Sprawiedliwi w Sodomie?

---ramka 403602|prawo|1---1. Oczywiście: historykowi literatury wolno nie cenić literatury współczesnej, pisarzowi wolno obrazić się na krytykę, wielkiemu krytykowi wolno sarkać na małą literaturę i słabych kolegów, czytelnikowi filozofów wolno uważać większość tego, co się dzisiaj pisze, za błahe i mało oryginalne. Inteligentowi wolno, a nawet wypada śmiać się z samego siebie; jest to jedno z ważniejszych znamion jego inteligenckości.

04.01.2006

Czyta się kilka minut

Co ciekawsze, żarliwemu badaczowi literatury wolno uznać, że zmarnował życie, zajmując się czymś duchowo nieproduktywnym. To przypadek Tomasza Burka, który w szkicu "Literatura, niepoważne zajęcie" wyznał: "ze strasznym zawstydzeniem spoglądam na określenie krytyk literacki, które figuruje przy moim nazwisku, bo mam świadomość, wierzcie lub nie, jakiejś szarlatanerii, którą uprawiałem przez prawie czterdzieści lat".

Oczywistość tych oczywistości nie ulega kwestii, ponieważ jednak nie mam się za głos zbiorowego sumienia czy wielkiego stratega krytyki współczesnej, lecz tylko za jednego z jej szeregowych pracowników, domokrążcę, co uważa, że popularyzacja czytania i literatury jest psim obowiązkiem każdego, kto ma ku temu okazję, to nie wypada mi próbować wykonywać swej roboty, zarazem spoufalając się jak najgorliwiej z otaczającym nas trywialnym żywiołem, a jednocześnie wielkopańskim gestem całą ją przekreślać. Wołając o Literaturę, żyć z literaturki.

To nie jedyny i doprawdy nie najważniejszy powód mojej częściowej niezgody na to, co przeczytałem w szkicu pani Anny Nasiłowskiej.

2. Powodem istotniejszym, a właściwie jedynym istotnym, jest przekonanie, że nie trzeba argumentować na rzecz niepowtarzalności osiągnięć dawniejszych ani tym bardziej obniżać ich rangi czy aktualności, by stwierdzić, że w ostatnich kilkunastu latach zdarzyło się w naszej literaturze co najmniej kilka rzeczy frapujących. Rzeczy, na które właściwie nie za bardzo czekaliśmy, gdyż - jak się wydaje - nadzieje na wielkość coraz skuteczniej paraliżowało nasze własne przekonanie, że miejsce literatury jest gdzie indziej, niż było: nie w centrum kultury, ale na jej obrzeżach.

Kiedy więc słyszałem głos Burka, to - zgadzając się z nim lub (często) nie - potrafiłem sobie przynajmniej wyobrazić, z jakich pobudek i w imię jakich wartości głos ów stara się przebić do opinii publicznej. Jednak krytyka literaturki w imię Literatury, niemająca zaplecza w postaci przekonań ściśle konserwatywnych lub takich, jakie wyraża Burek, idealizujących twórczą i perswazyjną siłę słowa, lub jakichś innych, mających jednak podobnie czytelne intencje i odniesienie (absolut, metafizyka, duchowość), jest już tylko ciągiem dalszym procesu marginalizacji literatury, o którym od lat mówimy. Jest pewnego rodzaju happeningiem.

Te utwory wybitne, które - mówiąc o literaturce - musimy wziąć w nawias, dać im jakiś list żelazny, chroniący przed deportacją do piekła pogardy, to pisarstwo Magdaleny Tulli, niesprowadzalne - dalibóg - do wzoru Schulzowskiego oraz nieodpisane - co chciałbym bardzo podkreślić - z prozy, jaką uprawiał na przykład Italo Calvino. Kolejne książki tej autorki, od "Snów i kamieni" poczynając aż do "Skazy", zapowiadanej wkrótce, świadczą nie tylko o doskonaleniu sztuki, ale i coraz wyraziściej określają suwerenność jej postawy artystycznej. Pisarstwo Tulli nie jest powtórką z awangardy, lecz czymś urzekająco niepodobnym do naszej prozy dawniejszej i współczesnej.

