Trwogi czasu popkultury

Państwa nie zapewniają już dzisiaj bezpieczeństwa socjalnego, ale indywidualne. O resztę musimy zadbać sami i w tym momencie pojawia się lęk.

01.12.2009

Czyta się kilka minut

Wojewódzka stacja sanitarno-epidemiologiczna w Katowicach. Tu przeprowadza się testy na obecność wirusa grypy A/H1N1. 27 listopada 2009 r. / fot. Bartosz Siedlik /
Wojewódzka stacja sanitarno-epidemiologiczna w Katowicach. Tu przeprowadza się testy na obecność wirusa grypy A/H1N1. 27 listopada 2009 r. / fot. Bartosz Siedlik /

Nie dalej jak wczoraj dowiedziałem się ze znanej gazety codziennej, że paląc papierosy nie tylko na pewno niechybnie szybko umrę, ale pociągnę za sobą towarzyszącą mi rodzinę biernych palaczy, a do tego na nowotwór zachoruje nasza suka Figa. Każdego dnia wchłaniamy dziesiątki takich właśnie informacji, których celem jest podanie w wątpliwość naszego dobrego samopoczucia i pewności, że żyjemy w spokojnych i bezpiecznych czasach. Trwoga ma dzisiaj dwie twarze. Nazwijmy je odpowiednio - indywidualną i pandemiczną.

W tym pierwszym przypadku media i rozmaite grona eksperckie (najlepiej z renomowanych uczelni albo z firm farmaceutycznych) perswadują nam, że nade wszystko musimy uważnie wsłuchiwać się w nasze organizmy, zważać, co jemy i pijemy, w jakim otoczeniu się obracamy, jak dbamy o własne ciało. Tylko wówczas, mówiąc trywialnie, "umrzemy zdrowsi" i bardziej zadowoleni. Żyjemy bowiem rzekomo w czasach, kiedy ważną cechą społeczeństw i jednostek winien być ich dobrostan. Zdrowie człowieka to według definicji Światowej Organizacji Zdrowia "stan pełnego dobrego samopoczucia fizycznego, psychicznego i socjalnego, nie zaś tylko brak choroby lub dolegliwości" (jeszcze do niedawna "dolegliwość" dzisiejszą tłumaczono jako "kalectwo", ale nowy termin lepiej się kojarzy). Jak zwraca uwagę socjolog brytyjski Frank Furedi, nacisk kładziony w dzisiejszych czasach na dobre samopoczucie stanowi odzwierciedlenie tego, że to jednostka stała się sednem życia społecznego, moralnego i kulturalnego. Jednostka musi być zatem bezpieczna w sensie jak największej pewności, że nie zostanie zaatakowana, pozbawiona mienia, że doleci szczęśliwie na wakacje,

że jej rodzina mieszka w spokojnej okolicy i starannie omija te miejsca, o których wie się, że w nich żyją "inni", ergo ci, którzy nie podzielają naszych konwencji odnośnie zdrowia psychicznego, fizycznego i socjalnego.

Państwa nie zapewniają już dzisiaj bezpieczeństwa socjalnego, ale indywidualne (podobnie jak wszystkie firmy ubezpieczeniowe, ochroniarskie etc.). O resztę musimy zadbać sami i w tym momencie pojawia się lęk, by sprostać wyzwaniom. Życie w dobrostanie nie może być egzystencją jednostki chorej, a pewności, że jest się zdrowym, nie sposób dzisiaj uzyskać.

Trawestując powiedzenie Jerzego Kuleja: pięściarz odporny na ciosy to pięściarz źle trafiony. Czytamy więc i oglądamy przestrogi, rady i zalecenia, jak ustrzec się przed tym i owym. Żyjemy w społeczeństwie ryzyka indywidualnie odczuwanego i takoż przeżywanego - w samotności. Podobno jaskra spowoduje niebawem oślepnięcie 700 tysięcy Polaków... Jak z kolei podaje Georges Vigarello, w latach 1970-80 niemal o 100 proc. podniosła się we Francji liczba zgłaszanych chorób i dolegliwości, mimo że wzrosła wówczas długość życia zarówno mężczyzn, jak i kobiet. To wówczas jednak zaczęło się zwiększać indywidualne wyczulenie na granicę między zdrowiem a chorobą. Ludzie współcześni, podobnie jak w innych dziedzinach, konsumują zdrowie, nie mogąc się tym samym uwolnić od stałego lęku, że coś pójdzie nie tak.

Lęki pandemiczne to druga twarz współczesności. Nawiązuje ona do wielowiekowych tradycji europejskich trwóg religijnych (zarówno starotestamentowych, jak i ewangelijnych), demograficznych, przepowiedni i apokalips wiążących się z karą Bożą czy kresem znanych nam czasów, tragedii wielkich zaraz: cholery, trądu i syfilisu. Ale jest to nawiązanie swoiste. Antychryst ma dzisiaj postać paniki moralnej i tzw. diabłów w ludzkiej skórze (folk devils), a rolę flagelantów średniowiecznych przejęły media. Pojęcie paniki moralnej wprowadził w 1973 r. Stanley Cohen, analizując zdarzenia z lat 60. w kilku miastach nadmorskich Anglii, kiedy to doszło do zamieszek między subkulturami modsów i rockersów. Policja, media i ówczesny konserwatywny rząd brytyjski napiętnowały młodzież jako nosicieli deprawacji i idiosynkrazji zagrażających zdrowej części społeczeństwa. Zaostrzono prawo, posypały się wyroki. Mity i przesłania ludowe każdej społeczności obfitują w długą listę istot demonicznych będących aktualnym lub symbolicznym znakiem zła, siejących grozę i popłoch. Poprzez symbolizację i odwołanie się do galerii diabłów, biesów, czartów itp. obrazy stają się bardziej wyraziste i bardziej przemawiają do ludzkiej wyobraźni niż aktualna rzeczywistość.

W analizie Cohena modsi i rockersi byli postrzegani jako wcielenie i symbol zła; byli "diabłami na użytek ludowy". Każda panika moralna dąży do określenia, ujawnienia i wykorzeniania wrogów społecznych, symboli zła - konkludował badacz. Od tamtych czasów miana folk devils dorobiły się kolejne grupy niosące ze sobą pandemię zła: chorujący na AIDS (najpierw homoseksualiści, potem wszelkie grupy preferujące ryzykowny styl życia), pedofile, terroryści rodzimego chowu europejskiego i islamscy. Lista jest o wiele szersza i można wręcz sięgnąć do przykładów, że nie tylko ludzie, ale i pojawiające się wynalazki oraz zmiany kulturowe wywoływały poczucie trwogi i zagrożenia dotychczas istniejącego ładu świata. I tak obawiano się, że światło elektryczne wywołuje piegi, parowozy niszczą uprawy pszenicy, a w odkurzaczach siedzą małe czarty.

Zarzut niezgodności z naturą wysuwano zawsze wobec wszystkiego, co wymyślił człowiek w dziedzinie techniki i technologii. Mądry przecież Hegel określał korzystanie z maszyn jako oszustwo względem natury, za które człowieka z pewnością spotka kara. Chłopi francuscy, wśród których doszło w XVIII w. do szesnastu wielkich klęsk głodu, woleli - jak pisze amerykański historyk Larry Zuckerman - raczej umrzeć z głodu niż wziąć do ust nowość w postaci swojskiego dzisiaj kartofla! Co się dziwić, skoro ówczesne autorytety medyczne przestrzegały, że konsumpcja ziemniaków może spowodować "krztusiec i gorączkę gnilną".

Nie o ignorancję jednak tutaj tylko chodzi, ale o trwałość pewnych struktur symbolicznych i obawę przed chaosem, jaki mogą przynieść zmiany. Innowacja może zatem skutkować pomorem, zachwianiem naturalnego porządku.

Czym innym, jak obawą przed tak rozumianą strukturą "normalnego" świata, są współczesne obawy przed żywnością genetycznie modyfikowaną, przed ptasią grypą, BSE czy SARS? Trudno jeszcze orzec, jak w tę wizję wpisuje się dzisiejsza narracja na temat świńskiej grypy. Widać jednak, że wyobrażenia ludowe trzymają się mocno, skoro prof. Jadwiga Staniszkis zaleca kilkuminutowe wstrzymywanie oddechu w środkach masowej komunikacji, a pewna sędzia odmawia otwarcia okien w sali rozpraw, bo przecież szaleje grypa. Pandemia atakuje zawsze z zewnątrz, zawsze nieoczekiwanie. Co więcej, wobec jej miazmatów musimy bronić się indywidualnie, nie można mieć bowiem zaufania do innych, których na co dzień unikamy jako potencjalnego zagrożenia naszego osobistego security. Nie ma jednak mowy, aby w popkulturowo kształtowanej świadomości zbiorowej wywołać dzisiaj uczucie prawdziwej religijnej trwogi, lęku i przerażenia. Sakralność zagrażających nam pandemii nie daje się wyraźnie zinterpretować, po raz ostatni taki wymiar nadano epidemii AIDS, i to tylko do czasu.

Nasze lęki bardzo się zglobalizowały. Weźmy kwestie demograficzne. Tempo przyrostu ludności w XX stuleciu wzmogło obawy, że światu grozi katastrofa, gdyż w końcu zabraknie jedzenia, aby wyżywić rosnącą populację. Wzrost liczby ludności pociąga za sobą ubóstwo, zniszczenie środowiska i niepokoje społeczne. Rozwój gospodarczy krajów ubogich - powiada się dalej - nastąpi dopiero wówczas, gdy przestanie w nich rosnąć liczba ludności, ponieważ dotąd jest on natychmiast przejadany przez zwiększającą się populację. Co innego w krajach europejskich, którym grozi z kolei wymarcie, a nie wszystkim, dalece nie wszystkim, zwłaszcza po 2001 r., podoba się wielokulturowość naszego kontynentu i zmiana proporcji etnicznych, i tak się dokonująca.

Kiedy kończy się skuteczność straszenia wizją kurczącej się powłoki ozonowej, pojawiają się kwaśne deszcze albo kurcząca się z kolei od dziesięcioleci Amazonia. Zmiany klimatyczne są oczywiste, ale równie oczywista jest inżynieria genetyczna, która wyprodukuje niebawem mutanty naszego gatunku. Codziennie albo coś nowego, albo przypomnienie, na jak kruchej planecie żyjemy. Przemysł filmowy i literatura popularna żywią się katastroficznymi wizjami, cyklicznie do nich wracając, jeśli tylko znajdzie się okazja. Może to być nowe Milenium, może przepowiednia Majów o końcu świata; już czekają następne preteksty.

Popkultura odwołuje się do powtarzalności i obsesji, a w sytuacji, kiedy sakralną trwogę zastępuje świecka zabawa ze strachami, sequele są zawsze mile widziane. Nowy trend można także zaobserwować w skandynawskiej literaturze kryminalnej: aż ciarki przechodzą, gdy zapoznajemy się ze światem przedstawionym Szwecji AD 2008, widzianej oczami Jensa Lapidusa w jego "Zimnej stali" czy Henninga Mankella w "Chińczyku" - ten bezmiar podłości, rozpad społeczeństwa dobrobytu, nonsensy multi-kulti i wszechogarniająca panika moralna każą zrewidować nasze wyobrażenia o krainie szczęśliwości, za jaką Szwecja potocznie nadal uchodzi.

Cóż więc pozostaje w sytuacji wzrastających lęków indywidualnych i pandemicznych? Czy można zachować chociaż odrobinę zdrowego rozsądku w obliczu dobiegających nas zewsząd ostrzeżeń i wizji zagrożeń? Miał chyba rację Umberto Eco, pisząc na progu XXI w.: "Ważę się twierdzić, że myśl o końcu czasów jest obecnie bardziej znamienna dla świata laickiego aniżeli chrześcijańskiego. Albo inaczej: świat chrześcijański wprawdzie nad tą sprawą rozmyśla, ale postępuje tak, jak gdyby zasadniejsze było rzutowanie jej w wymiar nie podlegający rachubie kalendarzowej, natomiast świat laicki udaje, że ją ignoruje, w rzeczywistości zaś przeżywa ją głęboko i obsesyjnie. To nie żaden paradoks: to po prostu powtórzenie tego, co działo się w pierwszym tysiącleciu". Dodajmy jednak, że apokaliptyka XXI w. jest wielce rozproszona, a dzisiejsze Nowe Średniowiecze kształtowane jest - także dla celów wzmagania konsumpcji wyrastającej z lęków - świadomie i nieświadomie przez to, co czynią media. No cóż, po prostu na lęku robi się także interesy.

Może więc warto przypomnieć sobie dawne lęki i trwogę, aby dojść do racjonalnego wniosku, że mimo wszystko żyjemy dzisiaj w świecie bezpiecznym, a żeby to docenić, należy trochę się bać, iż historia jednak nie dobiegła końca i wszystko może ulec zmianie. Ruchy milenarystyczne przywoływały kolejne daty końca świata, a my obserwujemy sequele katastrof ostatecznych, troskając się przy okazji, czy jutro będziemy zdrowi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2009