Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Optymizm trzeciej dekady naszego stulecia, tzn. mniej więcej lat 1918-1928, nie wydaje się niczym usprawiedliwiony. Właśnie skończyła się hekatomba I wojny, której przyczyn wybuchu, przyznajmy, nikt nie rozumiał i nie rozumie. Wojna ta zabrała miliony ludzkich istnień, a nawet, jak napisał Jerzy Stempowski, pozbawiła Europę jej młodych elit. Ale wszędzie wtedy czuło się ducha nowatorstwa i wiary w odnowę. Eksperymentatorstwo w sztuce było niewątpliwie dowodem zaufania okazywanego przyszłości, w polityce, Liga Narodów zdawała się gwarantować szacunek dla prawa międzynarodowego. Historia nie potwierdzała przekonania o swojej linii wstępującej, a jednak wielorakie zjawiska, obejmowane nazwą futuryzmu czy formizmu, dziwią ich oddaniu się we władzę przyszłości. Można wprawdzie powiedzieć, że w krajach, które odzyskały niepodległość, jak Polska i Czechosłowacja, istniały dane usposabiające do sławienia “wiosny i wina", jak brzmiał tytuł tomiku wierszy jednego ze Skamandrytów.
Badacze literatury znaleźli rysę przebiegającą przez środek międzywojennego Dwudziestolecia: od entuzjazmu pierwszej jego połowy do katastrofizmu połowy drugiej. W każdym razie chodząc do szkoły w latach 20. nie wchłaniałem historii jako melancholii, a nawet czytałem książkę reportaży z podróży po Europie, pióra Juliusza Kadena-Bandrowskiego, pod wiele mówiącym tytułem: “Europa zbiera siano" (1925). Nikt wtedy nie myślał, czym się skończy powojenna idylla i że autor tej książki umrze z odniesionych ran podczas Powstania Warszawskiego. Nikt, oprócz Witkacego, który snuł swoje ponure przypowieści o totalitarnej przyszłości w książkach “Pożegnanie jesieni" (1927) i “Nienasycenie" (1930).
Być może zestawienie tych autorów i tytułów wskazuje na złudność podziałów na sezony, skoro przeplatają się one i zadają kłam naszym przyzwyczajeniom. Poza tym czas skraca się: co dawniej mogło trwać sto lat, wskutek przyspieszenia czasu kurczy się do dekad.
A jednak w roku 1928, to jest kiedy miałem 17 lat, obietnica czegoś nieogarniętego, ale wielkiego, nie była tylko moim osobistym darem młodości. Był to okres mojej przynależności do tajnej uczniowskiej organizacji Pet-u, naszej Zielonej Księgi i moich wizyt u starszego o parę lat kolegi, Dorka Bujnickiego, w jego mieszkaniu przy ulicy Bankowej. Uwielbiałem go jako prawdziwego już poetę, wprowadzonego w arkana sztuki poetyckiej, które niekiedy mi odsłaniał przez wspólne czytanie numerów “Skamandra" i tomików poetyckich. Odbywało się to na bardzo niedużej przestrzeni, bo w, odgrodzonej jakąś płachtą, części mieszkania jego matki. Barwę niektórych okładek pamiętam i pamiętam wiersze, które, nie wiedzieć czemu, skojarzyły mi się z tamtą pogodną dekadą sprzed ekonomicznego kryzysu, który miał mnie zmienić w poetę katastroficznego. A jeden z czytanych wtedy wierszy dotychczas trwa w mojej pamięci, choć, prawdę powiedziawszy, czytany teraz wydaje mi się głupawy. Autorem był Antoni Słonimski, a tytuł brzmiał nieco podniośle “Sztuka". Dotychczas recytuję:
W miedzianym podźwięku drewniany brzmi stuk,
Gdy z tarczą na ręku i z chartem u nóg
w jarmarczne wpadasz namioty
O kogo chodzi? O Muzę. Dlaczego Muza ma mieć tarczę na ręku i dlaczego ma jej towarzyszyć chart? Sam autor nie umiałby na pewno wyjaśnić. Może Muza poplątała mu się z Dianą? Choć tarcza na jej ręku i wtedy nie byłaby usprawiedliwiona. Czyż jednak zatrzymując w pamięci jakieś strzępy czy początki wierszy musimy przez to uznawać ich wartość jako całości? Wcale nie. Tak jak w wierszu innego Skamandryty “Czarna Rachel w czerwonym idzie szalu drżąca / I gałęzie choiny potrąca idąca" (Jan Lechoń, z poematu “Piłsudski").
