Tygrysy walczą o życie

Syngalezi zapewniają: nie ma narodu tamilskiego, są tylko tamilscy terroryści. Tamilowie mówią o terrorze syngaleskiego rządu. Wojna wkroczyła w nową fazę.

   Czyta się kilka minut

Na lotnisku w Kolombo Europejczyków puszczano wolno, za to Hindusów szczegółowo pytano o cel wizyty. Nic dziwnego: to z Tamil Nadu na południu Indii przez lata wędrowała broń i ochotnicy do walki po stronie Tamilskich Tygrysów.

Kiedy na początku stycznia przyleciałem na Sri Lankę, kraj wiwatował. Dzień wcześniej wojska rządowej armii lankijskiej po raz pierwszy od 1996 r. weszły do Kilinoczi - miasta uważanego przez Tamilskie Tygrysy za ich stolicę. "Wreszcie ich pokonamy!" - mówili ludzie na ulicach Kolombo.

Na południu wyspy, w Unawatuna, polityka budziła znacznie mniejsze zainteresowanie - może także dlatego, że trwająca od ponad 25 lat wojna między rządem Sri Lanki a organizacją Tamilskich Tygrysów, walczących z syngaleską większością o utworzenie własnego państwa (pod nazwą Ilam), koncentrowała się w północnej części wyspy. Za to tu, w Unawatuna, jakby nigdy nic turyści zachodni i syngalescy leżeli na plaży, zajadali się owocami morza, a w nocy tańczyli w dyskotekach. Tylko właściciele hoteli i restauracji narzekali na brak turystów, odkąd wojna rozgorzała na nowo.

Mój kierowca, jak wielu Syngalezów, najkrwawszy okres tej wojny (czyli lata 80.) spędził na emigracji zarobkowej w Emiratach Arabskich, gdzie pracował jako szofer u bogatego szejka. Kiedy próbowałem zagadnąć, jaką religię wyznaje naród tamilski, oburzył się: - Zapamiętaj: nie ma narodu tamilskiego, są tylko tamilscy terroryści!

Ulice pełne były wojska. Co chwilę zatrzymywano nas przy posterunkach zbudowanych z worków z piaskiem. Żołnierze sprawdzali dokumenty. Był koszmarny korek, kierowca pojechał więc boczną drogą, wzdłuż kanałów zbudowanych jeszcze przez holenderskich kolonizatorów. Mijaliśmy wielkie posągi Buddy, hinduistyczne świątynie, kościoły różnych wyznań i meczety. - To skomplikowany kraj - mówił kierowca. - Ale nas, Syngalezów, jest

85 proc., a "ich" tylko kilkanaście. Jak moglibyśmy oddać im kiedyś połowę wyspy?! - narzekał w głos.

Zapomniany dramat Cejlonu

W Europie zwykle mało mówiło się o tym konflikcie. Nawet teraz wydarzenia na Sri Lance - zwiastujące, być może, koniec wojny - były wypierane przez równie dramatyczne zdarzenia w Strefie Gazy, a wcześniej także przez rosyjsko-ukraińską "wojnę gazową".

Mało kto w Polsce zdaje sobie sprawę, że na Sri Lance - dawniej zwanej powszechnie Cejlonem - tej niedużej wyspie u południowych wybrzeży Indii, od 26 lat dochodzi do przerażających aktów terroru, do morderstw politycznych, do umyślnego niszczenia zabytków lankijskiego dziedzictwa narodowego i że - z małymi przerwami - trwa tam krwawa wojna.

Mało kto wie także, że od połowy lat 90. tamilscy partyzanci z organizacji Tygrysy Wyzwolenia Tamilskiego Islamu (w skrócie: LTTE) stworzyli na kontrolowanych przez siebie terenach na północy wyspy quasi-państwo, z funkcjonującymi elementami instytucji państwowych: policji, sądów, urzędów podatkowych itd.

Jako bodaj jedyna partyzantka na świecie, Tygrysy posiadały flotę wojenną, a nawet lotnictwo - podobno na czarnym rynku udało się im kupić czeskie samoloty Zlin-143, które rozłożono gdzieś poza Sri Lanką i po przywiezieniu złożono z powrotem w dżungli. Mówiło się, że połowę partyzantki Tygrysów stanowią kobiety i dzieci, którym dowódcy wieszają na szyjach małe pojemniki z cyjankiem potasu, aby nie dostali się żywcem w ręce armii syngaleskiej.

Jedna wyspa, dwa narody

Choć otwarta wojna między Syngalezami a Tamilami trwa od 1983 r., konflikt między obiema nacjami datuje się - jak wiele takich sporów w Azji - z czasów, gdy wyspa wyzwalała się z zależności kolonialnej. Kiedy w 1948 r. Sri Lanka uzyskała niepodległość, syngaleska większość, dominująca w instytucjach młodego państwa, zaczęła ograniczać prawa mniejszości tamilskiej (podobne mechanizmy doprowadziły wtedy do starć między hindusami a muzułmanami w Indiach).

