Się kręci

Xawery Żuławski, reżyser filmowy: Śmiech Masłowskiej potrzebny jest polskiemu kinu. W końcu pojawiła się autorka, która pokazuje kobiety nie jako wydumane postaci z wszelkimi cnotami ciała i umysłu, tylko osoby, z których można się nieźle pośmiać. Rozmawiała Katarzyna Kubisiowska

19.05.2009

Czyta się kilka minut

Borys Szyc jako Silny, kadr z filmu "Wojna polsko-ruska" /fot. materiały dystrybutora /
Borys Szyc jako Silny, kadr z filmu "Wojna polsko-ruska" /fot. materiały dystrybutora /

Katarzyna Kubisiowska: Nigdy nie myślał Pan o przybraniu pseudonimu?

Xawery Żuławski: "Żurek" - to moja ksywa, sygnowałem nią etiudy szkolne. Ojciec zadał mi jednak kiedyś pytanie, dlaczego wstydzę się nazwiska, przecież razem z imieniem brzmi bardzo dobrze.

Tata, mama, dziadek...

Rzeczywiście brzmi dobrze. Ale jednocześnie jest Pan skazany na porównania z ojcem. Gdy widziałam soczewki kontaktowe na oczach aktorów w Pańskiej "Wojnie polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną", to przywoływałam w pamięci "Opętanie" Andrzeja Żuławskiego z Isabelą Adjani, której oczy w identyczny sposób zostały zmienione dla potrzeb kilku scen. "Chaos", Pana debiut, jest podobnie montowany jak "Diabeł" czy "Trzecia część nocy"...

Takie zestawienia niczego nie wnoszą, niczemu nie szkodzą i w ogóle mi nie przeszkadzają. Jestem synem człowieka, który kręci filmy. To chyba niezły start i dobry kapitał, prawda? Poza tym jeśli mój ojciec kręciłby "Wojnę polsko-ruską", powstałby zupełnie różny film od mojego.

Pana mama - Małgorzata Braunek, legendarna Oleńka z "Potopu", Izabela Łęcka z "Lalki", Irena z "Polowania na muchy", wycofała się z zawodu, będąc u szczytu aktorskiej kariery. Rozumie Pan tę decyzję?

Bardzo dobrze. Mama wyrastała na gwiazdę polskiego kina, co powodowało, że stawała się sztandarową aktorką komunistycznego rządu. Nie było jej to w smak, nie chciała być narzędziem propagandy, która w świecie lansowała obraz szczęśliwej Polski mlekiem i miodem płynącej.

Komunistyczne rządy komplikowały też karierę Pana ojca. Ma on na koncie filmy cenzurowane za PRL-u, w finale niedokończone, wieloletnie "półkowniki". Pana start odbył się, gdy komunistyczny reżim należał do historii.

Pani naprawdę uważa, że reżim jest historią? Moim zdaniem ma się znakomicie, przekierował się tylko na inne tory. Zapanował reżim demokratyczny, korporacyjno-wolnorynkowy. To pieniądze wyznaczają obywatelski status; jak giełdy lecą na łeb na szyję, to wszystkim siada humor. Moim zdaniem, od czasu komuny w mediach niewiele się zmieniło, może tylko to, że rządzi nimi potężniejsza kasa. Nowa rzeczywistość wymaga czujności, trzeba się w niej dobrze orientować. Diabeł wolnego rynku kusi na każdym kroku. Zasadę ma jednak prostą: im większe poniżenie, tym większe pieniądze.

Przestrzega Pan przed wolnorynkowym diabłem, a przecież sam Pan pracuje w reklamie, jego największym sprzymierzeńcu.

Od 12 lat pracuję w reklamie jako drugi reżyser. Przez ten czas sam jako reżyser zrobiłem może trzy reklamy. Nigdy nie chciałem, aby ta robota stała się główną. Taka duża kasa zabiłaby moją chęć kręcenia fabuł, nie starczyłoby mi na nie energii. No bo jeśli w tym samym czasie, co kręcenie filmu, będę mógł zarobić cztery razy więcej na reklamie, to rachunek jest prosty. Wolę nie kusić losu. Najzabawniejsze jest to, że i tak będę robił te reklamy, tyle że z innej pozycji. W pewnym momencie zwrócą się do mnie klienci jako do autora konkretnych fabuł i zaproponują swoje projekty. Ale to ja wybiorę, co chcę robić i z kim pracować. Inna sprawa, że praca w reklamie uczy rzetelnego fachu.

