Tu wszystko jest możliwe

Krakus nie czuje się w Warszawie jak Amerykanin w Paryżu. Ale, wbrew pozorom, przybysz spod Wawelu za maską grzeczności nie skrywa poczucia wyższości...

08.07.2009

Czyta się kilka minut

Dobrą metaforą jest Wisła, która w Krakowie wydaje się łagodną, kameralną arabeską i dopiero w Warszawie nabiera groźnego charakteru "królowej polskich rzek". Na Moście Świętokrzyskim przybysz spod Wawelu nabiera szacunku: wobec rozmachu rzeki i rozmachu stolicy.

Irytacja

Można bywać w Warszawie od kilkunastu lat, znać na pamięć rozkłady jazdy metra - a i tak pozostanie pewien problem: labirynt przejść podziemnych pod Dworcem Centralnym, nieszczęsnym reliktem gierkowskiej "nowoczesności". Niby wszystko jasne, drogowskazy wskazują, którędy dojść do Marriotta, a którędy na Ochotę. Jednak każde wyjście na powierzchnię okazuje się niespodzianką. Ci, którzy przyjeżdżają do stolicy regularnie, opracowują prywatne strategie wychodzenia na powierzchnię. "Kiedy wysiądziesz z pociągu, kieruj się cały czas na lewo". "Musisz znaleźć całodobowy bar z kuchnią polską, potem wszystko będzie już proste". Moja strategia jest bardziej prymitywna: jak najszybciej znaleźć halę główną, która na szczęście jest nad ziemią, i stamtąd dopiero wyruszyć w miasto.

Nieoswajalna, potężna hala Dworca Centralnego to zresztą doświadczenie szczególne. Uczy pokory. W niewielu miejscach człowiek czuje się tak mały, tak niepotrzebny. Gdy hala zniknie, a na jej miejscu stanie hotel (dworzec zostanie w całości przeniesiony do podziemi), długo jeszcze będzie się o niej opowiadać wnukom. A one nie będą chciały uwierzyć.

Groza Dworca Centralnego sprawiła, że wielu przybyszów z Krakowa z ulgą przywitało kiczowaty aż do absurdu, przypominający garnek z gotującą się zupą, przydworcowy kompleks "Złotych Tarasów". Dzięki niemu, czekając na pociąg, można zjeść obiad (knajpka z kuchnią hiszpańską jest absolutnie doskonała) albo w spokoju przeczytać gazetę. Wcześniej nie było to takie proste. A forma? My, krakowianie, nie powinniśmy narzekać: sami zbudowaliśmy przed zabytkowym dworcem banalne pudełko Galerii Krakowskiej.

Podziw

Truizmem jest stwierdzenie, że w przestrzeni architektonicznej zapisały się różnice w historii obu miast - szczęśliwszej w przypadku Krakowa, tragicznej w przypadku stolicy. Oczywiście, bez przerwy przypomina o tym zarówno warszawska Starówka (odbudowana arcydzielnie, ale ciągle jeszcze emanująca nowością), jak i urbanistyczna nieprzewidywalność innych dzielnic, gdzie wszystko miesza się ze wszystkim. Czasami, kiedy przebiega się przez warszawskie ulice, żeby szybko coś załatwić, coś nagle każe się zatrzymać. Niekoniecznie pomnik albo tablica. Czasem jest to ściana willi na Starym Mokotowie, na której do dziś widać ślady po ostrzelaniu. Albo dwie przedwojenne kamienice przy ulicy Pańskiej (nr 69 i 71), które w 1943 r. straciły 100 proc. mieszkańców...

