Suplement

Trzynastoletni żydowski chłopiec na znak dojrzałości po raz pierwszy w życiu wywołany zostaje w synagodze do głośnego przeczytania fragmentu Tory. W tym roku dojrzałość osiągnął także Festiwal Kultury Żydowskiej. Może więc nadszedł czas na próbę podsumowania.

20.07.2003

Czyta się kilka minut

Okres heroiczny Festiwal ma już niewątpliwie za sobą. Mało kto dziś pamięta, że kiedy w 1990 roku wymyślony dwa lata wcześniej przez Janusza Makucha i Krzysztofa Gierata Festiwal po raz pierwszy wyszedł na ulice Krakowa, sprawa wcale nie wydawała się oczywista. Władze miasta (wraz z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych) ściągnęły siły policyjne z całego województwa w obawie przed zajściami antysemickimi. Do niczego takiego nie doszło ani wtedy, ani później, choć zdarzało się, że na festiwalowych plakatach ktoś doklejał banderolę z napisem „Odwołane”. 

Wielkim problemem była także reakcja świata żydowskiego, w którym powracało pytanie o moralne prawo do organizowania żydowskiego festiwalu na żydowskim cmentarzu - dla wielu Żydów Polska była przecież wyłącznie miejscem Zagłady. Takie głosy podnoszą się i dzisiaj, ale fakt, że jest ich coraz mniej, dobrze świadczy o Festiwalu. 

Siła uczciwości

Festiwal odmienił najpierw Kazimierz - głębiej niż nakręcona tu na początku lat 90. „Lista Schindlera”, która utożsamiając dzielnicę żydowską z nazistowskim gettem uczyniła temu miejscu tyle samo złego, ile dobrego. Potem ożywił Kraków; w perspektywie kilkunastu lat widać, że nie tylko zagościł w tym mieście na stałe, ale zdobył także międzynarodową, stabilną renomę, i stał się jedną z ostatnich imprez, które bronią statusu Krakowa jako „kulturalnej stolicy Polski”. Wreszcie - Festiwal wpłynął na wielką politykę, przełamując obraz Polaka-antysemity. Okazał się nawet argumentem w negocjacjach, które nasz kraj prowadził przed wstąpieniem do NATO. O znaczeniu Festiwalu świadczy fakt, że w tym roku pojawiły się propozycje przeniesienia go w przyszłym roku do Barcelony i Paryża. 

Siłą tej imprezy okazała się jej uczciwość. Nigdy nie było tu miejsca na jakąkolwiek „cepelię” czy „piosenkę biesiadną”. Telewizyjne tancerki z zespołu Sabbath, ubrane w tradycyjne żydowskie stroje, z doklejonymi pejsami i zapalonymi świecami na kapeluszach na pewno nigdy tu nie zagoszczą. 

Przeszłość i teraźniejszość zostały na Festiwalu wyraźnie rozdzielone. Pierwsza jest sensem części edukacyjnej: kiedy Monika Krajewska oprowadza po Cmentarzu Remu, kiedy Leon Blank uczy żydowskiego tańca, a Bezalel Lappe - żydowskiej kuchni. Współczesność najpełniej objawia się w muzyce. Bo autentyczne klezmerstwo odradza się dziś i rozwija w konfrontacji z innymi, awangardowymi nurtami artystycznymi - jako radical jewish culture. W ten sposób znów staje się czymś żywym i naturalnym. David Krakauer może już - dzięki Festiwalowi - w dowolnym terminie nagrać nową płytę w jednym z jazzowych klubów Krakowa. A "The Cracow Klezmer Band" (kto wie, czy nie największe dzieło Festiwalu) może myśleć o trzeciej (po „De Profundis” i „The Warriors”) płycie przygotowywanej dla nowojorskiej wytwórni Johna Zorna (tym razem z Grażyną Auguścik). 

