Ten ogród ma wiele kwiatów

13.07.2003

Czyta się kilka minut

TYGODNIK POWSZECHNY: Jest Pan jednym z największych współczesnych pieśniarzy żydowskich. Od kogo uczył się Pan pieśni?
THEODORE BIKEL: Naukę zacząłem bardzo wcześnie, miałem wtedy może cztery lata. Po prostu: śpiewał mój ojciec, moja mama, babka. To były w większości żydowskie pieśni, bo taki jest mój background, moje pochodzenie.

Urodził się Pan w Wiedniu i po kilkunastu latach wyemigrował z rodzicami do Palestyny, uciekając przed nazizmem... Jak wspomina Pan dzieciństwo spędzone w Austrii?
To nie były złe czasy. Zycie Żyda w Austrii było w miarę komfortowe. Wiedeń to miasto z bogatą kulturą, które wówczas miało też mocną społeczność żydowską. Czułem się tam jak we własnym kraju, oczywiście do chwili wkroczenia nazistów w marcu 1938.

Czym jest dla Pana pieśń żydowska? Czym była dawniej?
Czym jest teraz - tym była zawsze. Jest czymś, co kultywuję, bo to moja muzyka. Nigdy nie uważałem, że żydowska pieśń jest lepsza od pieśni mojego sąsiada. Ale jest moja. Dlatego muszę dbać o to, by ten jeden kwiat z całego ogrodu nie zginął. Ten ogród ma wiele kwiatów i wszystkie są dobre, piękne - śpiewam też pieśni innych narodów, troszczę się o nie i mam nadzieję, że one troszczą się o mnie. Ale jeśli nie będę śpiewał moich pieśni, nikt inny za mnie tego nie zrobi.

A najważniejsza cecha tej muzyki?
W naukowym znaczeniu to podtrzymywanie kulturowej tradycji, która biegnie równolegle z tradycją religijną, ale jest czymś innym. Pieśni, które wykonuję, nie są religijne - tym zajmują się kantorzy. Ja jestem folklorystą. Folklor jest tym, co trzyma ludzi przy życiu, pozwala na kontynuację. Jest też wymiar emocjonalny: czuję wielką odpowiedzialność. Sześć milionów moich braci zostało zabitych. Nie chcę myśleć, że wraz z nimi zabito ich język czy pieśni. To nie może być rezultat Holocaustu.

W czasie koncertu w Synagodze Kupa powiedział Pan, że nie ma folkloru bez naiwności. Co to znaczy?
W folklorze jest niewinność, której nie znajdziecie w bardziej wyszukanych formach ekspresji. To jak różnica między wysoką literaturą (choćby powieścią) a ludową bajką (opowieścią). Ta druga często funkcjonowała tylko w mowie. Ktoś siadał pod drzewem, wokół niego gromadka słuchaczy i opowiadał - czytał bądź śpiewał. To niewinne zajęcie: nie wymaga wielkiej muzycznej wiedzy, choć wymaga pewnej techniki - w mojej grze na gitarze mogliście zauważyć szybkie, niełatwe pasaże. Po prostu idę krok dalej: staram się utrzymać pieśni w ramach etnicznej autentyczności, ale też zrobić wszystko, co mogę w sferze muzycznej, by podnieść je na wyższy stopień. To długi proces, ale kiedy wszystko jest już ustalone, nadal istnieje w tym niewinność i naiwność.

Wykonuje Pan muzykę wielu regionów: Rosji, Rumunii, Węgier... Jak poznał Pan te pieśni?
Ależ pieśni, które wykonywałem w Krakowie, to tylko czubek góry lodowej! Śpiewam po hiszpańsku, szkocku, irlandz-ku, francusku, hindi - w ponad dwudziestu językach i dialektach. Zaczynałem jako lingwista, język jest moją dziedziną. W pewnym momencie poczułem, że kultywowanie języka poprzez muzykę jest zabawniejsze. A pieśni się po prostu nauczyłem - słucham ludzi, obserwuję ich. Nawet jeśli nie jechałem gdzieś „za pieśniami”, one same do mnie przychodziły. Tak było np., gdy mieszkałem przez chwilę w Anglii: kiedy ludzie dowiedzieli się, czym się interesuję, każdy śpiewak w końcu przychodził do mnie i pokazywał swoją muzykę.