W pamięci zbiorowej Tamilów rangi symbolu nabrały daty wielkich pogromów w latach 60. i 70., wspieranych przez syngaleski rząd. Wreszcie w 1983 r., podczas wydarzeń zwanych "Czarnym Lipcem" (tylko w Kolombo zamordowano wtedy kilka tysięcy Tamilów), wybuchła otwarta już wojna - po stronie Tamilów prowadzona przez Tygrysy, organizację założoną w 1976 r. i żądającą podziału na dwa państwa.

Tygrysom długo udawało się nie tylko kontrolować sporą część wyspy, ale prowadzić także działania zbrojne (z ich punktu widzenia: wyzwoleńcze; z punktu widzenia Syngalezów, ale także USA i Unii Europejskiej: terrorystyczne) w Kolombo; w 1993 r. na skutek ich zamachu zginął ówczesny prezydent Sri Lanki.

Jak wiele podobnych ruchów - np. kurdyjski czy palestyński - także walczący Tamilowie zorganizowali sobie solidne zaplecze poza Cejlonem. Cała tamilska diaspora - rozsiana po Europie, Ameryce czy Australii - zobowiązana była (i jest) do płacenia "podatków" na wojnę z rządem Kolombo. Podobne "podatki" obowiązywały na wyspie - mimo że LTTE nie reprezentuje wszystkich Tamilów;

np. Tamilowie z Kolombo czy zbieracze herbaty z gór w centrum wyspy od lat dystansują się od "terrorystów" z północy.

"Zwycięstwo jest nasze!"

W 2008 r. prezydent Sri Lanki, Mahinda Radzapaksa, zerwał rozejm z Tamilami. Wcześniej zwolennik ugody i szukania jakiegoś rozwiązania pokojowego, teraz przychylił się do opcji militarnego rozwiązania konfliktu - po tym, jak przez kraj, najpierw zniszczony przez wojnę domową, a w 2004 r. przez tsunami, po raz kolejny przelała się fala tamilskiego terroru. Na wyspie znowu zaczęły wybuchać bomby, tamilscy zamachowcy-samobójcy wysadzali się pod koszarami lankijskiej armii, a samoloty partyzantów parokrotnie zrzuciły bomby na stolicę.

Gdy rozejm przestał obowiązywać, rozczarowanie okazały państwa go wspierające (i sponsorujące): USA, Kanada i Norwegia. Niezadowolenia nie kryły też Indie, lokalne zaplecze (a niegdyś także ojcowizna Tamilów); indyjskie "siły pokojowe" próbowały w latach 1987-90 stabilizować sytuację na północy kraju, ale wycofały się po tym, jak straciły niemal 1100 żołnierzy.

Syngalezi mają dziś jednak powody do radości: ofensywa armii rządowej doprowadziła - zupełnie nieoczekiwanie - do zajęcia kolejnych miast na północy, które dotąd uchodziły za niezwyciężone bastiony Tygrysów.

W styczniu prezydent mógł wreszcie wystąpić w telewizji z triumfalnym przesłaniem: zajęliśmy Kilinoczi, "stolicę" Tamilów! "Składamy wyrazy wdzięczności w imieniu całego narodu bohaterskim żołnierzom, którzy odnieśli to zwycięstwo" - mówił Radzapaksa. W końcu bitwa o Kilinoczi trwała kilka miesięcy. A po zajęciu miasta, wojska rządowe skierowały się dalej - na tzw. Przesmyk Słonia i w kierunku Dżafny, a także na główny port Tamilów, Mullaitiwu.

Wojna i propaganda

Jednak nawet będąc na miejscu, blisko linii frontu, trudno było się dowiedzieć, co tak naprawdę się dzieje. Obie strony obrzucały się propagandą, a dziennikarzy wpuszczano rzadko, do kolejnych zajętych twierdz Tamilów - na krótko i pod ścisłą obserwacją.

Ale pod koniec stycznia udało mi się wjechać do tamilskiego miasta Wawunija, położonego 20 kilometrów od frontu. Dalej, do Kilinoczi, nie puszczano już nikogo. - Wkrótce Tygrysów nie będzie, wytłuczemy ich - porucznik Prabath, oficer żandarmerii wojskowej z 20-letnim stażem służby, powtarzał mi slogany lankijskich polityków i wojskowych. Prabath, który pomógł mi wyjechać z Wawuniji i ominąć liczne lankijskie posterunki, wracał do domu na przepustkę. Jechaliśmy więc na południe pustą ciężarówką żandarmerii.

W tym momencie informacja o zdobyciu przez wojska rządowe Mullaitiwu - ostatniego bastionu Tygrysów na wschodnim wybrzeżu ich wyśnionego państwa - zdominowała serwisy radiowe. Prabath cieszył się jak dziecko, że przywódca Tygrysów Wellupilaia Prabhakaran jest podobno w okrążeniu. - Całe wybrzeże jest zablokowane, a ich flota już nie istnieje. Nie może uciec nawet do Indii, tam też chcą go powiesić za zamordowanie Rajiva Gandhiego - tłumaczył. - Gdy przyjedziesz następnym razem, bez przeszkód pojedziesz na północ do Dżafny. Wreszcie zapanuje spokój - zapewniał chełpliwie.

