Wart Pac pałaca, a pałac Paca

Najbardziej przenikliwy tekst z niknącego już gatunku "teoria literatury przeczytałem nie w niskonakładowych czasopismach branżowych, lecz w wysokonakładowym "Dzienniku, który to fakt wprawił mnie w nieopisane zdumienie podszyte nieposkromionym entuzjazmem.

19.06.2006

Czyta się kilka minut

Napisawszy to zdanie, złapałem się na ponurym przypuszczeniu, że zaraz zacznie się kombinowanie. Aha, chwali "Dziennik", a więc chce powiedzieć, że teoretycznoliteracka wyobraźnia "Gazety Wyborczej" stoi na poziomie nikczemnym. Czyta "Dziennik" przy śniadaniu, a więc nie czyta "Gazety". Jednym z najzabawniejszych objawów swobody wypowiedzi w Polsce jest to, że jak ktoś mówi dobrze o "Dzienniku", to znaczy, że jest faszystą i nienawidzi Adama Michnika. Z kolei czytelnik "Wyborczej" musi być zdeklarowanym zwolennikiem starego układu i uważać, że każda książka nominowana do Nike jest arcydziełem. Powiem więc tak: czytam z równym zainteresowaniem i "Dziennik", i "Wyborczą", i skutek tego jest taki, że moje śniadanie trwa dwa razy dłużej, co podobno dobrze wpływa na trawienie, a stan swoich jelit przedkładam stanowczo nad polityczną poprawność.

Owszem, nie cierpię Macieja Rybińskiego, ale nie uważam też, by Janusz Anderman robił słusznie, rozmieniając swój narracyjny talent na przewidywalne kawałki antyprawicowe. Nie jestem, o ile mi wiadomo (ale z tym to nigdy nie wiadomo), ani faszystą, ani komuchem, ale za każdym razem staję się nim, gdy rozmawiam z bohaterami pierwszej linii ideologicznego frontu po obu stronach prasowej barykady. Gdy deklaruję przywiązanie do "Wyborczej", zaraz prominentni czytelnicy "Dziennika" ogłaszają mnie zgniłym lewakiem, a gdy mówię intelektualistom z kręgów "Gazety", że "Dziennik" jest ciekawy, to patrzą na mnie - w najłagodniejszym z przypadków - jak na idiotę. Nie czytam "Faktu", czytam za to (i nawet tam drukuję) "Europę", ale znaczy to tylko tyle, że Springerowi udało się stworzyć poważny tygodnik intelektualny, "Agora" zaś, zamiast stworzyć literacki suplement, wydała masę kasy na bezpłciowy tabloid, czego niestety nie uważam za wypadek przy pracy, ale naturalną konsekwencję ignorowania polskiej kultury, jeśli tylko nie przynosi ona materialnych zysków. Cynizm medialny panoszy się po obu stronach.

Martwią mnie więc idiotyczne ataki na "Dziennik" na głównych stronach "Gazety", ale martwią mnie one w sposób wprost proporcjonalny do głupstw wypisywanych przez profesora Krasnodębskiego. Wart Pac pałaca, powiedziałbym chętnie, gdyby nie to, że jedna z największych - i najśmieszniejszych - reklam "Dziennika", zawieszona na Pałacu Kultury, głosiła, że żaden pałac za nimi nie stoi, i gdyby nie to, że wiceszef "Gazety" nazywa się Pacewicz.

Przyznam się jednak, że jestem w dość luksusowej sytuacji. Miałem szczęście: nie nadaję się ani na ofiarę systemu, ani jego zwolennika i zawsze wolałem - proszę mi to wybaczyć - książki od ulotek, może dlatego, że mniej jednoznaczne. Ze służbami nie współpracowałem, ale i też z nimi nie walczyłem, byłem przesłuchiwany w stanie wojennym, ale tylko raz i to przez pomyłkę. Ministra Sikorskiego znam z liceum i nie jest to dla mnie ani powód do chwały, ani tanich kawałów, choć potrafię zweryfikować barwne jego opowieści na temat jego ówczesnej aktywności politycznej. Z Cezarym Michalskim studiowaliśmy razem na krakowskiej polonistyce, mieliśmy nawet szczytną ideę wydawania pisma podziemnego pod tytułem "Słowo i kultura" (w pierwszym numerze mieli być między innymi Wacław Berent, Stanisław Vincenz i esej Simone Weil o "Iliadzie" jako apologii przemocy). Nie oznacza to jednak ani tego, że droga pampersów do władzy była dla mnie atrakcyjna, ani tego, że Michalskiemu - jednemu z najbardziej oczytanych polskich intelektualistów - powinienem był odmawiać prawa głosu tylko dlatego, że za Michnikiem nie przepada. Nie nadaję się ani na ideologa "Dziennika", ani na ideologa "Gazety". Ba, nie nadaję się w ogóle na żadnego ideologa i dlatego pisuję żartobliwe felietony do "Tygodnika", w których każdy może zostać przedstawiony tak, jak go po swojemu widzę. Wśród licznych moich wad jedna sprawia mi szczególną radość: idiotów widzę po obu stronach polskiej sceny politycznej.

