Tanger, 18 sierpnia

Wszyscy mówią "Tanger, Tanger, no to pojechałem. W porcie chmury, smród nieziemski, nawoływania wycieczek. "Nie jest dobrze, pomyślałem, nie jest dobrze. Za pół godziny byłem już w mieście. Przed piątkiem brudne miasto handlowało jak oszalałe.

25.08.2006

Czyta się kilka minut

Po krętych zaułkach Kasby oprowadzał mnie Mohammad, którego angielszczyzna była śmiała i nieortodoksyjna. Gdy chciał powiedzieć, że ktoś jest z Anglii, powtarzał "for English, for English". Oprowadzał mnie nader krótko, bo w jednej z ciemnych uliczek przydybał go jakiś mroczny koleżka i nie pozwolił dalej iść. Mnie na szczęście pozwolił. Odchodząc, słyszałem łkanie skruszonego Mohammada.

W ciągu całego dnia myślano, że jestem: Hiszpanem, Włochem, Holendrem, Anglikiem, Amerykaninem, Francuzem. Kilka razy porównano mnie do Ali Baby, ale tylko wtedy, gdy chciano mi coś sprzedać.

Poszedłem na obiad, a tu okazało się, że nie jest 13, tylko 11, bo dwie godziny różnicy. Więc zjadłem śniadanie. Najbardziej smakowała mi bardzo słodka herbata parzona z kłębkiem liści mięty. Przez cały dzień wypiłem cztery. Około drugiej po południu pomyślałem, że może Hegel miał rację mówiąc, że das Ganze ist das Wahre, ale nie pamiętam, co to miało znaczyć. Na targu zachwycił mnie szafran.

Gdy najmłodszy z grajków knajpianych zbierał na tacę (for the musicians, for the musicians), okazało się, że ma gdzieś koło sześćdziesiątki. A mnie wydawało się z daleka, że to praktykant.

Myślałem, że najwęższe uliczki świata są w Maladze, ale się myliłem. Zaglądałem do pracowni krawieckich, hafciarskich, stolarskich, kamieniarskich oraz do składów z materiałami i nićmi do wyszywania kaftanów. Właściciele pracowni siedzieli w nich jak w windach. Zapytałem handlarza podpłomykami, czy to coś żółte to ser, a on powiedział, że nie, bo naleśnik, i już mi go smarował miodem, choć ja akurat jadłem oliwki. Oliwki z miodem? Bardzo dobre. Niektóre baby na targu wyglądały jak Indianki z Ekwadoru. Bo takie miały dziwne kapelusze i suknie. W zasmrodzonej hali nabrałem szacunku do handlarzy ryb. W porcie straciłem szacunek do handlarzy ryb.

Po południu założyłem moją haftowaną dżalabę i z dumą obnosiłem się z nią cały dzień. Widziałem: ośmiornicę pełznącą po piasku, kobiety czyszczące w morskiej wodzie owczą wełnę, kameleona na targu, dwa złote zęby zaklinacza węży, który wyciągnął jakiegoś gada z tekturowej walizki, kopnął i zrobił z niego kobrę, cmentarz dla zwierząt założony przez Barbarę Hutton, dywan, który robi się pół roku, otwarte zielone drzwi do meczetu, przez które nie wolno wejść, jajka za 70, 60, 50 i 40 dirhamów, stare francuskie skrzynki pocztowe, wyciąganie sieci z nieznanymi rybami, wielbłądy na plaży, beznogich żebraków, daktyle, sklep z 30 000 przypraw. Nie widziałem: ani jednej pocztówki, której nie wstydziłbym się wysłać Andrzejowi Sosnowskiemu.

Barman w hotelowym barze przypominał mi amerykańskiego aktora, którego nazwiska nie pamiętam, ale wiem, gdzie grał (tytułu niestety też nie pamiętam). Leżałem na plaży od 17.05 do 17.48. Na Bulwarze Pasteura zatrzymał mnie rachityczny staruszek, wziął za rękę, pomamrotał coś dobrodusznie i sobie poszedł. Miałem chrapkę na figi i owoce kaktusa. Dlaczego nie zjadłem owoców kaktusa? Powinienem był zjeść owoce kaktusa.

Tę samą kobietę sprzedającą trzy pęczki pietruszki spotkałem na jednej z uliczek Kasby o 11, 15 i 19. Nie sprzedała żadnego. Przypomniałem sobie, że mój barman grał w "Crimes and Misdemeanours" Allena.

Ze zdziwieniem graniczącym z głupotą zauważyłem, że w Tangerze nie ma gdzie się napić. Chyba że herbatę z zielskiem. Za to w każdym barze na plaży, jak się rozejrzeć, można dostać the best stuff. Prosto z gór Środkowego Atlasu. Już zacząłem współczuć kobietom kąpiącym się w morzu w pełnym ubraniu, z chustką na głowie włącznie, ale zauważyłem, że są bardzo zadowolone.

