Śmierć w Nigerii

Mordują się nawzajem: muzułmanie i chrześcijanie, plemiona Fulani i Berom. Od początku roku w centralnej Nigerii zginęły już setki ludzi. U źródeł nienawiści leżą bieda i fatalna polityka nigeryjskich władz.

16.03.2010

Czyta się kilka minut

W wypalonych domostwach, jakich pełno w centrum Jos - półmilionowym mieście w środkowej Nigerii - trudno dostrzec nadzieję. Tam, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu beztroskie tłumy gromadziły się wokół kolorowych sklepów, dziś pośród szaroczarnych pogorzelisk przemykają w pośpiechu pojedynczy ludzie. Między szkieletami zabudowań wraki samochodów. Upiorna cisza spowija gwarną niegdyś dzielnicę.

Była połowa stycznia 2010 r., gdy uderzyli na siebie tutejsi chrześcijanie i muzułmanie. Zginęło wtedy, jak się szacuje, ok. 550 ludzi. W minionym tygodniu drugie tyle straciło życie we wsiach otaczających miasto.

W Jos zapanowały strach i niepewność. Kto może, ucieka. W prowizorycznych obozach dla uchodźców, które powstały przy bazach wojskowych, na podwórkach kościołów i meczetów, zostali tylko ci, którzy nie wiedzą, dokąd mogliby uciec.

Opowieść Hasana, opowieść Oko

- Zawsze żyliśmy z nimi w zgodzie, dlatego nie martwiliśmy się za bardzo nawet wtedy, kiedy zaczęły się niepokoje - mówi muzułmanin Bala al Hasan, który na obrzeżach miasta żył od ponad 10 lat. - Gdy usłyszałem, jak gorąco zrobiło się w Jos, poszedłem do starszego naszej wioski, żeby zapytać, jak mamy się zachować. I kiedy u niego siedziałem, jego ludzie, chrześcijanie, podpalili mój dom.

Al Hasan jąka się, gdy opowiada, jak jego żona z zaledwie kilkumiesięcznym dzieckiem na ręku, ledwo zdążyła uciec z płonącego domostwa. - Ludzie, z którymi żyłem tyle lat, zupełnie oszaleli, porąbali maczetami moje krowy i grozili, że to samo zrobią z nami.

Żona Al Hasana uciekła z dzieckiem do krewnych w północnej Nigerii. On został, choć sam nie bardzo wie, po co. Schronienie znalazł w meczecie w dzielnicy Bukuru. Poza szeroką, jasnoniebieską suknią, którą nosi dzień w dzień, nie ma nic.

Także Ndusibi Oko stracił wszystko. Przygarbiony mężczyzna o posiwiałych włosach siedzi w cieniu nielicznych akacji, rosnących wokół bazy nigeryjskiego lotnictwa na obrzeżach Jos. Jego domem od zawsze było Bukuru, dzielnica, czy może raczej osobne miasto przylegające do Jos.

Gdy zaczęły się styczniowe walki, Oko był w podróży. - Wróciłem, ale domu i warsztatu już nie było - opowiada. Przynajmniej tyle dobrego, że muzułmanie, zanim podpalili dom, przegnali żonę i dzieci. Jego ojciec, staruszek, nie miał tyle szczęścia. Oko: - Podpalili go, nie mogłem rozpoznać zwłok.

Oko czeka teraz na jakąś pomoc. Władze stanu Plateau, którego Jos jest stolicą, obiecały, że pomogą: - Ale to, co przeżyłem, nie da się wyrównać żadnymi pieniędzmi świata.

Ani Al Hasan, ani Oko nie wydają się specjalnie zdziwieni tym, że spokojni do niedawna sąsiedzi potrafią w krótkim czasie zamienić się w mordującą zgraję. Owszem, są przerażeni - ale nie zdziwieni. Mówią zgodnie, że w Jos od jakiegoś czasu czuło się, że coś może się wydarzyć. Obaj dostawali esemesy z pogróżkami. Obaj przypominają sobie grupy młodych ludzi - muzułmanów i chrześcijan - wałęsające się po ulicach i jakby czekające na sygnał. Teraz mówi się o nich: milicje.

Hausa-Fulani przeciw Berom

Takie milicje, zbrojne zwykle w maczety, a czasem także w broń palną, uderzyły również na Dogo Nahawa oraz na dwie inne podmiejskie wsie.

Zabici nie byli jeszcze pochowani - w masowych mogiłach, wykopanych w pośpiechu - a już krążyły pogłoski o aktach zemsty. - Odpłacimy im - teraz też zapewnia jeden z żałobników.