Pana dziadek - Mirosław Żuławski był ofiarą dwóch reżimów, hitlerowskiego i komunistycznego. Koleje jego życia są znaczące dla polskiego inteligenta: w latach 30. PPS-owiec, podczas wojny we lwowskim Instytucie Weigla pracownik karmiący wszy własną krwią, dalej członek AK, później człowiek wierzący w komunistyczny raj, w końcu samotnik mocno nim rozczarowany.

Dziadkowi mogło grozić po wojnie więzienie za działalność w AK. Wszystko, co kiedyś posiadała jego rodzina, zostało na Ukrainie. W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem było dogadanie się z wrogiem, tym bardziej że miał żonę, trzech synów. Komuna szybko go jednak odsunęła na boczny tor. Jako attaché kulturalny w Paryżu zaczął robić zbyt dużo dobrych rzeczy dla polskiej emigracji. Wysłano go więc do Afryki, żeby zajmował się marynarzami.

Nie chcę wybielać jego osoby, nie rozmawiałem nawet na ten temat z ojcem. W każdym razie polityczne wybory dziadka nie rzutowały na to, jakim był człowiekiem. A był cudownie łagodny, nigdy się nie unosił. Zawsze ubrany w taki klasyczny sweterek. Odkąd pamiętam, sadzał mnie na przeciwko siebie i prosił: "opowiadaj, Xawery, opowiadaj". Bardzo uważnie mnie słuchał. Do końca ich życia bywałem raz w tygodniu w domu dziadków.

Nigdy nie prawili Panu kazań?

Nigdy. Szczerze mówiłem, jak żyję, nie owijałem w bawełnę. Miałem do dziadków wielkie zaufanie: mogłem zawsze nawet na bani przyjść w środku nocy i się u nich przespać. A babcia rano robiła mi na kaca pyszną herbatę. Wiąże mnie z dziadkami wiele dobrych wspomnień. Jako dzieciak spędziłem przecież z nimi dwa lata w Afryce - dziadek był wtedy ambasadorem w Dakarze.

Przez każdy obiektyw

A Paryż, miasto Pana ojca, dobrze Pan pamięta?

Za komuny trzeba było zdobyć zaproszenie, aby wydostać się zza żelaznej kurtyny. Nie zawsze było to możliwe. Gdy już jednak tam docierałem, na ogół podczas wakacji, zachwycała mnie paryska czystość i zapach. Pamiętam, że jeździłem z ojcem do supermarketu tylko po to, żeby pogapić się na te półki zastawione kolorowym towarem. W pewnym momencie w Paryżu zamieszkałem, nie mogłem się tam jednak zadomowić, nie znalazłem dla siebie miejsca. Do Polski wróciłem po czterech latach, chwilę przed maturą i ustrojową transformacją. Odkąd granice są otwarte, nic mnie do Paryża nie ciągnie. Wolę Berlin, to jest miasto, w którym naprawdę dużo się dzieje.

Podobno "Opętanie" Andrzej Żuławski nakręcił pod wpływem obrazu, który zobaczył po przyjeździe z Francji do Polski: Pan jako mały chłopiec pozostawiony sam w pustym domu bez mamy, która w tym czasie bierze udział w buddyjskich praktykach.

Niczego takiego nie pamiętam, to wizje ojca. A buddyzm nie ma nic wspólnego z opętaniem. Pod naszą szerokością geograficzną jest on postrzegany jako kulturowa atrakcja ze Wschodu. Dla mnie to filozofia i ścieżka życia. Nie chodzi mi o Buddę z wielkim brzuchem, znanego z hinduskich rzeźb, tylko o Buddę, którym się jest. A poznać go można poprzez codzienną praktykę.

Pana ojciec był zaskoczony, gdy dowiedział się, że chce Pan zostać reżyserem. Był przekonany, że jako syn buddystki ruszy Pan w podróż na Wschód.