Ale są też konteksty bardziej ukryte - np. związane z zaborami. Kiedy berliński pisarz Alfred Döblin zwiedzał Warszawę na początku lat 20., widział rozbiórkę potężnej cerkwi Aleksandra Newskiego na placu Saskim. Napisał wtedy: "Widok tego burzonego, mordowanego budynku przeraża, wywołuje niesamowity, mroczny niepokój. Jest coś boleśnie przejmującego w tej cerkwi, którą niegdyś poświęcono Bogu - i to z głęboką wiarą - a którą teraz się niszczy, jakby była czymś złym. Ale jest jeszcze coś innego. Teraz to dostrzegam. To coś, ta budowla nie była pomyślana, zamierzona jako świątynia. To miała być pięść, prawdziwie żelazna pięść, która spadnie na najlepszy plac w mieście - ze szczękiem, który nigdy nie ucichnie. Tej cerkwi nie można było nie zauważyć. Miała być jeszcze jednym pomnikiem generała Paskiewicza".

Przypominam sobie ten cytat, ilekroć przechodzę przez aleję Solidarności, gdzie znajduje się prawosławna cerkiew św. Marii Magdaleny. Ona również - kiedy zbudowano ją w 1868 r. - była symbolem rusyfikacji, pieczęcią zaborcy. Po 1928 r. w jej wnętrzu umieszczono relikty cerkwi Aleksandra Newskiego, o której pisał Döblin. A świątynia przy alei Solidarności nabrała nowego charakteru - odkąd Kościół prawosławny w Polsce uzyskał samodzielność jako trzynasta autokefalia w świecie.

Sympatia

Oczywiście imponuje "warszawski Manhattan". Nie tylko skalą i rozmachem.

Także pomysłem: Fim Tower Building na rogu Alej Jerozolimskich i ulicy Chałubińskiego, Ilmet przy rondzie ONZ, Warsaw Trade Tower przy Okopowej czy Babka Tower przy rondzie "Radosława" skutecznie konkurują z Pałacem Kultury i Nauki, coraz bardziej redukując jego znaczenie w przestrzeni miasta.

Ale równą sympatię budzi przeciwieństwo tych wysokościowców - brzydkie, porozrzucane chaotycznie po całym mieście budki-jamy, gdzie można kupić orientalne przyprawy u młodych Arabów. Podobną, nieco dwuznaczną sympatię (być może wzmocnioną jeszcze przez świadomość, że takie ewenementy ze swej natury są - i muszą być - przemijalne) budził do niedawna fenomen Stadionu Dziesięciolecia, opisany przez Ify’ego Nwamanę - Nigeryjczyka, który od 2005 r. mieszka w Warszawie i który właśnie na Stadionie zaczynał karierę zawodową. Ma rację Marek Zalejski, dyrektor artystyczny "Tygodnika Powszechnego", warszawiak przyjeżdżający regularnie do Krakowa: coś takiego pod Wawelem nigdy się nie pojawiło, bo pojawić się nie mogło.

Zaś prawdziwą zazdrość budzi rondo de Gaulle’a, a raczej palma, którą w 2002 r. ustawiła na nim Joanna Rajkowska. Ta dziwna rzeźba świadczy o tym, że nowa warszawska społeczność przybyszów zaczyna się zrastać. Nie tylko dlatego, że po długich dyskusjach palma została zaakceptowana. Przede wszystkim dlatego, że zaczęła funkcjonować jako znak tożsamości miasta. Ona także, choć niewielka i efemeryczna, zaczyna przesłaniać Pałac Kultury.

Praca Rajkowskiej dowodzi jednocześnie, że w przestrzeni Warszawy nadal wszystko jest możliwe, że miasto nie zostało ukończone, że jest tu miejsce na pomysły nieoczywiste, odważne, ryzykowne, pograniczne. I że nawet sztuczność ma swoje uzasadnienie. "Uwielbiam ten chaos, bo on dodaje mi energii. Chaos jest cechą tworzenia" - powiedziała mi kiedyś znajoma warszawianka.

***

Tej energii możemy Warszawie pozazdrościć. Co nie znaczy, że chcielibyśmy, by Kraków się do niej upodobnił.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2009