Teraźniejszość obecna jest także w inny, wyciszony sposób: gdy Benzion Miller opowiada, jak to jest być chasydem we współczesnym świecie, albo Konstanty Gebert podczas promocji swoich komentarzy do Tory daje przejmujące świadectwo swojej religijności. 

Święto, snobizm,uczestnictwo

Festiwalowa publiczność jest bardzo różnorodna. Dla Żydów przybywających z zagranicy to rodzinne, świąteczne spotkanie, a jednocześnie stopniowy proces godzenia się z faktem, że miejsce kojarzone dotąd wyłącznie z cierpieniem i śmiercią, jest miejscem żywym. Dla turystów - znak rozpoznawczy Krakowa. Dla elit - snobizm, obowiązek albo zwyczajne, wierne uczestnictwo. Dla mieszkańców dzielnicy - możliwość oswojenia się z innym, a przecież w pewien sposób własnym światem. Tę różnorodność najłatwiej można było zauważyć podczas koncertu Teodora Bikela - sławnego pieśniarza i aktora żydowskiego, gościa honorowego tegorocznej edycji. "Rodzimi" bywalcy byli lekko zagubieni. Z jednej strony podziwiali autoironiczny humor, a przede wszystkim urodę głosu przeszło siedemdziesięcioletniego artysty. Z drugiej - nadaremno oczekiwali wzruszających pieśni znanych im z czarnych krążków czy kaset przywożonych nie wiadomo skąd jeszcze w latach 70. Nie mogli też zrozumieć, dlaczego amerykański artysta tak długo opowiada im powszechnie znaną historię święta Purim. Amerykańsko-izraelska część publiczności nie tylko przywitała, ale i pożegnała pieśniarza owacjami na stojąco. Entuzjastycznie włączała się w śpiew, ilekroć śpiewał melodie patriotyczne. A kiedy zabrzmiała pieśń „Israel Haim”, którą Bikel zaśpiewał kiedyś przed ambasadą ZSRR, wielu miało łzy w oczach. Do tego dochodziła jeszcze magia wielkiej gwiazdy. Przybysz z USA zwierzał się dzień po koncercie krakowskiemu znajomemu, że w Ameryce musiałby zapłacić za wejście na koncert Bikela przynajmniej 100 dolarów, a i tak najpewniej nie dostałby biletów. 

Trzecia grupa - pozornie najbardziej przypadkowa - słuchała Bikela w czasie finałowego, otwartego koncertu „Szalom na Szerokiej”. I przeżywała autentyczne wzruszenie, kiedy najsłynniejszy odtwórca roli Tewje Mleczarza śpiewał piosenkę „Gdybym był bogaty” (która wielu, także mnie, irytuje, kojarząc się wyłącznie z komercją). 

Ta różnorodność publiczności okazuje się dziś jednak pewnym problemem i decyduje o różnorodności ocen. Moim zdaniem trzynasty Festiwal nie należał do najbardziej udanych, choć pojawiły się w nim elementy równie interesujące, co odważne: choćby koncerty zespołów „Streiml” i „The Cracow Klezmer Band”, czy hiphopowy żart wymyślony przez Sophie Solomon i kanadyjskiego DJ Socalled. 

Może na obraz całości wpłynął wieczór finałowy, po którym trzeba postawić kilka pytań. O funkcję telewizji (znakomicie, że koncert był transmitowany, ale fatalnie, że w sposób całkowicie ignorujący specyfikę jego charakteru, a w dodatku wpływający na techniczną jakość odbioru muzyki przez obecnych bezpośrednio na Kazimierzu). Albo o to, jak zmiany zachodzące na Kazimierzu, który - ze wszystkimi plusami i minusami - zamienia się w weekendowy piknik krakowian, wpływają na kształt samego Festiwalu, pozostającego przecież w nierozerwalnej symbiozie z miejscem. 

