Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nieobecność Donalda Tuska w polskiej polityce to stan trwający dobre pięć lat. Dość było czasu, by się z nią oswoić, a w związku z tym oszacować prawdziwą wartość nieobecnego. A jednak wszyscy poczuli, że ogłoszenie przez Tuska decyzji o niekandydowaniu w wyborach prezydenckich jest momentem przełomowym.
Sama decyzja nikogo nie powinna dziwić. Zaskoczeniem może być tylko szybszy o parę tygodni w stosunku do przewidywań termin jej ogłoszenia. To też świadczy o klasie gracza: potrafi wywołać konsternację robiąc ruch w istocie spodziewany i zrozumiały. Skoro, jak twierdzą zgodnie rzetelne źródła, ważnym czynnikiem były badania ukazujące, jak znaczny jest elektorat negatywny i obciążenia wizerunkowe Tuska, odklejeni zwolennicy jego powrotu na białym koniu muszą tę decyzję uznawać za przejaw kunktatorstwa. Propagandziści władzy zaś dają upust złości, że oto umknął im upragniony obiekt ataków. Co jak co, ale wdeptywać Tuska w błoto media posłuszne PiS-owi uwielbiały. Teraz cała zgromadzona na wybory amunicja przepadnie.
To właśnie odebranie sztabowcom Andrzeja Dudy wygodnego konkurenta w kampanii przed majowymi wyborami można interpretować jako realny cel wycofania się z wyścigu. O ile oczywiście założymy, że utrudnianie PiS-owi rządów, a następnie odsunięcie go od władzy stanowi strategiczny cel byłego premiera, ważniejszy niż zaspokojenie ambicji wygrania kolejnej bitwy w tej nieustającej, ale powtarzalnej wojnie.
Należy przyjąć za pewnik, że Tusk w warszawskim kotle będzie nadal zanurzony po uszy, tyle że nieformalnie, bez urzędów i stanowisk, jako rozgrywający w niepisowskim plemieniu, próbujący wpłynąć np. na namaszczenie Władysława Kosiniaka-Kamysza jako wspólnego kandydata opozycji na prezydenta. Co do szans lidera PSL na zwycięstwo z Dudą Tusk wydaje się przekonany. Jego unik to większa przysługa dla odmłodzenia polskiej polityki
niż gromkie wezwania ludzi metrykalnie – choć niekoniecznie mentalnie – młodszych od przewodniczącego Rady Europejskiej.
Zakulisowa obecność Tuska w polskiej polityce nie jest oczywiście dobrą wiadomością dla obywateli ceniących silne instytucje i przejrzystość, ale przecież i dziś Polska jest rządzona przez szeregowego posła. Możliwości takiej wyrazistej, choć nieformalnej obecności zaraz się otworzą, bowiem kierowanie Europejską Partią Ludową – tę funkcję najprawdopodobniej obejmie Tusk po odejściu z fotela szefa RE – nie tworzy formalnych przeszkód w robocie politycznej w kraju i nie będzie zajęciem aż tak czasochłonnym. Mylą się jednak ci, którzy sądzą, że wybrał nieistotną synekurę, zamiast wracać z misją ratunkową do Warszawy.
W ocenie tego, do czego Tusk dąży, przeszkadza brak zrozumienia, kim stał się przez te 5 lat w Brukseli. Nie był tam samodzielnym liderem ani pierwszym sprawcą wielkich zmian, lecz raczej sprawnym mediatorem – a tego, obarczeni skazą krzykliwego patosu jako wyznacznika „prawdziwej” władzy, raczej w Polsce nie cenimy. Mimo iż w coraz bardziej zglobalizowanej polityce to właśnie takie „sieciowanie” i umiejętność poruszania się w gąszczu krzyżujących się interesów daje smak prawdziwej władzy, dreszcz bycia tam, gdzie decydują się kluczowe sprawy (w tym zakresie, w jakim rządy i instytucje – a nie wielkie korporacje – jeszcze w ogóle o czymś decydują). Próba poskładania na nowo sypiącej się europejskiej międzynarodówki chadeckiej może być naprawdę ekscytującym zajęciem. Warto to sobie uprzytomnić.
Choć i tak dla nas ważniejsze będzie poczucie, że jest w Polsce (nawet jeśli nie w pałacu prezydenckim) polityk z innej bajki, który potrafił np. Donaldowi Trumpowi powiedzieć wprost – we wrześniu, na forum zgromadzenia ONZ – żeby przestał kłamać. ©℗