O tym, że zostanę reżyserem, zadecydowałem już jako dwunastolatek. Uwielbiałem kino, wielkie wrażenie wywarły na mnie "Indiana Jones", "Planeta małp", "Gwiezdne wojny", "Blade Runner", "Egzorcysta". Pomyślałem, że fajnie byłoby samemu robić takie rzeczy. Kiedy kilka lat później zdawałem już do łódzkiej Filmówki, przed egzaminem obejrzałem masę ważnych filmów z całej historii kina. To była dla mnie wielka nauka, zresztą w ogóle robienie filmów traktuję jako zdobywanie wiedzy, rozwijanie się, doskonalenie rzemiosła.

Do Filmówki trafił Pan w momencie, kiedy jej rektorem był jeszcze Wojciech Jerzy Has.

Tyle że on był już wtedy starszym panem i niewiele można było od niego się dowiedzieć. Dla mnie kimś ważnym okazał się Piotr Szulkin, reżyser z prawdziwego zdarzenia i świetny pedagog, choć nigdy nie pretendował do bycia nauczycielem. Szczerze dzielił się emocjami, które w nim wywoływały nasze pomysły. Był wyczulony na to, kim jesteśmy, co chcemy robić, i próbował nas do tego jak najbardziej zmotywować. Działał w taki sposób, że cały czas musieliśmy weryfikować swoje wizje. Mówił, że nie wystarczy dostać się na reżyserię i chcieć robić filmy. Pokazał, jak dobrze jest dostać w twarz od swojego mistrza i pojąć, że nic się tak naprawdę nie umie.

To jest też jedna z zasad w buddyzmie.

Tak i to jest też bardzo mądre. Odpadają najsłabsi. Zostają ci, którzy potrafią przekroczyć siebie. Szulkin na pierwszych zajęciach powiedział, żebyśmy zapomnieli o wcześniejszych naszych etiudach, bo to na pewno dno, na pierwszym roku studiów nic jeszcze nie można wiedzieć o robieniu prawdziwego kina. Próbowałem mu udowadniać, że jest jednak inaczej, a on mi na to: "Skoro Żuławski jesteś taki cwaniak, to wymień wszystkie obiektywy od najszerszego do najwęższego. Nie wiesz? No to, o czym my tu gadamy? Idź na wydział operatorski i spójrz na rzeczywistość przez każdy obiektyw z osobna".

Pana ojciec też stawia wysoko poprzeczki, pracował Pan z nim na planie "Błękitnej nuty".

Pracowałem tam jako asystent montażu. De facto wykonywałem fizyczną robotę. "Błękitna nuta" powstawała na montażu taśmy 35 mm, a nie w komputerze, jak to robi się dzisiaj. Codziennie musiałem segregować tysiące metrów taśmy, dzielić ją na ujęcia i zwyczajnie sprzątać. Z pracą kreatywną nie ma to nic wspólnego. Swoją drogą ojciec nigdy nie wpuszczał na plan zdjęciowy żadnego ze swoich trzech synów. I chyba dlatego tak łatwo było mi podjąć decyzję o tym, że zostanę reżyserem. Nie miałem pojęcia, o co w tym fachu tak naprawdę chodzi. Reżyserowanie było marzeniem.

Na widok bata

Spełniło się w debiutanckim "Chaosie". Ten film zadedykował Pan Basi, córce Barbary Brylskiej, która zginęła w prowadzonym przez Pana samochodzie.

Nigdy nie zapomnę o tym, co się zdarzyło, choć działo się to dawno temu. Gdyby nie ten wypadek, nie byłbym reżyserem, nie miałbym żony i dzieci, nie rozmawiałbym z panią. Byłbym kimś innym. Cały film zmierza do momentu tego wypadku, tak jak całe moje ówczesne życie zmierzało w stronę tej katastrofy. Umarła Basia i umarłem ja. Na zawsze pożegnałem się ze swoim starym wcieleniem. Budda mówi, że niektórzy ruszają na sam widok bata, inni zaś muszą zobaczyć ranę głęboką z mięsem i kośćmi na wierzchu, żeby móc ruszyć z miejsca. Szkoda, że nie reagowałem na widok samego bata.

A "Chaos" zadedykowałem Basi, bo filmy powinny mówić o sprawach ważnych. Niełatwo je zrobić, nieczęsto zdarza się okazja do ich realizacji, szansa może się więcej nie powtórzyć.

Książka Doroty Masłowskiej "Wojna polsko-ruska..." spodobała się Panu dlatego, że bohaterem jest dresiarz, człowiek z marginesu, subkulturowy fenomen?

