Trzy

Spróbujmy oszacować i tę wartość: pracę sztabu ludzi, którzy służą pisarzom i książkom.

19.10.2015

Czyta się kilka minut

Padło, ugodziło i podkopało moje morale: „trzy”. Dzień był piękny, wczesnojesienny. Warsztaty pisarskie furczały; uczestnicy (inaczej niż studenci) mieli ochotę rozmawiać, nie było w nich rezerwy, ironii ani znudzenia, tak charakterystycznego dla miejsc, w których ktoś kogoś próbuje przekonać do korekty. Zapytałam niewinnie, z ciekawości i żeby zrobić przerwę w rozmowie o narracji pierwszoosobowej: o czym mówił na spotkaniu z finalistkami konkursu na opowiadanie znany, choć młody, irlandzki pisarz? Wówczas padło to słowo jak podejrzenie na właściwą osobę w kryminale. Tyle trwały prace nad opowiadaniami, ale teraz jest już dobrze. Trzy lata ciężkiej pracy, bo redaktorzy, doradcy i fachowcy od słowa nie są łatwi we współżyciu, aż nadszedł czas zbioru opowiadań, uruchomiła się machina spotkań, nagród i zaproszeń. Od tego momentu autor może żyć długo i szczęśliwie w krainie pisarskiej.

Zapewne pisarz rzucił „trzy” lekko, może przesadził, przeszacował, albo postanowił powściągnąć niecierpliwość wkraczających w literaturę koleżanek i jednego kolegi (bo tak się płciowo ten elitarny kurs pisania ułożył: osiem plus jeden, myślcie, co chcecie), wyprzedzając ich komentarze na temat sakramencko dłużących się miesięcy czekania na coś, na jakiś przełom, odpowiedź ze strony redakcji, druk, lawinę lajków pod postem o debiucie. „Trzy” moi kochani oznacza bowiem, że nie z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, że pisanie to długodystansowa robota, przerabianie, skreślanie, porzucanie ledwo poczętych bohaterów, zdrady frakcji i wątków, powoływanie do życia postaci z nowymi imionami (imiona wymyślać równie trudno jak miejsca akcji). Na opowiadanie potrzeba czasu, lecz proza życia przeciąga nas na swoją stronę.

Trudno wyobrazić sobie krótszą definicję różnic kulturowych niż „three” rzucone między lud piszący. Bo ja też mogę wam, już po kursie, powiedzieć coś o rachunkach. Nie, nie o honorariach, stypendiach, nagrodach. Zostańmy przy czasie. Przy arkuszu (dwudziestu czterech stronach razy 1800 znaków ze spacjami) wyznaczającym pracowniczą dniówkę redaktora. Więc przeciętna książka, taka jak ta, o której opowiadał autor z równoległej planety, może liczyć na trzytygodniową obróbkę. Cyfra może pozostać ta sama, interwał się zmienia. Nie mam telefonu do redaktora, więc chociaż skończyłam klasę mat.-fiz., sprawdzam sobie użycie słowa „interwał”. „Interwały. Dobór odpowiednich ram czasowych, na których inwestor zamierza dokonywać transakcji, jest podstawowym elementem strategii inwestycyjnej” – wyskakuje mi na pierwszym ekranie. Właśnie, inwestycja w siebie-pisarkę, więc ile? Lat, miesięcy, tygodni? Zmian, kopii, wariantów? Książka raz w roku, co pół roku, co trzy lata? Ile oczu popatrzy na przecinki, a kto podtrzyma lub zmiecie naszą koncepcję?

Roboczodni i robocze osoby. Znajdziemy je w napisach końcowych, podziękowaniach kierowanych do redaktorek, korektorek, mam, dzieci, agentek i „oczywiście zawsze wspierającej/wspierającego, wyrozumiałej/wyrozumiałego”. Są czymś innym niż dedykacje, choć w niektórych przypadkach imiona muz i pomocy technicznych mogą się powtarzać. Najdłuższe są listy (płac) w literaturze gatunkowej, wymagającej morderczego sprawdzania zgodności szczegółów, jednak także proza bardzo artystyczna kończy się często „Podziękowaniami”. Bywają manieryczne, przesuwają literaturę w stronę Hollywood, ale przecież – tak – oddają stan rzeczy. Bo obok interwału czasowego, oszacujmy i tę wartość: pracę sztabu ludzi, którzy służą pisarzom i książkom.

Na planecie „literatura polska” jesteśmy oszczędni. Słyszymy pogłosy rynku, pomruki marketingowców, monopolistów sprzedaży i zawodowych czytelników. Coś, gdzieś tam się dzieje. My stanowimy zaś kompaktową organizację pisarską, niezależną i samoobsługową. Produkt naszej roboty posyłamy do wydawnictw i czekamy.

Jeśli mamy szczęście, dostaniemy szansę na debiut. Być może nawet ktoś tę naszą książkę zjedzie, potnie, przemontuje i poprawi. Najczęściej jednak debiutant (a i weteran) trafia do oficyny niezatrudniającej redaktorów na etatach i po prostu oddaje im swoje dzieło w stanie dziewiczym, nieochraniane przez żaden sztab, z którym można by dzielić odpowiedzialność.

Trzy lata? Nikt nie będzie na nas tak długo czekał, nikt nie będzie się z nami cackał. Albo zakwalifikujemy się do druku, albo nie. Jeśli nie, mamy czas w pewnym sensie nieograniczony. Jeśli tak, myślcie o trzech tygodniach redakcji, więcej nie dostaniecie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2015