Im, czyli ludziom, którzy na początku marca, w nocy z soboty na niedzielę, zaatakowali Dogo Nahawa. Zapowiada się, że pokój nie zapanuje rychło w centralnej Nigerii - miejscu, gdzie stykają się i żyją w przemieszaniu muzułmanie i chrześcijanie. Tutaj, w Jos, nigeryjskie południe (w większości chrześcijańskie) spotyka się z muzułmańską w większości północą. Tutaj spokój był zawsze kruchy.

- Usłyszeliśmy w nocy strzały, baliśmy się, wybiegliśmy z domów - opowiada Dalyop Gyang, jeden z tych, którzy przeżyli masakrę w Dogo Nahawa. - A oni już na nas czekali. Zaczęli zabijać maczetami, podpalali chałupy, strzelali do uciekających.

Wśród kilkuset trupów, które po trwającej dwie godziny masakrze pozostawili po sobie napastnicy, było wiele kobiet, dzieci i starców - wszyscy ci, którzy nie mogli dostatecznie szybko uciekać.

"Nasze dotychczasowe dochodzenie dowodzi, że ten barbarzyński akt został dobrze zaplanowany i był koordynowany" - oświadczył minister informacji Gregory Yenlong. - "To była czystka etniczna, wymierzona w ludzi z plemienia Berom".

Podobnie jak Yenlong mówią świadkowie: że napastnikami byli muzułmanie z koczowniczo-pasterskiego plemienia Hausa-Fulani. Podobno atak na Dogo Nahawa był odwetem - chcieli się zemścić za napaść na ich własną wioskę w styczniu. W każdym razie tym razem ofiarami byli niemal wyłącznie Nigeryjczycy z plemienia Berom, zasiedziałego w centralnej Nigerii od dawna i w większości chrześcijańskiego.

Inaczej się nie da

Równie trudne, jak znalezienie choćby cienia nadziei, jest wyjaśnienie: co tak naprawdę jest przyczyną okrucieństw, których areną stało się miasto Jos i podmiejskie wioski? Czy to wojna religijna - jak twierdzą niektórzy, a zwłaszcza religijni fanatycy z obu stron?

Bez wątpienia, religia ma tu szczególne znaczenie. A w Jos można usłyszeć radykalne kazania zarówno w meczetach - gdzie "dżihadyści" mówią o "mieście pogranicznym, gdzie nasza wiara styka się z niewiernymi" - jak też w kościołach, gdzie misjonarze różnych wyznań chrześcijańskich sięgają, bywa, po język "krzyżowców".

Tassie Ghata, pastorka z kościoła "Łaska i Światło", nie zalicza się wprawdzie do tych ostatnich. Ale gdy mówi o niedawnych masakrach, jej osąd jest jednoznaczny: całą winę przypisuje muzułmańskiemu sprzysiężeniu.

- To, co nas spotyka, to dżihad, wojna z chrześcijanami - twierdzi Ghata. Przyznaje, że stara się odwieść wiernych od atakowania muzułmanów. - Ale - zaznacza - nie mogę nikogo namawiać, żeby się nie bronił, kiedy jest atakowany.

Militaryzuje się nawet język. Jeden z Kościołów zielonoświątkowych, Burning Rock Ministries, nazywa już swoje świątynie "polowymi punktami dowodzenia". Z ambon nigeryjscy "krzyżowcy" przestrzegają przed rychłym, jak twierdzą, wprowadzeniem szariatu.

Właśnie autorzy takich kazań mają ponosić odpowiedzialność za wybuch przemocy - tak przynajmniej twierdzi Umar Farouk z islamskiej organizacji Jamaat Nazrel Islam. - Pod koniec grudnia w jednym z kościołów zielonoświątkowców kaznodzieja wołał podczas nabożeństwa, że my, muzułmanie, gromadzimy broń - twierdzi Farouk, który wtedy zdementował takie pogłoski na łamach lokalnej prasy. Ale plotka żyła już własnym życiem. Nieprzypadkowo: ktoś chciał podgrzać atmosferę przed zaplanowanymi atakami - co do tego Farouk nie ma wątpliwości.

Rzecz w tym, że on sam jest nie mniej radykalny niż ci, których krytykuje: - Widzieliśmy, co chrześcijanie z nami robią. To próba etnicznego czyszczenia. Chcą nas stąd wygnać.

Nie ma więc nic dziwnego w tym, przyznaje Farouk, że muzułmańska młodzież się organizuje i odpowiada przemocą na przemoc.

