Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
RYNEK | W lipcu tego roku za metr kwadratowy mieszkania na rynku pierwotnym trzeba było zapłacić w Polsce średnio 9718 zł, a w przypadku wtórnego – 7938 zł. Osiem lat wcześniej ceny sięgały odpowiednio 4976 zł i 4254 zł. To w zasadzie wystarczy za całą ocenę polityki mieszkaniowej rządów Prawa i Sprawiedliwości.
W polityce PiS „narodowe programy” mnożyły się z każdym kolejnym rokiem, wbijając obywatelom do głów, że do organizowania codzienności w niemal każdym jej wymiarze mają właśnie państwo. W tym festiwalu omnipotencji centralnie sterowanej (śmiesznym z uwagi na nieudolność, nie zaś same założenia) długo nie było jednak strategii mieszkaniowej. Przez pewien czas jej namiastką stała się hulaszcza polityka monetarna NBP, który nie tykał niskich stóp procentowych, mimo że wszystko przemawiało za podwyżkami. Dopiero gdy inflacja uderzyła z pełną mocą i zamroziła dostęp do kredytów, rząd zaproponował program „Bezpieczny kredyt 2 proc.” z dofinansowaniem z budżetu, dla osób, które nie mają własnej nieruchomości i nie ukończyły 45 lat. Efekt? Tylko w lipcu, jak informowało Biuro Informacji Kredytowej, indeks popytu na hipoteki wzrósł o ponad 273 proc. Spodziewając się zwyżki cen, deweloperzy znacznie ograniczyli podaż lokali. Skończyło się tak, jak się skończyć musiało – gigantycznym skokiem cen nieruchomości.
Jak przystało na rząd kierowany przez byłego prezesa banku, gabinet Morawieckiego stawiał w mieszkalnictwie na wolny rynek. Problem w tym, że w Polsce mamy 15,6 mln mieszkań, z czego w dodatku ponad milion stanowią lokale w budynkach oddanych do użytku przed rokiem 1918, a więc o wątpliwej przydatności. Rocznie do użytku oddaje się około 130-230 tys. nowych mieszkań, zapotrzebowanie w skali kraju sięga tymczasem około 1,5 mln lokali. Takiej nierównowagi niewidzialna ręka rynku nie ustabilizuje.