Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ale tak się składa, że ostatnio tę samą kwestię poznałam w wymiarze zupełnie małym - w długiej rozmowie z osobą od lat już pracującą na Śląsku, ale pochodzącą z jednej ze znanych miejscowości Podhala, dalej związaną z tym miejscem i wciąż tam powracającą. To kiedyś była kwitnąca wieś, urodzajna i piękna, jeździło się tam na wakacje rodzinne. Teraz słyszę: tam się już nic nie opłaca. Zboże za tanie, trzoda chlewna za tania, mleka spółdzielnia nie chce. Więc ziemia leży odłogiem coraz bardziej rozległym, łąk się nie kosi, krów się nie hoduje, świnie co najwyżej dla siebie. Turyści też wolą inne wojaże niż na wioskę podhalańską. Z czego więc żyją ludzie, pytam. No, przecie z rent i emerytur, w każdej rodzinie ktoś dostaje. I jeszcze unijne dopłaty z hektara. Czyli żywa gotówka nie za pracę, nie za jej plony, lecz jako sposób na życie.
W tej wsi na pewno jest szkoła i gdyby tu zabrakło dotacji na "szklankę mleka", wystarczyłoby trochę pracy na nowo podjętej przy wypasaniu paru krów, których teraz nie ma, przy koszeniu łąki, które już zarzucono, przy dojeniu przez nieobciążone tylu pracami, co wcześniej, gospodynie. A mleko dzieci mogłyby pić przed wyjściem do szkoły po prostu. Czyli nie byłoby problemu w ogóle. Ale ta kalkulacja, tak śmiesznie prosta i naiwna, nijak się ma do rzeczywistości nazwanej pomocą społeczną i właśnie gwałtownie w Sejmie krytykowanej. Można co najwyżej zastanowić się, ile takich wsi jak ta jest ogółem w Polsce. I ilu ludzi trudzi się mniej, ale i tak jest niezadowolonych o wiele bardziej niż dotąd.
Sprzęgnięcie tych dwóch kalkulacji jest prawdopodobnie na tę chwilę nie do zrealizowania. A zawołanie: "Nie będziemy płacić za kryzys, bo on wasz, a nie nasz!" wydaje się przybierać na intensywności i sile przekonywania.