A Andrzej Sosnowski? Im więcej jest naśladowany (a jest, epidemicznie, przez poetów nawróconych na jego wiarę lub, częściej jeszcze, przez młodych), tym mocniej ujawnia się idiomatyczność jego poezji, jej nieredukowalność do metody, mody, teorii czy stanu świadomości, a zarazem umocowanie w wartościach jak świat starych, determinacji i talencie, który w tym wypadku jest łaską słyszenia "głuchych" rejestrów i niedostrzeganych właściwości języka.

A Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki? Jego liber mortuorum jest w najwyższym stopniu nietuzinkowe. A Marcin Świetlicki? Za to czy tamto można go krytykować, lecz lekceważyć? Jakim prawem? Poetę, który zdołał narzucić nam swój język? A Tomasz Różycki? Już w swoim drugim tomiku ("Anima") osiągnął bardzo wiele.

Można wymieniać kolejne nazwiska, w tym także autorów starszych, dążąc ku sformułowaniu pytania, ilu trzeba sprawiedliwych, niepodległych łatwiźnie, ładniactwu, pustocie, niesformatowanych, nieściągających z przeszłości, by ocalić Sodomę od gniewu? W przypadku Dwudziestolecia wystarczyło kilkunastu, by zbawić epokę, w której brylowali Marczyński, Kiedrzyński, Rodziewiczówna, Dołęga-Mostowicz, Perzyński, oczywiście ex post Sienkiewicz i Żeromski, a poza nimi kilku nader szlachetnych nudziarzy własnego i cudzego (Jakub Wassermann, Edgar Wallace) chowu.

3. Więc liczmy dalej, na użytek czytelników nienależących do kasty, do profitariatu, jakby powiedział Jarosław Klejnocki. Proza: Andrzej Stasiuk (bo "Dukla"), Artur Daniel Liskowacki (bo "Eine kleine"), Zbigniew Kruszyński (bo "Szkice historyczne"), Izabela Filipiak (bo "Absolutna amnezja"), Wojciech Kuczok (bo "Opowieści słychane"), Adam Wiedemann (bo "Wszędobylstwo porządku"), Michał Witkowski (bo "Lubiewo"), Jerzy Sosnowski (bo, sam nie wiem, ambitny). A jeśli Stefan Chwin, Paweł Huelle, Jerzy Pilch, Antoni Libera czy - nie wiadomo dlaczego tak ostro postponowana - Olga Tokarczuk złożyć się mają na polską prozę środka, to jest nieźle, nawet dobrze, jak nie było dawno.

Poezja: Piotr Sommer, którego wiersze wciągają czytelnika do rozmowy, rozmowy nareszcie, relacji partnerskiej, otwartej, a nie do hieratycznego, upozowanego dialogu. Tadeusz Pióro, Marcin Baran, Jacek Podsiadło, Artur Szlosarek, Dariusz Suska, Marzanna Kielar, paru twórców bardzo młodych i bezkompromisowych, jak neolingwiści z Warszawy (Lipszyc, Mueller, Cyranowicz, Cecko, Kozioł), neokonserwatyści z Gdańska (Dąbrowski, Dehnel)... Jest jeszcze sporo nazwisk, których za beneficjentów prózki i poezyjki uznać nie wypada.

Wyliczanki podobne żenujące są, oczywiście. Mówią niewiele, krzywdząc po równo wymienionych i niewymienionych. Jeśli się na to decyduję, to jedynie z dwóch powodów - po pierwsze, bo odpowiedzialność za uogólniające zlekceważenie literatury współczesnej jest odpowiedzialnością wobec ludzi rzeczywistych, po drugie, bo nie wierzę w żaden algorytm opisujący kulturę w całości lub jako całość. Jest tylko konkretny utwór, konkretne czytanie i niegasnąca nadzieja, że sytuacja nas zaskoczy, przekraczając i niszcząc ramy, w jakie dla wygody poznawczej, ale i psychologicznej, bywa co pewien czas ujmowana.