Jedynym usprawiedliwieniem istnienia utworu Słonimskiego jest rytm, wspomagany jednosylabowymi wyrazami. Jak wiadomo, jambiczny układ, tzn. z akcentem na ostatnią sylabę wersu, zdarza się w polskim rzadko, z powodu ubóstwa odpowiednich rymów. Wydaje mi się, że energia pierwszego wersu nas porywała tak, że zapominaliśmy o dalszym ciągu i jego zupełnie bezsensownych metaforach. Bo dlaczego Muza ukazuje się pod postacią jakiejś wschodniej, być może cygańskiej, tancerki i to podczas jarmarku? Skąd ten czerwony dywan, skąd dźwięk tamburyna i skąd ta zbożna cisza, która następuje po popisie, zamiast żeby to było, na przykład, zbieranie do kubka?
Pewnie Słonimski nie byłby zadowolony, że ten wiersz, datowany 1922, tutaj przypominam. I ja też, przyznaję, mam skrupuły, bo moja rubryka nie jest chyba po to, żeby wskrzeszać utwory słabsze, nawet wybitnych poetów. Na moją obronę mogę powiedzieć, że w owej niezadowalającej “Sztuce" wyraził się duch lat, w których powstała, a był to duch optymistyczny.
Co za pomysł kazać Muzie tańczyć i pokazywać swój tors “obnażony i złoty"? Jest taki obraz Jasia Lebensteina, przedstawiający artystę siedzącego z kielichem przed lustrem, a za nim ukazuje się skrzydlata Muza. To już bliższe naszym wyobrażeniom, choć nie licuje z jej powagą w oczach mało albo wcale nie pijących. A przy tym, która to Muza patronująca której ze sztuk? Dlaczego jest uosobieniem trudu twórczego i dlaczego ma wspominać ją we łzach “włóczęga obdarty i bosy"? Podejrzewamy, że Słonimskiemu chodziło o ćwiczenie stylistyczne z użyciem rymów męskich i że to ćwiczenie mu się udało, jeżeli zapomnimy o jakim takim sensie utworu. Bo właściwie pozostaje po nim tylko ten pierwszy wers, który mnie wtedy urzekł i który mógłby być recytowany nawet bez dalszego ciągu.
Sztuka
W miedzianym podźwięku drewniany brzmi stuk,
Gdy z tarczą na ręku i z chartem u nóg
W jarmarczne wypadasz namioty.
Gdy oczu kolisko otwarte i ust
Otoczy cię blisko - wybucha spod chust
Twój tors obnażony i złoty.
Ramiona jak żmije rozprężą się w bok,
Gdy krok twój się wije, gdy wije się krok,
Na dywan czerwony gdy wpada.
I w głos tamburyna, i w krzyki, i w gwar
Napływa jedyna, skrzydlata jak czar,
Cisza - skrzydlata i blada.
Na czoło kusząco złocisty padł kask,
Aż w koło tańczącą owije cię blask -
O, Muzo, rozwiane masz włosy!
Palące te sploty zobaczy we snach,
Gdy pełen tęsknoty cię wspomni we łzach
Włóczęga obdarty i bosy.
Twe kroki powietrzne i czerwień twych szat,
Podskoki taneczne, odwieczne, od lat,
I zwiewna twa lekkość bez miary
Jest dla nas nagrodą za męki i trud.
Jedyną osłodą jest siła twych złud,
Co ciszą napełnia obszary.
Przyjmiemy cię godnie, twój taniec i rym.
Bengalskie pochodnie, choć czczy mają dym,
Lecz zagaś je - oczy nam męczą.
Ten dywan nas nęka, czerwony jak krew,
Splątana piosenka i obcy twój śpiew,
I struny zgrzytliwe tak jęczą.
Coś czai się złego i pachnie tu krew,
Gdy ciała twojego oblata nas wiew,
Co zrywa jarmarczne namioty.
O, odejdź! Do brawa nie mamy już sił,
O, idź! Niech kurzawa przysłoni i pył
Twój tors obnażony i złoty.
1922