Zaczynam robić filmy, gdy mam już kostium, dekorację, dostaję narzędzia do kreacji. Nad każdym bohaterem długo się zastanawiam, szczegółowo go analizuję, stwarzam dla niego historię. A w przypadku "Wojny polsko-ruskiej..." nad Silnym pochyliła się Dorota i zrobiła to świetnie. Ja tylko jej książkę adaptowałem na użytek kina.

Masłowska zapewne nie napisałaby "Wojny...", gdyby nie to, że mieszkała w blokowisku w prowincjonalnym Wejherowie i pod jej klatką schodową, na dyżurnej ławeczce przesiadywały typy pokroju Silnego, narratora jej książki, prymitywa jakich mało.

Dorota wspaniale weszła w jego głowę - to jej niesamowity talent. Spojrzała na świat oczami Silnego, ona nim się na chwilę stała. Przez to stworzyła spójny świat, który nie jest przecież dokumentalnym zapisem, ale kreacją tak wiarygodną, że nie ma tam cienia fałszu.

Powieść Masłowskiej jest przede wszystkim bardzo śmieszna.

I ten śmiech potrzebny jest też polskiemu kinu. W końcu pojawiła się autorka, która pokazuje kobiety nie jako narodową świętość, wydumane postaci z wszelkimi cnotami ciała i umysłu, tylko osoby, z których można się nieźle pośmiać.

Ma Pan jakiś szczególny styl pracy z aktorami?

Twórcza rozmowa.

Nie krzyczy Pan na ekipę?

Nie muszę. Każdy wie, co ma robić. Nie stosuję też żadnych reżyserskich sztuczek. Znam swoje miejsce. W filmie najlepiej sprawdza się struktura wojskowa. Reżyser to generał, producent jest zwierzchnikiem sił zbrojnych. Wtedy wszystko działa jak należy.

Wróćmy jeszcze na chwilę do Silnego. Zna Pan takie typy?

Nie, bo nie interesuje mnie subkultura dresowa. Dresiarze są malowniczy głównie na ekranie. Szanuję ich, ale omijam. Wolę inne klimaty. Od piętnastego roku życia byłem związany z tzw. sceną podziemną. Tworzyliśmy środowisko - spotykaliśmy się w grupie ziomów, jeździliśmy na koncerty, piliśmy piwo. Stamtąd rekrutują się moje najtrwalsze przyjaźnie.

12 dziurek

Czego Pan wtedy słuchał?

Dużo punk rocka. Ale najwięcej rock and rolla. W ogóle to ja stawiałem na szpan.

Szpan?

Odwalałem się elegancko na rockandrolowca. Włosy stawiałem na brylantynie, buty clipersy, obowiązkowa bejsbolówka.

Tata pewnie buty przysyłał Panu z Paryża.

Skądże znowu. Jak się ma brać udział w subkulturze na poważnie, to trudno wytłumaczyć rodzicom, co kupić na Zachodzie, żeby to było dokładnie to, o co chodzi. Jak mówiłem ojcu, że chcę mieć dwunastodziurkowe glany, to dostawałem buty z supermarketu, co prawda z tymi dwunastoma dziurkami, ale jednak nie o to chodziło. Mama naszego kolegi potrafiła szyć bejsbolówki - trzeba było zdobyć trochę skaju i frotte. To wszystko jakoś się kręciło: kolega kupił sobie za duże glany, więc przejąłem je ja. Ale w szpanie chodziło też o to, żeby się nie zmenelić, nie pokładać na ulicy, nie sępić kasy.

Miał Pan swój zespół?

Nazywał się FSO, graliśmy hardcore reggae. Między innymi tworzył go Michał Englert, dzisiaj operator, Jan Komar, obecnie kompozytor. Ja śpiewałem. Gdy poszliśmy na studia, pojawiła się masa innych obowiązków, nie mieliśmy czasu na próby i zespół się rozpadł. Ale gdybym nie kręcił filmów, to byłbym muzykiem.

Xawery Żuławski (ur. 1971) jest reżyserem, scenarzystą, aktorem. Syn reżysera Andrzeja Żuławskiego i aktorki Małgorzaty Braunek. Absolwent reżyserii łódzkiej szkoły filmowej. Zadebiutował w 2005 roku filmem "Chaos".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2009