Argentynka w hotelu zaproponowała mi wspólne zwiedzanie Tangeru, bo - jak wyznała - jako kobieta czuje się nieswojo w kraju islamskim. Odrzekłem, że ja też, ale jakoś się nie uśmiechnęła. Więc nie zwiedzaliśmy razem. Zrozumiałem, że gdybym kiedyś chciał poświęcić się gotowaniu, musiałbym oddać swe życie hermetycznej sztuce przypraw, co oznaczałoby podróże do odległych krajów, w których nie ma księgarń.

W czasie kolacji nie bardzo wiedziałem, czy ten mały, ładny Murzynek jest bratem tych trzech strasznych dziewuch i synem tej samotnej matki, czy tylko znajomym. Nie bardzo też wiedziałem, dlaczego mnie to obchodzi. Do kolacji wypiłem butelkę marokańskiego wina Ksar z Meknes. Takie sobie. Ale kapusta z oliwą i rodzynkami pyszna. Kątem oka dostrzegłem prowokującą stopę. Chudzi oboje, siedzą nad talerzami (kluski, ryż), czekają, ja czekam z nimi w napięciu, napięcie rośnie, bo oni zastygli, ja też, aż tu przychodzi kelner i nalewa im do kieliszków wodę mineralną. Wróciłem do mojego wina.

Takie to przygody miałem w hotelu przy plaży. Nie wiedziałem, jaki napiwek dać kelnerowi po kolacji (ostatecznie dałem 50 dirhamów, w końcu schłodził wino). Oglądając okładki książek Paula Bowlesa z lat 40. i 50., pomyślałem: "o, jaki kicz". Bo kicz. Straszny. Po arabsku Pepsi ma ładniejszy napis niż Coca-Cola (który jest okropnie powyginany).

O 8 wieczorem przebijałem się przez tłum na bulwarze przy plaży i po dwudziestu minutach stwierdziłem, że jestem jedynym białym. Nie wiem czemu, ale mnie to ucieszyło. Po godzinie niewinnie oglądałem na Wielkim Suku mapę Kasby, gdy spoczęło na mnie precyzyjne spojrzenie Larbiego. Larbi miał lat 56, zamglone oczy, szybki chód przemytnika i mówił o sobie, jak się okazało nie bez przyczyny i nie na wyrost, power-flower. Zdobył mnie dogłębną znajomością polskiej kultury. Gdy dowiedział się, że jestem z Polski, wykrzyknął: Polska (po polsku) i jednym tchem, w ekstazie wymienił trzech polskich wieszczów: Latę, Deynę i Lubańskiego.

Larbi pokazał mi Tanger nocą. Tanger nocą bardzo mi się podobał. Mijając dawną dzielnicę żydowską, która opustoszała w 1967 roku, Larbi wygłosił kilka interesujących refleksji na temat dialogu między religiami. Zaprowadził mnie do swojego przyjaciela, jednookiego Berbera (nomad people, they work in night for few days and then quit), a ten zaprowadził mnie na dach swojego domu. Gdy wszedłem na dach, wśród wieczornych świateł miasta z pięciu minaretów rozległy się ostatnie czwartkowe modlitwy. Niestety nie kupiłem od jednookiego nomady dżalaby za 60 euro (zaczynaliśmy od 120), co bardzo zasmuciło Larbiego.

Larbi jak był mały, poznał Paula Bowlesa. Wspominał z rozrzewnieniem Stonesów, którzy byli w Tangerze w 1972 roku, i pokazał mi marmurowy stolik z początku lat 70., na którym wyryte były poetyckie epigrafy typu Love&Peace. Stolik był w kawiarni, do której z rzadka zaglądają turyści.

Przy stoliku moja przyjaźń z Larbim nabrała nowego oblicza. Znajomy Larbiego zaklinał się, że widział mnie w jakimś filmie hollywoodzkim. Larbi przywołał go do porządku, krzycząc w uniesieniu Polska, futbol. Ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że obaj z Larbim jesteśmy power-flower. Po wszystkim wisiałem jeszcze Larbiemu 20 euro.

W hotelu chciałem kupić wodę mineralną w barze, ale nie miałem przy sobie pieniędzy. Prosiłem, żeby zapisano na mój rachunek, a kiedy podpisywałem kwit, kelner powiedział do mnie: Thank you Mr. Zerkavi. Czwórka pomyliła mi się z dwójką.

Spać poszedłem nad ranem. Przez cały dzień dręczyła mnie myśl, czy w 1972 roku Polska wygrała z Marokiem 5:0 czy 5:1. Wydawało mi się, że 5:1, bo 7:0 było z Haiti w 1974, ale głowy bym nie dał. Dlaczego nie zapytałem o to Larbiego?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2006