Tylnymi drzwiami

Dwa procent zgonów w Belgii to śmierć na życzenie. Przypadków eutanazji byłoby więcej, gdyby lekarze nie odmawiali jej przeprowadzania.

01.02.2011

Czyta się kilka minut

Dlatego powstała petycja, aby otworzyć w Belgii pierwszą klinikę eutanazji. Miałaby pomóc w odejściu tym, których nie uśmiercono na ich życzenie w zwykłych szpitalach czy hospicjach. Podpisy zbiera flamandzkie Stowarzyszenie Liberalno-Humanistyczne (Humanistisch-Vrijzinnige Vereniging); liczy też na zdobycie politycznego wsparcia. Nie będzie to łatwe - ale, jak uczy belgijskie doświadczenie, kropla wydrąży w końcu skałę.

Przedstawiciele różnych partii ostrzegają wprawdzie, że zgoda na taką klinikę sprawi wrażenie, iż eutanazja staje się coraz łatwiejsza. Ale jej zwolennikom nie sprawi trudności udowodnienie, że tak nie jest. Prof. Wim Distelmans z Brukselskiego Wolnego Uniwersytetu, zwolennik takiego rozwiązania, argumentuje, że ważny jest "ludzki aspekt": chodzi o pacjentów, którym w szpitalach odmówiono "pomocy w śmierci", a nie wiadomo, co z nimi dalej zrobić, gdyż nie mają rodziny, nie ma gdzie ich umieścić, a aparatura podtrzymująca ich życie jest tak skomplikowana, że nie można jej dowolnie przenosić. Distelmans, który przewodniczy komisji potwierdzającej każdy przypadek eutanazji, wzywa przy tym, aby szpitalom odmawiającym eutanazji odebrać subwencje i przekazać je "klinice śmierci". Żąda też, by "pomoc w śmierci" obejmowała również młodocianych (jak w Holandii) i pacjentów cierpiących na chorobę Alzheimera.

Pacjent, lekarz, prawo

Eutanazja w Belgii jest legalna od 2002 r., a przepisy regulujące procedurę odejścia są skomplikowane i rygorystyczne; w końcu chodzi o życie, a raczej o coś nieodwołalnego - śmierć. Zgodnie z nimi każdy Belg ma prawo złożyć oświadczenie, wyrażające zgodę na eutanazję w "przypadku bez wyjścia", gdy jest lub będzie nieuleczalnie chory. Dokument, przechowywany w gminie, w miejscu zamieszkania, jest ważny pięć lat. Potem trzeba go odnowić. Ale to nie wszystko. Pacjent, w sytuacji krytycznej, musi o śmierć poprosić wielokrotnie, dobrowolnie, bez zewnętrznej presji. Jeśli nie może uczynić tego sam, o śmierć w jego imieniu może poprosić wybrana przezeń osoba, która nie ma żadnego interesu w jego śmierci. W każdej chwili prośba może być wycofana.

W tym uregulowanym prawnie "kontrakcie śmierci" ważną rolę odgrywa jednak i lekarz, stojący jeszcze po stronie życia. Musi walczyć o swego pacjenta, nie wolno mu niczego przed nim ukryć, przede wszystkim musi mu przedstawić wszystkie możliwości złagodzenia bólu lub przedłużenia egzystencji. I przede wszystkim: lekarz może odmówić - z przyczyn medycznych lub osobistych (w tym z racji swych poglądów). Lekarza nie można zmusić, aby "swój" przypadek, gdy nie zgadza się na eutanazję, przekazał koledze, który ją zastosuje.

Do 2005 r. eutanazja znajdowała się w rękach tylko lekarzy szpitalnych, od tej daty może ją "przepisać" i lekarz domowy. I od tego roku w aptekach można kupić odpowiedni eutanazyjny zestaw, z którego korzystają głównie ci pacjenci, którzy chcą zakończyć życie we własnych czterech ścianach. Krytycy tego posunięcia mówili o kolejnym kroku ku "cywilizacji śmierci". Przepowiadano wówczas falę uśmiercania, pozbywania się "zbędnych" ciężarów. Ale nic takiego nie nastąpiło. Nie można bowiem wejść do apteki i poprosić o zastrzyk śmierci. Może to uczynić wyłącznie lekarz upoważniony przez pacjenta, który nadzoruje zabieg uśmiercania. Preparaty podlegają kontroli, fiolki muszą zostać do apteki zwrócone.

Rzecz o sumieniu

Właśnie postawa tych lekarzy, którzy nie chcą przykładać ręki do eutanazji, stała się przyczyną nowej debaty - o konieczności, jak argumentują jej zwolennicy, otwarcia kliniki eutanazji. Choć poprzednia dyskusja, przed uchwaleniem ustawy, wcale nie była emocjonalna ani nazbyt gwałtowna. Przeciwnie, kilka lat temu wielu lekarzy przytaczało przypadki ze szpitalnej praktyki, gdy eutanazję stosowano po cichu, za zgodą pacjentów i ich rodzin. Belgowie byli więc do niej przyzwyczajeni. Można się domyśleć, jak ona przebiegała: lekarz ulegał prośbie pacjenta i odłączał aparaturę albo podawał silne środki usypiające. Tyle że działał nielegalnie i wszystko brał na własne sumienie. Uchwalone w 2002 r. prawo zwolniło go z obawy przed karą - ale, jak się okazuje, nie z sumienia.

