Separatyści z Saksonii

Ten region Niemiec stał się centrum ruchu sprzeciwu wobec restrykcji i obowiązkowych szczepień. Plany organizatorów protestów sięgają dalej. Niektórzy marzą o niepodległości.
z Budziszyna i Freibergu

14.02.2022

Czyta się kilka minut

Protest przeciwko przymusowi szczepień na rynku w Budziszynie, styczeń 2022 r. / SEBASTIAN KAHNERT / DPA / PAP
Protest przeciwko przymusowi szczepień na rynku w Budziszynie, styczeń 2022 r. / SEBASTIAN KAHNERT / DPA / PAP

Poniedziałek, godzina siedemnasta. W Budziszynie, położonym pięknie na wzgórzu, jeszcze panuje cisza. Nieliczni przechodnie szybkim krokiem przemierzają uliczki średniowiecznego starego miasta.

Nic dziwnego, można by pomyśleć. Mieszka tu niespełna 40 tys. osób. Miasto leży blisko autostrady, którą z Polski można dojechać do Drezna. Mówiąc krótko: prowincja, niemiecki daleki wschód, oddalony o ponad 600 km od Kolonii i innych zachodnioniemieckich metropolii.

A jednak ten popołudniowy spokój w ten konkretny dzień tygodnia – to cisza przed burzą. Im bliżej osiemnastej, tym więcej ludzi gromadzi się w okolicach starówki. Coraz dłuższe kolejki ustawiają się do sprzedawanych na wynos grillowanych kiełbasek i grzanego wina. Jest zimno, zawiewa deszcz ze śniegiem, trzeba się więc rozgrzać i nabrać sił.

O osiemnastej położony w samym centrum plac Zbożowy zapełnia się ludźmi. Tłoczno robi się też na okolicznych ulicach. Ktoś z tłumu wyświetla na murach wieży obronnej wzór w kształcie pocztówki, na której napisano: „Poniedziałkowe pozdrowienia z Budziszyna”. Adresat: Bundestag. I dopisek „Żadnego przymusu”.

Chwilę potem ten mocno ściśnięty, kilkutysięczny już tłum ruszy żwawo w drogę, która powiedzie wzdłuż starych murów miejskich. Marsz protestacyjny – nazwany „spacerem”, jako że land Saksonia zakazał takich manifestacji – trwać będzie ponad godzinę.

Tysiące na ulicach

Po niemiecku miasto nazywa się Bautzen. Budziszyn to stara słowiańska nazwa, pochodząca od słów „budzić” i „sława”. Dla demonstrujących – albo inaczej: wychodzących w każdy poniedziałek na takie zbiorowe spacery – to forma przebudzenia, obywatelskiego sprzeciwu wobec błędnej, ich zdaniem, polityki rządzących. I tak oczywiście chodzi o pandemię i koronawirusa.

Jedną z uczestniczek jest Daniela (imię na jej prośbę zmienione). Niepozorna kobieta, może 50-letnia, mieszka parę kilometrów za miastem. Pracuje jako pielęgniarka w domu opieki dla osób starszych. Każdy kolejny poniedziałek przybliża ją do podjęcia fundamentalnej decyzji.

– Protestujemy przeciw obowiązkowym szczepieniom. To mój główny powód, dlaczego co tydzień wychodzę na ulicę – mówi „Tygodnikowi”.

– Ale chodzi również o wszystko to, co się teraz dzieje – dopowiada niejasno stojący obok mąż Danieli.

10 grudnia 2021 r. świeżo zaprzysiężony rząd federalny, powołany przez koalicję złożoną z socjaldemokratów, Zielonych i liberałów, przyjął ustawę wprowadzającą obowiązek szczepień dla pracowników służby zdrowia. Przepisy mają wejść w życie już 15 marca. Daniela nie chce, by ktokolwiek przymuszał ją do szczepienia. Czy zwolni się z pracy? – Może będę musiała, zobaczymy – odpowiada.

Obok niej stoją dwie inne pielęgniarki. Na kurtki naciągnęły czerwone koszulki, na których dużymi białymi literami przypomniano fragment niemieckiej konstytucji: „Każdy człowiek ma prawo do życia i nietykalności cielesnej. Wolność osoby jest nienaruszalna”.

Budziszyn to dziś jedno z najprężniejszych centrów oporu przeciw pandemicznym obostrzeniom, ale protesty od jakiegoś czasu rozlewają się po całej Saksonii. Według policji tylko w tym jednym landzie na wschodzie Niemiec co poniedziałek na ulice wychodzi kilkadziesiąt tysięcy osób. Uczestnicy mówią nawet o stu tysiącach. Niełatwo jest ustalić, kto te protesty organizuje.