4. Zbiorową zasługą pisarzy współczesnych, choć oczywiście także przywilejem danym przez czas normalności, jest rozmontowanie wyobrażenia literatury jako jednego wielkiego głosu albo stabilnego porządku paru głosów. Być może dlatego właśnie literatura współczesna wydaje się literaturką, że nie daje prostej odpowiedzi na pytanie, kto najwybitniej ją reprezentuje.

Różewicz? Jest wielki, wielkością otwartą, krytyczną, zwróconą przeciwko sobie. Szymborska? Nie narzuca się, doprawdy. Rymkiewicz? Tak, jakiż jednak szorstki, niezależny. Nikt prawdziwie wybitny nie dąży do tego, by zdominować literaturę do tego stopnia, by przestała być przestrzenią sporu, komunikacją bez autorytetu, szukaniem bez obietnicy, że szukający otrzyma premię w postaci rozstrzygnięcia i ukojenia, co przecież zdecydowanie nie równa się konstatacji, że jej żywiołem jest nihilizm, relatywizm, deptanie wartości. Całkiem na odwrót - koniec końców chodzi o to, by wartości podstawowych nie traktować instrumentalnie, nie czynić narzędziem władzy i, wreszcie, by nie służyły one za retoryczne alibi dla napuszonej bezmyślności.

Jak się zdaje, dopiero po roku 1989 spełniło się życzenie Nowej Fali, najwymowniej sformułowane przez Stanisława Barańczaka, by poezja była nieufnością, krytycyzmem, systemem zachęt do samodzielnego myślenia. Zatem brak Naczelnego Poety, Prozaika czy wreszcie Polonisty Kraju nie jest, moim zdaniem, żadnym powodem do zmartwienia. Martwić się należy raczej próbami wypreparowania takich figur przez przemysł kulturowy. Z drugiej strony oczywiście dobrze byłoby, gdyby komuś udało się wreszcie założyć i utrzymać na rynku porządny tygodnik literacki.

5. I tutaj wraca bardzo ważny głos Michała Markowskiego, który - przypuszczam - można zrozumieć jako wyraz obawy, że natężenie owej różnorodności w przestrzeni literackiej zdecydowanie się ostatnio zmniejsza. I to jest problem prawdziwy: zmieszczanienie i rytualizacja, rosnąca przewidywalność zachowań. Tłem dla tych zjawisk jest jednak historia "bruLionu", a nie jakakolwiek prehistoria.

W oczach wielu starszych obserwatorów przełom roku '89 był raczej jedynie kryzysem lub zgoła cynicznym podważeniem starych wzorów. Tylko niektórzy patrzyli na nowe twarze z nadzieją (Jan Błoński, Jerzy Jarzębski, Marian Stala) lub zakładali jakieś pożytki z "barbarzyństwa" młodych; przeważnie (Rymkiewicz, Balcerzan, Kornhauser) budziły one co najmniej konfuzję, jeśli nie lękliwą wrogość. To oczywisty skutek założenia, że bohaterem naszych czasów nadal będzie po prostu czytelnik, nie zaś "ostatni czytelnik" (jak "ostatni człowiek" Nietzschego), a ponadto, że samemu - bez najmniejszej wątpliwości - jest się jego, tego po staremu kulturalnego czytelnika, pełnomocnikiem.

Na tym tle wypowiedzi samych debiutantów i sekundujących im młodych krytyków wydają się bardziej, by tak rzec, nasycone. W nich również przewijał się motyw końca, końca dotychczasowych możliwości, lecz ukazany w powiązaniu ze zjawiskami bardziej ogólnymi - wygaśnięciem idei, petryfikacją mowy heroicznej (Marcin Świetlicki "Dla Jana Polkowskiego"), komercjalizacją prozy, przesunięciem poezji na komunikacyjny margines, uznaniem siły rynku w zakresie formowania hierarchii i mitów literackich, ponownym i nieomal gremialnym odkryciem "monstrualnej" siły języka w konfrontacji z "przypadkową" siłą wiersza. Stanem odczuwanym jako adekwatny do sytuacji nie był bunt przeciw przeszłości jako takiej czy, ściślej, strupieszałości tradycji, lecz właśnie swoista amnezja na życzenie. Z kolei podnoszona coraz częściej niemożność uwolnienia się od konwencji zachęcała do definiowania dokonań zastanych jako pola gry.