Ponad rok temu szerokim echem odbiła się w Belgii głodówka mieszkanki domu opieki, 93-letniej Armelii Van Esbeen w proteście przeciw odmowie lekarzy, którzy nie chcieli skrócić jej życia. Walczyła od dawna, próbowała popełnić samobójstwo, podcinała sobie żyły przeszmuglowanym do szpitala nożem kuchennym. Armelia Van Esbeen była schorowana, przykuta do łóżka i praktycznie niewidoma, ale nie podlegała kryteriom, które zezwalają na aktywną pomoc w śmierci na życzenie.

Błagała o śmierć, o śmierć błagała jej rodzina - lekarze odmawiali. Argumentowali, że jej przypadek skłania wprawdzie do wyrażenia wielkiego współczucia, ale nie oznacza, że w każdej sytuacji należy sięgać po zastrzyk śmierci. Politycy, wezwani do tablicy, także odrzucili możliwość poszerzenia kryteriów: prawo, mówili, nie może regulować każdego życiowego przypadku.

Ale to nie przepis decyduje o "kulturze śmierci na życzenie", lecz otoczenie, w tym lekarze. I choć to przypadki rzadkie, poza ich sumieniem ważne są też ich ręce - i to, co one robią. Np. badania przypadków eutanazji w Holandii mówią, że komisja, obligatoryjnie badająca każdy przypadek śmierci na życzenie, przegląda dokumentację nie dłużej niż cztery minuty, rzadkością są szersze konsultacje.

Redefinicja pojęć

Problem eutanazji jest oczywiście trudny, skomplikowany i nawet tam, gdzie jest ona stosowana, jak w Belgii, bynajmniej nie jednoznaczny. Barierą przed jej stosowaniem wcale jednak nie była i nie jest religijna ocena zjawiska i odwołanie się do życia jako daru Boga. To raczej skutek uwolnienia się od konserwatywnych norm i nacisków, które następuje w Belgii szybciej niż w innych krajach, mających za sobą dłuższą drogę w kierunku sekularyzacji.

A także skutek redefinicji takich pojęć jak "moralność", "współczucie", "człowieczeństwo". To właśnie godnością chorego, względem na jego człowieczeństwo w cierpieniu, a nie szacunkiem do życia uzasadnia się podanie trucizny. Kościół brał udział w debacie, ale nie był w stanie przekonać do konieczności życia w bólu i cierpieniu. 80 procent Belgów akceptuje eutanazję (dwie trzecie jej przypadków ma miejsce we Flandrii, uchodzącej za bastion katolicyzmu).

Śmierć jest sprawą boleśnie indywidualną; dotyczy zawsze jednostki, tak jak jej ból i cierpienie. Dlatego ludzie nie chcą innym ograniczać prawa do ostatecznej decyzji, gdyż także i oni chcą zachować wolność do podjęcia jej, w tej krytycznej chwili. Zdecydowana większość przypadków to skutek decyzji podjętych na długo przed ostatnim dniem życia.

Ale społeczeństwo ukrywa przed samym sobą kwestię bólu i cierpienia, redukuje je do osobistego problemu - bo nie pasuje on do sprawnie funkcjonujących mechanizmów codziennego życia, od każdego żądającego sukcesu. Enklawą cierpienia są szpitale, w których poza oczami zaganianego społeczeństwa króluje ono tym bardziej, im sprawniejsza jest aparatura próbująca je uśmierzyć.

Uśmiercił czy wybawił?

W Brukseli mieszkam nieopodal wielkiego uniwersyteckiego szpitala klinicznego, cieszącego się dobrą opinią. Codziennie karetki zwożą kolejnych cierpiących; podjazd do izby przyjęć jest szeroki, na widoku. Szpital to wielopiętrowy kolos. Dźwiękoszczelny, dyskretny. Nic nie przedostaje się na zewnątrz. Z drugiej strony głównego gmachu też jest podjazd. Skromny, niewidoczny. Również tu każdego dnia podjeżdżają samochody, choć nie na sygnale, lecz po cichu. Śmierć opuszcza klinikę tylnymi drzwiami. Auta odbierają zwłoki tych, którzy przegrali walkę o życie; zapewne i tych, co sami zdecydowali o śmierci przed końcem.

Taką decyzję podjął w 2008 r. chory na Alzhei­mera pisarz i poeta Hugo Claus. To, jak dotąd, najbardziej prominentna osoba w Belgii, która zderzyła się z tym ostatecznym problemem. Wśród wielu głosów w mediach, wyrażających się o jego decyzji z respektem, nie zabrakło ostrzeżeń, że Claus siłą rzeczy wskazuje innym, potrzebującym moralnej asystencji ludziom, "właściwą drogę" odejścia ze świata. Trochę to tak, jakby dobrowolne rozstanie z życiem, bez względu na sytuację, było wynikiem sporu, kłótni, potrzeby uznania czy przypadku, a nie nieodwracalną w skutkach rezygnacją.

Czy specjalna "klinika eutanazji" jest odpowiedzią na te rozterki? Czy wybrałby ją czterdziestoletni mężczyzna, którego późno zdiagnozowany rak zjadł w oczach w ciągu trzech miesięcy, i który na kilka dni przed śmiercią ubłagał lekarza, aby pomógł mu umrzeć przed końcem?

I co zrobił lekarz? Uśmiercił przyjaciela czy wybawił go w decydującej, nieodwracalnej chwili od niewyobrażalnego cierpienia?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2011