Region ponownie znajduje się w centrum zainteresowania całego kraju. Wcześniej masowe protesty organizowano tu w czasie kryzysu migracyjnego. Uczestnicy obecnych demonstracji potwierdzają, że widzą związek między sprzeciwem wobec przyjmowania uchodźców i imigrantów oraz sprzeciwem wobec polityki pandemicznej rządu w Berlinie.

„Jak w roku 1989”

Tydzień wcześniej przed protestem w Budziszynie jesteśmy we Freibergu.

To równie malownicze i bogate w historię miasto co Budziszyn, z rzemieślniczymi tradycjami, które sięgają średniowiecza. Również tutaj w poniedziałek o osiemnastej na wspólny spacer stawia się kilkutysięczny tłum.

Kto jest organizatorem? – Nikt. Po prostu wszyscy wiedzą, że w poniedziałki się spotykamy – mówi mężczyzna, który przyszedł na protest z grupką znajomych. – Protestujemy przeciw obowiązkowym szczepieniom i wszystkim obostrzeniom – tłumaczy i dodaje, że jego żona pracuje w szpitalu.

Co do szczepień, w tłumie panuje zgoda: to eksperyment na ludziach, dopuszczony bez testów, i nie da się ustalić, jakie będą jego zdrowotne konsekwencje w przyszłości.

– To nie pierwszy raz, jak protestujemy – dodaje mężczyzna. Od pandemii mój rozmówca szybko przechodzi do Pegidy – ruchu przeciwko masowej imigracji, który zawiązał się w Saksonii w połowie ubiegłej dekady.

Grupka, z którą rozmawiam, również wtedy chodziła na protesty. – Nie damy Berlinowi narzucać nam, co mamy robić – podkreśla mężczyzna. – Znów mamy rok 1989. Znów jesteśmy uciskani przez polityków, znów walczymy o sprawiedliwość i równość – wyjaśnia.

Demonstracje koronasceptyków lubią odwoływać się do tamtego ruchu protestu przeciwko komunistycznej dyktaturze w NRD. Wtedy, jesienią 1989 r., w całych wschodnich Niemczech ludzie również wychodzili na ulice w każdy poniedziałek. Krzyczano to samo hasło: „Wider- stand” („Sprzeciw”).

Na demonstracji we Freibergu – i wcześniej na tej w Budziszynie – słychać nawet te same piosenki, które pod koniec lat 80. zagrzewały do obalenia dyktatury i muru berlińskiego.

Presja na poluzowanie

Dziś w hasłach mówiących o „przywróceniu wolności” chodzi o zniesienie restrykcji, które są wymierzone tylko w niezaszczepionych. W Niemczech bez certyfikatu poświadczającego szczepienie w ostatnich miesiącach można było wejść jedynie do sklepów z artykułami pierwszej potrzeby. Inne sklepy, restauracje, kina itd. dostały zakaz wpuszczania niezaszczepionych.

Dodatkowo na opornych nałożono obowiązek wykonywania codziennie testu przed stawieniem się w miejscu pracy. Zaostrzenie zasad miało zachęcić Niemców do szczepień, tak aby zbliżyć się do celu, jakim miało być zaszczepienie 80 proc. społeczeństwa. Obecnie jedną dawkę przyjęło 76 proc., dwie dawki 70 proc., a trzecią dawkę (przypominającą) 55 proc.

Jednak restrykcje nie zachęciły tej mniejszości do zaszczepienia się. Zamiast tego, stały się paliwem dla nowej i coraz liczniejszej fali protestów (nowej, bo protesty odbywały się na terenie Saksonii już wcześniej i regularnie).

Teraz w każdy poniedziałek na ulice wychodzi coraz więcej ludzi, bo widać, że presja ulicy przynosi skutek.

Jako pierwsi zaczęli się łamać lokalni politycy. W Budziszynie jeszcze w styczniu do protestujących wyszedł landrat, starosta powiatu, aby zapewnić, że w tym regionie obowiązkowe szczepienia dla personelu medycznego nie wejdą w życie. Ta wypowiedź została wówczas uznana za niebezpieczne sprzyjanie skrajnościom.