Paradoks polegał na tym, że barbarzyńcy, oskarżani o likwidację tradycji, faktycznie chcieli wydobywać na wierzch jej siłę ukazując bezsiłę współczesności uformowanej przez martwe, deklaratywne odniesienia do idei następstwa czy kontynuacji, natomiast krytycy upominający się o tradycję nolens volens przyczyniali się do jej unieruchomienia. Konflikt metabarbarzyńców, bo tak należy ich określić, z obrońcami etosu miał więc zrazu charakter retoryczny.

Dla pierwszych niepamięć była wyborem i manifestacją sprzeciwu wobec kultury, która tradycję zmieniała w system władzy, sprawowanej za pomocą obrzędów konsekracji i wykluczenia, dla drugich - krótkowzrocznie - amnezja stanowiła świadectwo tyleż złej woli, co nieuctwa młodych. Dla pierwszych stanowisko zachowawcze wiązało się z odpowiedzialnością za wysoce prawdopodobny tryumf ostatniego czytelnika (bo tradycje to dla nich, jak dla Różewicza, fasady nicości, których trwałość może być tylko szkodliwa...), drudzy nie dopuszczali możliwości, by pamięć mogła stać się wrogiem współczesności. Dla jednych i drugich tradycja, o czym wielokrotnie pisano, przeistoczyła się ostatecznie w kult pamiątek czy też epizodów osobistych, tracąc pedagogiczną charyzmę i status kodu, służącego porozumieniu w świecie literackim.

Barbarzyńcy świadomie, neoklasycy półświadomie, tekstualiści zaś z wystudiowaną naturalnością starali się oprzeć władzy iluzji czy też pozoru tradycji, która sprawowana być mogła poprzez konserwowanie patosu otaczającego jałowiejącą historię. Woleli, mówiąc inaczej, aby po końcu nastąpił... koniec, niezagłuszony przez puste deklaracje. Nieprzypadkowo bodaj największymi autorytetami okazali się Tadeusz Różewicz, Tymoteusz Karpowicz, Witold Wirpsza, heroiczni sceptycy, a ostatnio również Krystyna Miłobędzka. Wielką ich zaletą jest niepodległość rytuałom Parnasu, niemożność przekształcenia w poetów wzorcowych, istotna trudność naśladowania i tym samym rozpraszania ich poetyk, oporność na pacyfikację przez interpretatora-wyznawcę lub też fachowca wyposażonego w zestaw standardowych narzędzi, silnie przeżywana trudność z okiełznaniem języka. Hermetyczność, niezrozumialstwo, utrudnianie dostępu zdają się obecnie, jak we wczesnej awangardzie, sposobem na ochronę poezji prawdziwej przed bezpowrotnym zniknięciem za fasadą tradycyjnych wartości.

6. Mówiąc w skrócie - postulowana przez Michała Markowskiego buntowniczość, choć zahamowana ostatnio lub sprowadzona na grunt estetyki, jest częścią zjawiska "literatura po 1989 roku". Nie udało się jej rozwinąć, a może tylko nazwać i wyjaśnić; to wina krytyki. Krytyka krytyki jest ze wszech miar słuszna, oczywiście.

PIOTR ŚLIWIŃSKI (ur. 1962) jest historykiem i krytykiem literatury, wykładowcą Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Wydał m.in.: "Literatura polska 1976--1998" (razem z Przemysławem Czaplińskim), "Przygody z wolnością. Uwagi o poezji współczesnej", a ostatnio tom "Literatura XX wieku" (razem z A. Legeżyńską i B. Kaniewską).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2006