawić parszywego psa? A jeśli tak, to co z tego wynika? Czy J.C. przeczytał „Trzy po trzy” Aleksandra Fredry? Pytań miałem sto albo dwieście, wciąż chcę je zadać Zdzisławowi Najderowi i wierzę, że to się stanie.

Profesor Alina Brodzka uważała, że jeśli porządnie przysiądę fałdów, to z „Piekła Conrada” zbuduję pracę doktorską. – Ale kto będzie promotorem? – spytałem. – Jak to kto? Zdzisio! – wykrzyknęła. Z.N. zgodził się, a po przeczytaniu pierwszej wersji zauważył, że w tekście za mało powołań na najnowsze zagraniczne prace o J.C. Popadłem w przygnębienie, z którego wydobył mnie dramatyczny zwrot akcji. Vivat Arystoteles!

W Los Angeles byłem wieziony limuzyną do kina, u którego wejścia rozłożono czerwony dywan. Film pt. „Olimpiada ’40” w reżyserii Andrzeja Kotkowskiego (byłem współautorem scenariusza) miał nominację do Oscara, ale przegrał z „Moskwa nie wierzy łzom” , film Kotkowskiego naprawdę ciekawy, eskort z USIA twierdził, że przed głosowaniem Rosjanie poniżali członków Amerykańskiej Akademii Filmowej toną kawioru astrachańskiego i cysterną stolicznej, Polska natomiast nie była zainteresowana wystawieniem bankietu opartego na bigosie, pierogach ruskich i wyborowej. Nie okazałem ani zdziwienia, ani rozczarowania, z uwagi na przepełniające mnie uczucia patriotyczne. Za sute stypendium USIA kupiłem mnóstwo książek o J.C. i mimo kuszących propozycji wróciłem na łono ojczyzny, by – kolejny zwrot akcji – po kilku miesiącach uczestniczyć w interesujących rozmowach o losach inteligencji polskiej z Władysławem Bartoszewskim, Jerzym Jedlickim, Jackiem Bocheńskim i Andrzejem Kijowskim w ośrodku wojsk lotniczych w Jaworzu.

Pod koniec stycznia 1982 dowiedziałem się od Marcina Króla, że Z.N. objął stanowisko dyrektora Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Moim promotorem został Stefan Żółkiewski. Do obrony pozostało mi zdanie egzaminu z filozofii u profesor Barbary Skargi. Aby ustalić datę egzaminu, zaprosiła mnie do Pałacu Staszica. Rozmowa trwała trzy godziny, najpierw o Brzozowskim, potem o Bergsonie, Sorelu i ­Nietzschem, wreszcie o „Po wyzwoleniu” Wiktorii Kraśniewskiej. Na koniec Barbara powiedziała, że nie muszę przychodzić na egzamin.

W lutym 1983 otrzymałem wezwanie z Biura Śledczego MSW. Pan podporucznik Stanisław Reszetnikow wypytywał mnie o Polskie Porozumienie Niepodległościowe i znajomość ze Zdzisławem Najderem. Mówił z trudem, bo nękał go straszliwy katar. Spytałem, czy nie cierpi na jakieś uczulenie. – Co pan ma na myśli? – zapytał podejrzliwie. – Mam na myśli alergię z powodu niekorzystnego otoczenia – odpowiedziałem uprzejmie. Tej części naszego dialogu niestety nie zapisał w protokole. Co do Najdera zasłoniłem się brakiem wiedzy. – Poznałem go przez Conrada. – Jakiego Conrada? – Pisarza… – Aha… – tracąc zainteresowanie sięgnął po kolejną chusteczkę. Poradziłem mu inhalacje. Odprowadził mnie do wyjścia. Na półpiętrze zauważyłem duży napis na czarnej kurtynie: „Człowiek – człowiekowi – człowiekiem”. – Napar z rumianku! – powiedziałem na pożegnanie. – Koniecznie! Inhalacje! Człowiek człowiekowi człowiekiem, gdy jednemu człowiekowi cieknie z nosa, drugiemu zaś nie cieknie.

Dwa miesiące po tej rozmowie straciłem stałe źródło utrzymania. Bezrobocie zachęciło mnie do dalszego studiowania dzieł Conrada. Wraz z Edwardem Żebrowskim i Dominique Parent-Altier pracowałem nad scenariuszem serialu telewizyjnego o J.C. dla producenta z Francji; obrzydliwie się to skończyło przez pośrednika o lepkich dłoniach i nikczemnych obyczajach. Po 1989 roku napisałem scenariusz „Lorda Jima” do przedstawienia Teatru TV, które z sukcesem wyreżyserował Laco Adamik, oraz do „Tajnego agenta”, którego reżyserem – bez sukcesu – był Krzysztof Zaleski.

I to wszystko z powodu jednej wiosennej nocy nad „Listami” Josepha Conrada w tłumaczeniu Haliny Carroll-Najder i opracowaniu Zdzisława Najdera – przed pięćdziesięciu jeden laty.

Koronawirus sprzyja wdzięcznej pamięci. ©

czerwiec 2020

ZDZISŁAW NAJDER – znawca twórczości Conrada, edytor jego „Dzieł” i autor fundamentalnej biografii, w 1983 r. przez peerelowski sąd skazany zaocznie na śmierć za szpiegostwo na rzecz CIA (oskarżenie wycofano w 1990 r.) – zmarł 15 lutego 2021 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2021