Ucięty język demokracji

Problem z lekceważeniem reguł demokracji i przejrzystości polityki nie sprowadza się do osobistych wad Jarosława Kaczyńskiego czy Mateusza Kijowskiego.

10.01.2017

Czyta się kilka minut

Jarosław Kaczyński, 9.01.2017 r. /  / Fot. Stanislaw Kowalczuk/East News
Jarosław Kaczyński, 9.01.2017 r. / / Fot. Stanislaw Kowalczuk/East News

Być może nasze państwo będzie miało za kilka dni budżet z prawego łoża. O ile uda się znaleźć kompromisowe wyjście, dzięki któremu z jednej strony PiS nie cofnie się ani o milimetr w kwestii tego, czy w sali kolumnowej w grudniu odbyło się prawomocne posiedzenie sejmu, a z drugiej zostanie zachowana prerogatywa opozycji do zgłaszania poprawek. Potem odbędzie się kolejne głosowanie na posiedzeniu, które nazwiemy plenarnym już bez naciągania sensu słów. 

Ale po całej sprawie pozostanie trwała pamiątka: z ust przedstawicieli obozu będącego obecnie u władzy (wysoko postawionych, jak wicemarszałek Bielan, jak i całkiem szeregowych posłów jak Jarosław Kaczyński) padły otwarcie i bez zbędnych eufemizmów słowa świadczące o lekceważeniu proceduralnej istoty ustroju demokratycznego. Słyszeliśmy w drugiej połowie grudnia wypowiedzi, których sens sprowadzał się do prostej myśli: i tak mamy większość, tak czy siak budżet (lub dowolna ustawa, jaką sobie wymyślimy) zostałby uchwalony, po co więc tyle hałasu o kworum czy rzetelne liczenie głosów? Jeden w te czy wewte, i tak jest nas więcej. 

Ustrój, w którym suweren może w drodze wyborów wybrać sobie raz na cztery lata większościowy blok w parlamencie, który następnie działa niczym nie skrępowany, po uważaniu, nie jest demokratyczny. Także dlatego, że ta większość elektoratu, zwycięska ale nieabsolutna przecież, rychło traci wpływ na cokolwiek, co ją dotyczy. Coraz więcej w takim systemie zależy od wewnętrznych, niejawnych ustaleń i rokowań w łonie partii, która tę czteroletnią „licencję na panowanie” wygrywa. 

Sednem demokracji są procedury zabezpieczające, choćby niedoskonale, przed tyranią większości, przed przerostem gabinetowych uzgodnień niejawnych interesów kosztem jawnego, sformalizowanego sporu oraz ucierania interesów jasno ponazywanych formacji społecznych. Demokracja to wzajemne przeszkadzanie sobie w wygodnym rządzeniu, ujęte w ramy procedur i zbioru obyczajów. Obyczaje można lekceważyć za cenę pomruków niezadowolenia i psucia sobie opinii, świat się od tego nie zawali. Opinia rzecz zmienna, nie zawsze trzeba się nią przejmować. Ale władza ignorująca proste procedury, dotyczące przede wszystkim jawności tworzenia prawa oraz rzetelnego jego uchwalania, automatycznie stawia się poza nawiasem demokracji. Nigdy nie wiadomo, od którego „wykroczenia” kończy się nadwątlona demokracja, a zaczyna pełną gębą autorytaryzm. Lepiej nie próbować. 

Niemal jednocześnie coś identycznego w swej niedemokratycznej naturze dało o sobie znać w miejscu, gdzie najmniej należało tego oczekiwać. KOD nie jest partią i nie bierze udziału bezpośrednio w politycznej grze o władze i kontrolę nad państwem, ale jego siła publicznego oddziaływania jest na pewno równa dużym partiom. Zresztą nawet gdyby Komitet Obrony Demokracji był „tylko” zwyczajnym stowarzyszeniem, to nadal mamy prawo oczekiwać, że już nawet nie jakieś ścisłe procedury (prawo wymaga mniej od stowarzyszeń niż od partii), ale obyczaje skojarzone z praktyką demokratyczną zostaną w nim zinternalizowane – a to z powodu nazwy, jaką sobie przyjął. 

Pisaliśmy na naszych łamach parę tygodni temu o problemie z wewnętrzną demokracją i przejrzystością w Komitecie. Ujawnione teraz zlecanie firmie Mateusza Kijowskiego prac nie jest może jakimś skandalem najwyższego rzędu i łatwo znajdziemy w pamięci świeże przykłady bardziej haniebnej prywaty. Ale skandalem jednak było. Przy tym do kwadratu podnoszą ten skandal reakcje wielu sympatyków stowarzyszenia, próbujące rzecz zbagatelizować w imię zwartości szeregów. W obliczu samozadowolenia Mateusza Kijowskiego i jego pokrętnych tłumaczeń, z których wynika, że nie rozumie, o co cały ten zgiełk, skandalem do sześcianu byłoby dalsze łączenie KOD-u z tradycją KOR-owską. Tamta niesformalizowana inicjatywa bazowała na pozapolitycznym, bardziej „etosowym” działaniu, którego nie sposób ubrać w ramy statutów i regulaminów, a pieniądze niezbędne do działalności krążyły na zasadzie zaufania i wzajemnego domniemania dobrej woli. Ale to było 40 lat temu w diametralnie różnych warunkach. Dziś pieniądze wpłacane przez sympatyków muszą być rozliczane z radykalną wręcz skrupulatnością. 

A zatem KOD, a przynajmniej jego wierchuszka, grzeszył brakiem szacunku dla reguł rozliczania finansów, które tysiącom działaczy organizacji społecznych wydają się tak oczywiste, że aż przezroczyste. Argument, że nie czas na stosowanie reguł wymyślonych na bezpieczniejsze czasy, w sytuacji, kiedy przeciwnik sam je ignoruje, może i jest sensowny w perspektywie taktycznych działań na najbliższą wiosnę. Czy to jest dobry punkt wyjścia dla budowania wiarygodności w innych dziedzinach, na dalszą przyszłość, kiedy być może strukturom komitetu przyjdzie np. układanie list wyborczych i prowadzenie kampanii? 

Rzecz cała nie sprowadza się niestety tylko do prostej wymiany lidera na jakiegoś hipotetycznie lepszego demokratę. Mateusz Kijowski był przecież nie jakimś przypadkowym, wyjętym z kapelusza figurantem, tylko realną emanacją ruchu, skutecznie krystalizującym społeczny opór. Jarosław Kaczyński (jako persona publiczna, nie osoba) nie jest tylko produktem jakichś osobistych paranoi i lęków, jak chcieliby jego wrogowie: nigdy by nie zbudował swojej niezawodnej na razie machiny wodzowskiej, gdyby nie zbieżność jego talentów z podatnością politycznej materii. Dlatego zarówno niedemokratyczna nonszalancja Kijowskiego, jak i autorytarny modus operandi Kaczyńskiego świadczą chyba o wyczerpaniu się pewnego języka. O tym, że bardzo pozytywnie nacechowane słowa jak „demokracja” właśnie, jak „swobody”, „tolerancja”, „godność”, leżą w słowniku martwe. 

To byłoby pocieszające, gdyby całe obecne poczucie jałowości politycznego spektaklu, sprowadzało się do czekania, aż zaraz pojawią się nowe charyzmatyczne twarze. Twarz, choćby najbardziej charyzmatyczna, nie może być jednak niema. Ten język, jaki wydaje się dominować, wcale nie budzi nadziei. Ale zatykanie uszu niczego nie da. Czasy są marne, i nic nas przed tym nie uchroni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej