To, co bezsporne

Liczba osób, które w słoneczne sobotnie popołudnie przewinęły się przez Bunkier Sztuki, zaskakiwała. Zagraniczni turyści stanowili, co rzadkie pod Wawelem, zdecydowaną mniejszość. Zamiast nich gromadnie przychodzili krakowianie, najczęściej młodzi. I jak tu wątpić, że polska sztuka najnowsza ma swoją publiczność?.

24.07.2006

Czyta się kilka minut

Marcin Maciejowski, "Lekarz powiedział" /
Marcin Maciejowski, "Lekarz powiedział" /

Wysoka frekwencja świadczy nie tylko o zainteresowaniu, ale także o jakości wystawy, prezentującej zakupy dokonane w ostatnich latach przez Bunkier Sztuki. Galeria bądź co bądź miejska, a więc nie najbogatsza, podjęła bowiem trud rozbudowy własnej kolekcji. Teraz, gdy już zakupione obiekty zestawiono ze sobą, wyprowadziwszy je z magazynów do sal wystawowych, okazało się, że powstający właśnie zbiór ma szansę na pogodzenie sprzeczności: odwagi z klasycznością, konsekwencji z różnorodnością, współczesnego "stylu międzynarodowego" ze współczesną "regionalnością". Takie możliwości daje - wybierana mądrze - sztuka polska ostatnich kilkunastu (i kilkudziesięciu) lat.

Apoteoza malarskości

Na krakowskiej wystawie odnajdziemy większość najistotniejszych dla tej sztuki nazwisk. Oglądamy prace m.in. Wilhelma Sasnala, Marcina Maciejowskiego, Rafała Bujnowskiego, Oskara Dawickiego, Jadwigi Sawickiej, Marty Deskur, Piotra Lutyńskiego, ale także - tu trzeba się odwołać do innego pokolenia, urodzonego w pierwszej połowie lat 40. - prace Krzysztofa Wodiczki, Józefa Robakowskiego, Tomasza Ciecierskiego i Edwarda Dwurnika. Poza kilkoma wyjątkami wszystkie one powstały w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych.

Co zadziwiające, na ścianach galerii nie dochodzi do jakiegoś konfliktu międzypokoleniowego, zderzenia i przejęcia władzy. Linia podziału przebiega zupełnie gdzie indziej. Nie określa jej data urodzenia, ale materia artystyczna. To podział najprostszy, wywiedziony wprost z podręczników - między tym, co dziś "dionizyjskie", a tym, co "apollińskie". Świadczący jednak, że w codzienności sztuki więcej jest ewoluującej w czasie kontynuacji niż rzeczywistej rewolucji.

Pierwszą salę otwierają trzy fotogramy Tomasza Ciecierskiego, datowane na rok 2003 - prawdziwa apoteoza, a zarazem symboliczna próba zdefiniowania malarskości. Powraca to samo niemal przedstawienie: zlew wypełniony kolorową cieczą - czerwoną, niebieską, wreszcie fioletową, powstałą być może z pomieszania dwóch pierwszych. Obok płaski, szeroki pędzel, pewnie ten sam, za każdym razem wyglądający jednak inaczej. Za pierwszym - niemal nieobecny. Potem wyraźny dzięki czystym pasom farby, rozłożonym równomiernie na jego włosiu. Wreszcie, zanikający w brudnej nijakości, gdy kolory splątały się ponad miarę. Na ostatnim fotogramie gdzieś zapodziało się też mydło. Czy tylko przypadkiem?

Praca Ciecierskiego prowadzi dalej oko widza wprost do obrazu Marcina Maciejowskiego z roku 2001, zawieszonego na najbardziej wyeksponowanej ścianie galerii. Temat, jak zwykle u tego autora, społeczny, by nie powiedzieć - szyderczo zaangażowany. Kobieta na szpitalnym łóżku pokazuje zmartwionej rodzinie ranę na nodze. Wpisany w kompozycję tytuł (ciekawe, co Maciejowski sądzi o komiksach) przywołuje na myśl nagłówki "Faktu": "Lekarz powiedział, że miałam szczęście, kły trafiły 5 mm od tętnicy". Skąd więc skojarzenie z Ciecierskim, artystą budującym światy głęboko wewnętrzne, spójne, ale pojedyncze? Popatrzmy, jak mocno, jednoznacznie - i doskonale - używa Maciejowski miąższu farby. Łącznikiem między pozornymi przeciwieństwami staje się kolor. Zresztą, to być może dobre rozwiązanie dla jednego z najzdolniejszych, zbuntowanych niegdyś twórców Grupy "Ładnie", dziś chyba trochę zbyt modnego na kolekcjonerskich salonach.

Czas kobiet

Oczywiście, trzeba zauważyć zestawienia oczywiste: nie bez powodu praca Maciejowskiego, a także dyptyk innego przedstawiciela tej samej formacji, Wilhelma Sasnala, towarzyszą na wystawie obrazowi Edwarda Dwurnika, artysty starszego o pokolenie. "163 rzeźbiarzy polskich" tego ostatniego to praca brutalnie groteskowa, prześmiewcza, obrazoburcza, prowokująca (w rzędach zarysowanych szkicowo mężczyzn, oddających się czynnościom fizjologicznym, tworzących przy tym koalicje bądź napierających na siebie, znalazł się nawet Czesław Dźwigaj, najbardziej wzięty autor pomników papieskich i wyobrażeń polskich świętych).

Kto jednak wie, co bardziej łączy dwa pokolenia: swoiste "dziennikarstwo" czy raczej stosunek do działalności artystycznej, którą cała wymieniona wcześniej trójka pojmuje chyba w kategoriach wysoko rzemieślniczych, obowiązujących przed przełomem romantycznym.

Powróćmy jednak do wartości czysto formalnych, które - co wcale nie bezdyskusyjne - objawiają się dziś w Bunkrze Sztuki. Oto bowiem sukienki (te najzwyklejsze, rozwieszone na manekinach), a także skórzany płaszcz, garniturek, wyświechtane spodnie - sprowadzone do dwóch wymiarów obrazu. Jadwiga Sawicka nadała tym atrybutom codzienności coś monumentalnego i surowego, coś, co przypomina barokowe malarstwo z powodzeniem udające rzeźbę.

Jednocześnie to ona wprowadza na wystawę niejednorodny i niejednoznaczny wątek kobiecości. I wcale nie musi być to równoznaczne z płcią autora tej czy tamtej pracy. Kobiece są przecież kompozycje Oskara Dawickiego, w których niedookreślone fakturą czy kolorem tło dominuje nad tematem, ledwie dopuszczając formy przywodzące na myśl glony, pasożyty, bakterie - wszystko to, co zobaczyć można pod mikroskopem.

Kobieta - i to niejako podwójnie - wprowadza nas też w drugą część krakowskiej ekspozycji. Granicą, objawiającą się poprzez wewnętrzne zderzenie, są dwie prace Katarzyny Górnej. W sali "formalnej" wisi jej "Portret podwójny" - a tak naprawdę fotograficzny tryptyk. To powrót do tradycyjnego, wanitatywnego motywu trzech okresów życia kobiety, tyle tylko że zaburzony poczuciem, iż z czasem można wygrać. Stara, naga i bardzo seksualna kobieta - odsłaniająca tajemnice samej siebie, zakamuflowanej ubraniem - ma wyzywająco pomalowane paznokcie.

O wiele groźniejszy wydaje się zapis wideo pt. "Marilyn" (2004), przygotowany przez tę samą artystkę. Bosonogie postaci w białych, zwiewnych sukienkach podkreślających objętość biustu, z pieprzykiem na policzku i złotymi lokami, pojawiają się w ciemnej przestrzeni, by zaśpiewać piosenkę na urodziny prezydenta. Krygują się. Przybierają pozy. Modulują głosy - niezależnie od tego, czy to kobiety, czy mężczyźni przebrani za kobiety.

Wieje grozą. I choć sytuacja wydaje się wyabstrahowana, w gruncie rzeczy jest być może bardziej społeczna i publicystyczna niż to, co widzimy np. u Maciejowskiego. Pytanie: w jakim stopniu o tej "socjalności" decyduje wybór środka wypowiedzi artystycznej (w tej części ekspozycji dominują multimedia)?

Potęga szumu

Na pewno klasyczne są już dzisiaj dwa nazwiska: Józefa Robakowskiego i Krzysztofa Wodiczki. Para młodych ludzi spędziła dobrych kilkadziesiąt minut na podłodze, by obejrzeć wszystkie projekcje wideo pierwszego z artystów. Warto było obserwować nie tylko kolejne sekwencje tych projekcji, ale także reakcje dwójki najbardziej cierpliwych widzów. Bo działania Robakowskiego oparte są na wyprowadzeniu filmu poza płaszczyznę ekranu. A jest to możliwe tylko poprzez uruchomienie fizyczności widza.

Te projekcje wywołują bowiem w oku i uchu odbiorcy nieświadome reakcje, pozornie naturalne, ale zwielokrotnione nieomal do granicy percepcji. Te "odruchy bezwarunkowe" prowokowane są prostym komunikatem: "Samochody jadą", powtarzanym wielokrotnie - głosem zza kamery, który zmienia rejestry, nieodmiennie zachowuje jednak ton podniosły ("Cars, cars"). Kontrapunktem są pojawiające się nieoczekiwanie inne zdania (i obrazy): "Ludzie idą" albo "Autobus jedzie".

Ten sam wizualno-akustyczny efekt dają rozkołysana huśtawka w filmie "Lu la" albo nerwowa, drgająca kamera, poszukująca ścieżki w jakimś zaniedbanym parku ("Ojej, boli mnie noga"). Wnikliwość i dosłowność obserwacji prowadzą autora do konsekwentnej - i dlatego przerysowanej - konstrukcji.

W pewnym sensie "skonstruowane" są też projekty Krzysztofa Wodiczki - przejmująco autentyczne i szczere. Po niedawnych prezentacjach w Warszawie i Krakowie artysta ten przeżywa w Polsce - i słusznie - swoisty comeback. W zbiorach Bunkra znalazła się rejestracja projektu, który Wodiczko zrealizował w Hiroszimie, pod kopułą Bomby Atomowej. Na tle budowli widać ludzi - ofiary tamtej katastrofy - którzy opowiadają o swoich doświadczeniach. Konstrukcji służy skala, podkreślająca niepozorny gest, a także włączenie w opowieść monumentalnej architektury. I znów sztuka społeczna, współcześnie "realistyczna", objawia się w sposób wysoki.

Całą salę wypełnia szum nakładających się na siebie dźwięków i obrazów. Ten "efekt uboczny" każdej większej prezentacji multimedialnej stanowi czasem wartość samą w sobie. Niekoniecznie bowiem tworzy metaforę chaosu, nieporozumienia, zagłuszenia, samotności - charakteryzujących naszą epokę. Krakowska wystawa pokazuje, że szum może być także formą dialogu.

***

W Bunkrze Sztuki zapowiada się naprawdę interesująca kolekcja. Oby zakupy mogły być kontynuowane w tej samej formule. Ważne jest jednak coś jeszcze: publiczna galeria pokazuje, na co wydała publiczne pieniądze - a to nie zawsze jest regułą, nawet w największych polskich muzeach. I jeszcze jedno: powstające w całej Polsce kolekcje sztuki najnowszej potrzebują stałych ekspozycji. Oby jak najszybciej. I oby nie tylko w Warszawie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2006