Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W rozmowie z Anną Marszałek ("Dziennik" z 12 grudnia) były minister sprawiedliwości skarży się, że zasądzenie wymienionej powyżej sumy oznacza "konfiskatę majątku i zabranie dorobku całego życia". I przekonuje, że "tak horrendalnie surowe orzecznictwo sądów może debatę publiczną i wolność słowa sparaliżować", bowiem "politycy, dziennikarze i inni ludzie będą się bali wyrażać własne zdanie".
Zbigniew Ziobro ma prawo nie zgadzać się z wyrokiem w swojej sprawie i mówić, że jego wina polegała na powiedzeniu "o zdanie za dużo". Nie powinien jednak twierdzić, iż to właśnie zdanie padło "w ferworze debaty i wystąpień", czyli przypadkowo, bo trudno tymi słowami określić dobrze przygotowaną wypowiedź dla mediów. Nie powinien też zapominać, że to zdanie, łamiące zasadę domniemania niewinności, było wypowiedziane przez bardzo wpływowego polityka rządzącej partii. I że mogło całkowicie zniszczyć karierę doktora G.
Nie wiem, czy były minister sprawiedliwości przewidywał wszystkie konsekwencje niegdyś wypowiedzianych słów. Nie wiem, czy wyrok jest adekwatny do zła (świadomie albo nieświadomie) wyrządzonego przez Zbigniewa Ziobrę. Dopuszczam myśl, że sąd powinien wziąć pod uwagę koszty telewizyjnych przeprosin. Jedno tylko wydaje mi się niewątpliwe: urzędujący minister (zwłaszcza tego resortu, którym Ziobro kierował) nie może nie mieć szczególnego poczucia odpowiedzialności za wypowiadane publicznie słowa.
Byłbym za tym, by Zbigniew Ziobro nie musiał płacić za telewizyjne przeprosiny kwoty równoznacznej z konfiskatą majątku. Rzecz jasna: zakładam, że ani jemu samemu, ani jego partyjnym kolegom nie zależy na obsadzeniu go w roli ofiary dzisiejszej władzy sądowniczej.