Tymczasem teraz, na początku lutego, taki krok – oznaczający przecież obejście przepisów federalnych – zapowiedział premier landu Bawaria Markus Söder. Podobne rozważają władze landowe Saksonii. Politycy ci twierdzą, że przymus doprowadzi do ogromnych problemów personalnych w szpitalach i domach opieki. W Niemczech w sektorze medycznym i w sferze opiekuńczej pracuje ok. 1,7 mln pielęgniarek i pielęgniarzy. W Saksonii jedna trzecia z nich jest niezaszczepiona.

A to nie wszystko, bo organizacje reprezentujące handel wybłagały u polityków poluzowanie przepisów – wskazując na spadek utargu. W wielu niemieckich landach niezaszczepieni znów mogą robić zakupy, gdzie chcą. Aby wejść do sklepu, trzeba mieć tylko maskę (zwykle jednak profesjonalną typu FFP).

Ekstremiści z Telegrama

Jeśli politycy ugną się przed żądaniami demonstrantów, to czy w poniedziałkowe wieczory znów zapanuje spokój?

– Tego właśnie się obawiam – mówi „Tygodnikowi” Jens, który na „spacer” ulicami Freibergu przyszedł razem z żoną i dzieckiem. Czterdziestolatek ma na głowie zimową czapkę z herbem Saksonii. Tłumaczy, że można taką kupić w sklepie internetowym partii Wolna Saksonia.

– To taka prawicowo-ekstremistyczna organizacja – dodaje, uśmiecha się i mruga okiem, żeby podkreślić ironię.

Problem polega tylko na tym, że Federalny Urząd Ochrony Konstytucji (odpowiednik polskiej ABW) właśnie tak określa struktury tej partii: jako ekstremistyczne i łamiące przepisy ustawy zasadniczej. Niemiecki kontrwywiad śledzi jej działania również w internecie.

Wolna Saksonia koordynuje organizację protestów za pomocą kanału w komunikatorze Telegram, dostępnego na komputery i smartfony. Uważa się, że Telegram zapewnia większą anonimowość niż inne komunikatory (dlatego chętnie korzystają z niego opozycjoniści z Rosji czy Białorusi).

Jeszcze na początku 2021 r. kanał Wolnej Saksonii na Telegramie śledziło niespełna 30 tys. osób – teraz to już blisko 150 tys. Są tam zapowiedzi wszystkich demonstracji, relacje i polityczne przekazy dnia, sprowadzające się najczęściej do bezpardonowego rugania całego politycznego establishmentu. Nie wiadomo, kto dokładnie prowadzi ten kanał.

Początki partii sięgają sierpnia 2018 r. Wtedy to w Chemnitz, jednym z większych miast Saksonii, uchodźca zabił mieszkańca. W reakcji na tę zbrodnię w mieście doszło do ataków na uchodźców, a w kolejnych tygodniach ­odbyły się wielotysięczne demonstracje wymierzone w uchodźców i liberalną politykę migracyjną ówczesnej kanclerz Angeli Merkel.

Organizatorzy ze spontanicznej grupy przekształcili się w partię Wolna Saksonia. Jej lider, 45-letni prawnik Martin Kohlmann, w kolejnych latach zawiązywał sojusze z najbardziej skrajnymi środowiskami. Jego prawa ręka to Stefan Hartung, który jest też członkiem neonazistowskiej Narodowodemokratycznej Partii Niemiec. W strukturach Wolnej Saksonii kręcą się także działacze ugrupowania Trzecia Droga, która nie tylko nazwą nawiązuje do Trzeciej Rzeszy.

Szwajcaria Niemiec

Cały ten konglomerat niemieckich skrajności nie przez przypadek na swój bastion upatrzył sobie Saksonię. To region, który – obok Bawarii – najbardziej lubi podkreślać swoją odrębność od pozostałych części Niemiec.

– My, w przeciwieństwie do innych, częściej myślimy samodzielnie i nie dajemy sobie narzucić dyktatu centralnego rządu w Berlinie – opowiada Jens w trakcie „spaceru”.

W wytykaniu Berlinowi dyktatorskich zapędów wybrzmiewa tradycyjna niechęć do Prus, z którymi Saksonia, jeszcze jako niezależne królestwo, wielokrotnie była w stanie wojny. Dla Jensa częścią tożsamości jest też bliskość do Rudaw, tutejszych gór. – Jesteśmy Szwajcarią Niemiec – mówi z dumą. Rudawy znane są z tradycji górniczych i rzemieślniczych. – Tutaj mieszkają normalni ludzie, którzy chcą zachować swoją tradycję – dodaje Josephine, żona Jensa, która niesie syna na barana.