"Mullaitiwu zostało w całości zajęte przez nasze bohaterskie wojska" - radio powtarzało komunikat ministerstwa obrony. Potem głos zabrał dowódca armii gen. Sarath Fonseka: "To długo oczekiwane zwycięstwo, jestem niezwykle szczęśliwy". Generał zapewnił, że wojsko będzie uwalniać "tysiące niewinnych tamilskich cywilów, zmuszonych żyć pod panowaniem Tygrysów".

"Nieznani sprawcy"

Problem w tym, że Tygrysy twierdzą coś innego. Na stronach internetowych ruchu, mimo prób ich blokowania przez rząd Sri Lanki, publikowane są oskarżenia pod adresem armii: codziennie ma ginąć po kilkudziesięciu tamilskich cywilów. Rząd nie krył irytacji, gdy korespondent BBC o tym napisał - i na front przestano wpuszczać wysłanników tej stacji. A w stolicy w dziwnych zamachach zginęło paru opozycyjnych dziennikarzy, którzy stawiali niewygodne pytania armii i rządowi. "Nieznani sprawcy" spalili też redakcję jednej z opozycyjnych gazet.

- Armia nic nie mówi o własnych ofiarach, a media kłamią - tłumaczyła mi Lakszmi, menedżerka hotelu w Kandy w centrum wyspy, gdzie się zatrzymałem. Mąż jej siostry miał trafić z urazem kręgosłupa do szpitala w Dżafnie, syngaleskim mieście na północy wyspy, które przez 23 lata było odcięte od reszty kraju przez quasi-państwo Tygrysów. - Mówił, że codziennie do szpitala zwożą chłopców z frontu bez nóg i rąk. A ile musi być zabitych? - nie kryła oburzenia.

W przeciwieństwie do wielu Syngalezów, Lakszmi nie wierzyła w szybki koniec wojny. Przywoływała opowieści kuzyna, który w latach 90. walczył z Tygrysami: opowiadał o sieci tuneli wykopanych pod dżunglą, o bunkrach, o kryjówkach w wielkich starych drzewach. A także o pięknych dziewczynach-samobójczyniach, które przychodziły do obozów syngaleskich wojaków i zawracały im w głowie, aby za chwilę wysadzić się w powietrze wraz z dziesiątkami żołnierzy.

Naród drugiej kategorii

W każdym razie podczas mojego pobytu w  Wawuniji niewiele wskazywało na to, że wojna się kończy. Transporty wojskowe jeździły tam i z powrotem, a mimo że od frontu dzieliło nas 20 km, żołnierze przez całą dobę trwali na posterunkach w gotowości bojowej, zatrzymując i kontrolując wszystkich. Pewnego sobotniego dnia przeprowadzili łapankę na ulicy, przy której stał mój hotel: zablokowali ją z obu stron, po czym patrole ruszyły od domu do domu, od sklepu do sklepu.

- I kto tu jest terrorystą? - pytał retorycznie 43-letni Roki, Tamil, który przez 29 lat żył na Zachodzie. - Nie wierz w cudowną pomoc rządu dla cywilów. Co dzień ginie kilkudziesięciu naszych biedaków. To się nigdy nie skończy, bo zawsze byliśmy ludźmi drugiej kategorii - irytował się.

Rząd w Kolombo twierdzi dziś, że Tamilowie tysiącami uciekają na tereny pozostające pod kontrolą rządu, byle dalej od Tygrysów. Tygrysy oznajmiły za to, że wojna spowodowała już kryzys humanitarny; tezę tę poparł również Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Według tej organizacji, ćwierć miliona Tamilów błąka się bez dachu nad głową.

W wojnie Syngalezów z Tamilami zginęło już - według oficjalnych danych - około 70 tys. ludzi. Nawet jeśli syngaleska armia rządowa rzeczywiście jest dziś bliska rozbicia quasi-państwa Tygrysów, pokoju na wyspie nie będzie, jak długo rząd w Kolombo nie złoży Tamilom konkretnej oferty politycznej. Na to jednak się nie zanosi - tym bardziej teraz, na fali euforii po zwycięstwie. Które, być może, wcale nie jest zwycięstwem ostatecznym - jeśli Tygrysy znów zejdą do podziemia.

Tymczasem po tym, jak Czerwony Krzyż przestrzegł publicznie przed katastrofą humanitarną, w piątek 6 lutego minister obrony Sri Lanki oskarżył publicznie organizację o to, że potajemnie wspiera Tygrysy. Tego samego dnia biuro Czerwonego Krzyża w stolicy zostało "spontanicznie" zaatakowane przez tłum Syngalezów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2009