Tymczasem konflikt w centralnej Nigerii nabiera wymiaru międzynarodowego: Al-Kaida zapowiedziała, że będzie wspierać zbrojną walkę swych braci w wierze. - Tu wszyscy są uzbrojeni - przyznaje Umar Farouk. - Muzułmanie i chrześcijanie, w takim samym stopniu. Inaczej już się nie da.

Wojna religijna czy plemienna

Bardziej umiarkowane głosy wskazują na czynnik etniczny: to on ma mieć znaczenie poważniejsze niż przynależność religijna.

Ogoh Alubo, profesor socjologii z uniwersytetu w Jos krytykuje fakt, że anachroniczne ustawodawstwo lokalne przyznaje więcej praw "ludności miejscowej" niż tym, których określa mianem "osadników". - Mieszkam w Jos od 1983 r., tutaj urodziły się moje dzieci - prof. Alubo opisuje sytuację na własnym przykładzie. - Ale w myśl tych praw zarówno ja, jak i moje dzieci jesteśmy "osadnikami": dlatego nie mogły liczyć na stypendia, nie mogą pracować w lokalnej administracji ani też nie mogą liczyć na to, że zrobią karierę w lokalnych strukturach władzy.

Problem w tym, że nie ma jasnej definicji, kto uważa się za "miejscowego". Prof. Alubo: - Członkowie plemienia Berom nazywają "osadnikami" wszystkich członków plemienia Hausa-Fulani, którego tradycyjne tereny osadnicze są na północy. A Hausa-Fulani mówią: przecież nasi przodkowie żyli tu już sto lat temu, kiedy zakładano miasto Jos, więc my także jesteśmy "miejscowi". Tylko dlatego, że plemię Hausa-Fulani to muzułmanie, a większość plemienia Berom to chrześcijanie, konflikt sprawia wrażenie wojny religijnej.

Objaśnienia profesora nie tłumaczą jednak, dlaczego tak bardzo w ostatnich latach w centralnej Nigerii nasiliły się akty przemocy. Pierwsze walki wybuchły w 2001 r., zginęło ponad tysiąc ludzi. Od tego czasu masakry powtarzają się w nieregularnych odstępach czasu, przy czym czas ten za każdym razem jest coraz krótszy.

- Tu nie chodzi o "dżihad" czy "krzyżowców", ale o biedę i o władzę - zapewnia prof. Alubo. Bezrobocie jest wysokie po tym, jak zbankrutował koncern NASCO: kiedyś zatrudniający 10 tys. ludzi, był największym pracodawcą w Jos. Kością niezgody jest też niedosyt ziemi uprawnej, zwłaszcza w sytuacji, gdy wskaźnik urodzeń jest wysoki. - Ludność staje się coraz biedniejsza, pogłębiają się podziały - dowodzi profesor. - A politycy jeszcze je podgrzewają, bo chcą w ten sposób zebrać punkty.

Władza, pieniądze, ziemia

Co do tego, że politycy i państwo są odpowiedzialni albo przynajmniej współodpowiedzialni za narastanie konfliktu, zgadzają się zarówno muzułmanie, jak i chrześcijanie, zarówno Fulani, jak też Berom.

- Nasi politycy to kłamcy, podsycają niepokoje, żeby nie zajmować się prawdziwymi problemami - przekonuje muzułmanin Farouk. Pastorka Ghata: - Politykom chodzi tylko o władzę, pieniądze, ziemię. Musimy naszą przyszłość wziąć w swoje ręce.

To, co brzmi bardzo emancypacyjnie, ma również ciemne strony. Ponieważ skierowane do Jos wojsko nie mogło zapobiec napaściom - działania armii ograniczyły się do ustawienia punktów kontrolnych na drogach i ogłoszenia godziny policyjnej w nocy - wielu mieszkańców powątpiewa w zdolność nigeryjskiego państwa do chronienia swych obywateli, bądź też w jego dobrą wolę.

Po ulicach Jos krążą plotki, że niektórych masakr dokonali mężczyźni w mundurach. Nie ma zgody co do tego, czy byli to prawdziwi żołnierze, czy też członkowie milicji przebrani za żołnierzy. Jakkolwiek by wyglądała prawda, coraz więcej mieszkańców jest przekonanych, że jedynie młodzieżowe milicje są w stanie zapewnić ochronę własnemu plemieniu czy religii.

Rzecz tylko w tym, że ci "bojownicy", rekrutujący się często spośród bezrobotnych czy wręcz z marginesu, są sterowani przez swych przywódców, którzy realizują własne cele. Wątpliwe, aby jednym z nich był pokój w Jos.

Marc Engelhardt (ur. 1971) od 2003 r. mieszka w Nairobi i jako reporter podróżuje po Afryce.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2010