Uzupełnić formułę

Po zakończeniu imprezy pojawiło się pytanie o powtarzalność formuły. Rzeczywiście, wieloletnim uczestnikom festiwalu trudno było znaleźć coś nowego. Ale kiedy widziało się setki chętnych, którzy chcieli zwiedzić synagogi na Kazimierzu (zabrakło biletów i zorganizowano dodatkową turę), trzeba było spokornieć: ciągle jeszcze są ludzie, którzy przychodzą tu po raz pierwszy. A z edukacyjnej funkcji Festiwalu rezygnować nie wolno. 

Rozwój jest jednak konieczny. Chodzi nie tyle o zmianę, ile o uzupełnianie formuły już istniejącej. Najmniej może w warstwie muzycznej. Po pierwsze, współczesna muzyka klezmerska jest - wbrew temu, co myślimy w Krakowie - zjawiskiem niszowym. A po drugie, Festiwal zawdzięcza swój charakter także Davidowi Krakauerowi albo Michaelowi Alpertowi. Oni są tu współgospodarzami, nie gośćmi. Choć jednocześnie wyobrażam sobie projekt, który zmobilizowałby współczesnych polskich kompozytorów do zmierzenia się z tradycją żydowską, na przykład Tomasza Stańkę przekładającego chasydzkie niguny na język jazzu.

Na pewno warto rozbudować słowo i obraz. Nie jestem przekonana, czy powinno się na Festiwalu dyskutować o Jedwabnem (na szczęście są już inne fora, na których można to robić). Ale z wielkim zaciekawieniem poszłabym np. na wykład prof. Marii Janion, poświęcony zależnościom między dwoma mesjanizmami - polskim i żydowskim. Albo na inny - o wpływie judaizmu na współczesną filozofię. Z przyjemnością zobaczyłabym wielką wystawę, która pokazałaby udział Żydów w awangardach artystycznych XX wieku, twórczość żydowskich ekspresjonistów albo Maurycego Gottlieba - spoczywającego na Nowym Cmentarzu Żydowskim, kilkaset metrów od ulicy Szerokiej. 

O tych projektach mówią zresztą organizatorzy. Wymagają one jednak pieniędzy i infrastruktury. Wiadomo, z jakimi trudnościami finansowymi boryka się Festiwal. Wiadomo, ile razy trzeba było ograniczać program (także w tym roku nie udało się np. sprowadzić francuskiego teatru Beliashe, związanego blisko z Gardzienicami), ile razy na kilka tygodni przed datą rozpoczęcia istnienie Festiwalu wisiało na włosku, a sytuację ratowała dopiero osobista interwencja Barbary Labudy albo Andrzeja Celińskiego. 

Oczywiście można uznać, że nadszedł czas, by stworzyć wieloosobowe biuro z jasno rozdzielonymi zadaniami, oficjalną radę programową, najlepiej z kilku urzędnikami miejskimi w składzie. Ale konsekwencją byłaby utrata autorskiego charakteru tej imprezy - bo niewątpliwie jest to festiwal Janusza Makucha. I decyzja taka mogłaby okazać się samobójcza. Może alternatywą jest oparta na autonomii i partnerstwie sieć powiązań? Uniwersytet Jagielloński mógłby samodzielnie przygotować w terminie Festiwalu międzynarodową sesję naukową, Muzeum Narodowe - wystawę, Akademia Muzyczna - konkurs dla młodych kompozytorów. Skorzystaliby wszyscy, bo takie „autonomiczne partnerstwo” pomagałoby zarówno w pozyskiwaniu środków, jak i w recepcji każdej imprezy z osobna oraz całego Festiwalu. 

Coś takiego wydarzyło się już zresztą w tym roku - myślę o bardzo udanej podróży po sztetlach Kielecczyzny. To nie był pomysł autorski Janusza Makucha, ale grupy przyjaciół Festiwalu, którzy poznali wcześniej te miasteczka i samodzielnie zorganizowali włączoną do programu wyprawę. Na miejscu okazywało się, że wszędzie tam są ludzie pełni chęci działania. I wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby w przyszłym roku znacząca część krakowskiego Festiwalu odbyła się równolegle w Chmielniku, Szydłowie i Pińczowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2003