Nieszczęście polskiej kultury po 1989 roku na tym polega, że zasada "kto nie jest z nami, jest przeciwko nam" obowiązuje po obu stronach. W burzliwej nocnej dyskusji, jaką odbyłem parę dni temu w Bukareszcie z wybitnym intelektualistą, zwolennikiem obecnego rządu, każda kwestia, która nie dotyczyła lustracji, była kwitowana wzruszeniem ramion. Żeby była pełna jasność: jestem za tym, żeby każdy, kto popełnił przestępstwo, odpowiadał przed sądem, nie jestem jednak za tym, żeby prokuratura była miejscem politycznych rozgrywek. Jestem za tym, żeby rozwalić pokomunistyczny układ gospodarczy, ale niestety nie jestem za tym, żeby jedynie na tym negatywnym założeniu budować politykę państwa. Zgadzam się na profesjonalizm władzy, nie zgadzam się na podbudowywanie go moralnością. Gdy jednak pytam owego nadzwyczaj inteligentnego człowieka o to, czy intelektualista może zgodzić się na Giertycha jako ministra edukacji i na antydemokratyczne zabiegi eliminowania mniejszości, to zostaję napiętnowany jako zjełczały inteligent, który nie rozumie, że przebudowa państwa domaga się nie tylko kompromisów, ale również ofiar, i ulega inteligenckiej histerii. Ciekawa logika tego argumentu jest taka, że jeśli uważam ministra edukacji za człowieka niebezpiecznego, to znaczy to, że nie popieram rządu, a kiedy nie popieram rządu, to znaczy, że jestem przedstawicielem komuszego układu, który rząd ten chce wykorzenić.

Z tą inteligencką histerią jest jednak coś na rzeczy. Intelektualiści polscy są narodem stadnym i z rzadka wykraczają poza obiegowe stereotypy. Rozmawiam ostatnio z wybitnym historykiem literatury, któremu wyjątkową radość sprawia przesyłanie drogą internetową dowcipów o Kaczorach. Ten sam badacz, kiedy tylko pada słowo "Dziennik", blednie i zaczyna dopytywać się, kto za nim stoi i jak to możliwe, żeby ktokolwiek chciał lustracji. Ale mówi to z takim przerażeniem w oczach, że zaczynam się zastanawiać, czy taka furia w atakach na lustrację nie bierze się po prostu z lęku przed tym, co można znaleźć w teczkach. Ta niepewność zresztą jest najgorszą cechą naszych czasów. Nikt nic nie wie, każdy się boi i już nie wiadomo, czy jak Kaczyński fałszuje hymn, to jest to humor zeszytów, czy sprawa dla prokuratora.

Koncepcja prawdy uległa w Polsce niejakiemu skomplikowaniu. Mało jest Piłatów, Herodów za to obrodziło nad normę. Mało kto pyta o prawdę, większość wie, jak prawda wygląda, i chciałaby na wszelki wypadek pozbyć się wszystkich, którzy nie wiedzą. "Dziennik" chciałby unicestwić "Gazetę", "Gazeta" chciałaby zniszczyć "Dziennik" i tylko strach, co zostanie, jak się tak zaczną wybijać bez sensu. Oczywiście najbardziej boję się o moje jelita, bo śniadanie trwać będzie wtedy zbyt krótko. Polityka polityką, ale zdrowie najważniejsze.

Ale po co ja to wszystko opowiadam? Po co uderzam w ryzykowną nutę? Przecież chciałem opowiedzieć o najciekawszym artykule teoretycznoliterackim, jaki przeczytałem w czwartek w "Dzienniku", w przeddzień mundialowego szaleństwa. Oczywiście rzecz jest o futbolu, oczywiście autorem jest Jerzy Pilch, ale tak naprawdę rzecz dotyczy spraw o niebo poważniejszych niż uganianie się dwudziestu dwóch oszalałych facetów za skórzanym pęcherzem napełnionym powietrzem. Gdy Pilch mówi o futbolu, to nieuchronnie mówi też o egzystencji, choć prawdziwość tego zdania nie tak łatwo daje się uzasadnić przez jego odwrócenie. Kto chciałby, żeby jego egzystencja wyglądała tak, jak o futbolu mówi Dariusz Szpakowski, niech rzuci kamieniem.

Rzeczy są jednak zbyt poważne, by kwitować je w paru linijkach, tym bardziej że jesteśmy już po meczu inauguracyjnym, a ja wciąż nie wiem, kto wygrał. O apofatycznej teorii literatury Jerzego Pilcha i o tym, dlaczego Roman Ingarden był najwybitniejszym w Polsce znawcą futbolu, opowiem więc Państwu za tydzień.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2006