Niemieccy badacze i dziennikarze już od dawna łamią sobie głowę, skąd bierze się ów saksoński „gen oporu”. Na pewno wspomnienia o wielkości z czasów, gdy Drezno było stolicą królestwa, mieszają się z kompleksem niższości. Po zjednoczeniu Niemiec tereny te, należące wcześniej do NRD, podupadły gospodarczo. A akcent typowy dla Saksończyków wywołuje w pozostałych częściach kraju ironiczny uśmiech – kojarzy się z brakiem wykształcenia. Dodatkowo w następstwie aktywności prawicowych ekstremistów do całego landu i ich mieszkańców przylgnęła łatka „brunatnego bagienka”.

Liczy się cel

Podczas rozmowy z Jensem i Josephiną trudno dostrzec w nich radykałów. Modne, kolorowe kurtki zimowe, brak nienawiści wypisanej na twarzach, spokojny ton głosu. Tak wygląda zdecydowana większość uczestników obserwowanych na „spacerach”. Na ulicach saksońskich miast dominują ludzie w średnim wieku, choć nie brakuje też młodzieży i seniorów. Sporo rodzin zabiera ze sobą dzieci.

Co nie oznacza, że w tym dużym tłumie nie brakuje skrajności. Takich jak powiewająca nad tłumem w Budziszynie czarno-biało-czerwona flaga Rzeszy (tej z lat 1870-1918), po którą chętnie sięgają osoby odrzucające porządek prawno-polityczny w Niemczech. Na dalszej trasie „spaceru” grupka starszych mężczyzn rozwija plakat antyszczepionkowy z hasłem „Ręce precz od naszych dzieci”. Na dole widnieje czerwono-białe logo neonazistowskiej NPD. Tłum nie reaguje, spokojnie przechodzi obok.

Dla pytanych przez „Tygodnik” demonstrantów fakt, że protesty organizowane są przez radykałów, wydaje się nie mieć większego znaczenia. Ważne są cele „tu i teraz”: wycofanie się z obowiązkowych szczepień, zniesienie obostrzeń, koniec pandemii.

Demonstrantom sprzyja fakt, że te żądania przechodzą do niemieckiego main- streamu. Wariant Omikron infekował wprawdzie w Niemczech blisko ćwierć miliona ludzi dziennie (tyle stwierdzano, w rzeczywistości infekcji było zapewne więcej), ale choroba zwykle przebiega łagodnie i szpitale nie są dziś przepełnione. Stąd słuszność dalszych restrykcji i obowiązkowych szczepień zaczynają krytykować również media głównego nurtu.

Licytacja na skrajności

Jeśli politycy ustąpią, to Wolna Saksonia będzie mogła przypisać sobie wielki sukces, wywalczenie żądań ludu. Wtedy przyjdzie czas na następne kroki.

W czerwcu w około stu miastach tego regionu odbędą się wybory burmistrzów. Równocześnie z organizacją protestów Wolna Saksonia szuka kandydatów i mobilizuje wyborców, by oddolnie piąć się po drabinkach władzy. Dalekosiężnie ma to prowadzić do większej autonomii dla Saksonii. Program partii wskazuje na potrzebę uruchomienia negocjacji z „rządem centralnym” na temat ustępstw. A jeśli te będą nieskuteczne? Rozważany jest nawet scenariusz wybicia się Saksonii na niepodległość.

Zapewne w tych hasłach – atrakcyjnych dla wielu Saksończyków – należy szukać powodów, dla których Alternatywa dla Niemiec (AfD), także oskarżana o populizm i tendencje skrajnie prawicowe, niedawno oficjalnie zakazała swoim członkom jakiejkolwiek współpracy z Wolną Saksonią (mimo oczywistych podobieństw programowych). Od wielu lat to AfD zdobywała najwięcej głosów w każdych wyborach w niemal wszystkich zakątkach Saksonii. Nowe ugrupowanie, które do populistycznych haseł dokłada sporą dawkę regionalnego separatyzmu, to zagrożenie dla AfD.

A dla Saksonii to także niebezpieczeństwo, że populiści pod różnymi barwami będą się licytować na skrajności, aby przeciągnąć wyborców na swoją stronę.

Mieszkający we Freibergu Jens nie miałby nic przeciw większej autonomii. Ale przyznaje, że nie ma pomysłu, jak to osiągnąć. – Przecież nie zrobimy zbrojnego powstania i nie ruszymy na Berlin – mówi ze śmiechem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz mieszkający w Niemczech i specjalizujący się w tematyce niemieckiej. W przeszłości pracował jako korespondent dla „Dziennika Gazety Prawnej” i Polskiej Agencji Prasowej. Od 2020 r. stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2022