Czy znalazł Pan w tych regionalnych odmianach jakieś cechy wspólne?- Tak. Łączy je opowiadanie historii, dla którego muzyka jest jedynie ważnym wehikułem. Gdyby jej nie było, musiałyby wystarczyć słowa, ale dzięki muzyce słowa stają się bardziej wyraźne, a opowieść czytelniejsza.
Muzyka ludowa ma też drugą cechę: w chwilach napięcia, narodowego udręczenia czy rewolucji doskonale oddaje emocje, które tym okresom towarzyszą. Z historii wiadomo, że najlepsza muzyka powstaje wśród narodów, które znajdują się pod jakąś presją.

To Pana pierwszy koncert w Polsce. Co to oznacza dla Pana?
Każdy koncert jest czymś szczególnym. Uwielbiam występować, to czas, w którym jestem najszczęśliwszy. Mogę zapomnieć o wszystkim innym. Tutaj dałem nie tylko mój pierwszy koncert, ale dodatkowo jako pierwszy śpiewałem w odnowionej synagodze. Byłem już wcześniej w Krakowie jako turysta, trzy lub cztery lata temu.

Kraków był znaczącym centrum kultury żydowskiej. Fakt, że ta kultura może tu żyć na nowo, jest dla mnie bardzo istotny.

Śpiewał Pan między innymi piosenki Mordechaja Gebirtiga.
To niezwykłe doświadczenie. Gebirtig był wspaniałym poetą i pisarzem, pokazał, jak pięknie i prosto można pisać o dzieciach, o macierzyństwie, miłości, ale też o getcie, strachu. I zginął. Żył i pracował kilkaset metrów stąd. Kazimierz i synagoga to właściwe miejsce, by śpiewać jego pieśni...

W Pana życiu istnieje nie tylko muzyka. Jest Pan też aktorem, już na początku kariery teatralnej zagrał Pan w „Tramwaju zwanym pożądaniem” w reżyserii Laurence 'a Oliviera z Vivien Leigh... Jak doszło do tego spotkania?
Po ukończeniu Royal Academy of Dra-matic Arts w 1948 r. występowałem w małym teatrze w Londynie, gdzie grałem rosyjskiego mistrza baletu w drobnej sztuce. Pewnego wieczoru na spektakl przyszedł wielki aktor Michael Redgrave. Traf chciał, że następnego dnia jadł obiad z Olivierem. Opowiedział mu o mnie, a Olivier zaprosił mnie na casting do „Tramwaju”. W tym spektaklu zagrałem role Mitcha i Stanleya Kowalskiego - w pierwszym ważnym spektaklu grałem więc Polaka.

Z kolei w filmie wcielał się Pan w szkockiego oficera policji, rosyjskiego marynarza łodzi podwodnej, hinduskiego lekarza, a nawet w nazistowskiego oficera...
W tym ostatnim byłem naprawdę dobry - przede wszystkim dlatego, że ich znałem. Znam ten rodzaj zła, mogłem mu się przyglądnąć, doświadczyć. Sympatyczny amerykański aktor, który nie doświadczył antysemityzmu i nazizmu, musi przebyć długą drogę, by zidentyfikować się z rolą. Moja droga jest zdecydowanie krótsza.

Jest tak wiele dziedzin, którymi się Pan zajmował: muzyka, film, teatr, telewizja, radio, opera... Nagrywa Pan powieści (choćby „Imię róży” Umberta Eco), jest też pomysłodawcą folkowego festiwalu w Newport i działaczem społecznym. Jak jeden człowiek może to pogodzić? I czy ma wtedy jeszcze marzenia, cele do zrealizowania?
Moja recepta jest prosta: cokolwiek się robi, trzeba to traktować jak rzecz najważniejszą i jedyną. Tylko tak można osiągnąć najlepszy efekt. Reszta to kwestia czasu. Pamiętam moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że doba rzeczywiście ma tylko 24 godziny. Chciałbym, żeby miała 25 - to mój projekt na życie.

Oczywiście, mam marzenia: są role, których jeszcze nie zagrałem, pieśni, których nie śpiewałem... Chciałbym reżyserować w teatrze, jest jeszcze tyle wierszy, których nie napisałem i których nie przetłumaczyłem. Jeśli tylko czas pozwoli, chciałbym jak najwięcej z tych planów zrealizować. Mam 79 lat, to dość dużo, ale pochodzę z długowiecznej rodziny - moja mama, gdy umierała, miała 97 lat, więc jeszcze trochę czasu przede mną. Mam co robić.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2003