Sen o Ameryce

Rzeczywistość jest cudowna, bo tak właśnie zostaje ukazana. Ludowe wierzenia to coś, co po prostu się dzieje.

13.07.2020

Czyta się kilka minut

Alejo Carpentier / EAST NEWS / EAST NEWS
Alejo Carpentier / EAST NEWS / EAST NEWS

Rok 1943. Alejo Carpentier przybywa na Haiti. Na poły oficjalna, na poły turystyczna wizyta miała stać się dla pisarza wydarzeniem przełomowym: to właśnie wtedy dokonuje wielkiego literackiego odkrycia, którego efektem była szczupła powieść „Królestwo z tego świata” (1949). Wznowienie nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego trzech najważniejszych dzieł pisarza w przekładzie Kaliny Wojciechowskiej to znakomita okazja, by przypomnieć sobie, dlaczego literatura latynoamerykańska drugiej połowy XX w. nie miała sobie równych.

Przymiarki

Carpentier, z czasem uznany za jednego z najważniejszych pisarzy kubańskich, pisarzem wówczas jeszcze tak naprawdę nie był, a i jego kubańskość mogła budzić wątpliwości. Urodzony w 1904 r. w Szwajcarii, z matki rosyjskiego pochodzenia i ojca francuskiego architekta, rzeczywiście spędził pierwsze lata życie na Kubie, na którą jego rodzice przeprowadzili się chyba głównie z ciekawości i znużenia Europą.

Poznawał więc karaibską rzeczywistość bezpośrednio i z dziecięcą intensywnością, odbierając zarazem ponadprzeciętne wykształcenie: rodzice wpoili mu zainteresowanie literaturą i muzyką, uczył się języków. Nie bez wpływu na młodego Aleja pozostawał fach ojca: miłość do kolonialnej zabudowy Hawany (i nie tylko) przebija z późniejszych tekstów Carpentiera.

Młodzieńcze lata spędził częściowo we Francji, gdzie uczył się gry na fortepianie, a częściowo w Hawanie, gdzie podejmował kilka kierunków studiów, ale nade wszystko zaangażował się w dziennikarstwo i działalność polityczną.

Ponoć polityka interesowała go w umiarkowanym stopniu, ale rzeczywistość Kuby – kraju formalnie niepodległego, acz w praktyce zależnego od USA i rządzonego przez mniejszych lub większych satrapów – wymagała opowiedzenia się po którejś ze stron. I to właśnie za działalność opozycyjną Carpentier w 1927 r. trafił za kratki, znajdując czas na pierwszy poważny literacki projekt.

Obyty w świecie i kształcony po europejsku młodzieniec dostrzegał, może z większą siłą niż „bardziej kubańscy” koledzy, niesamowity potencjał wyspy, przede wszystkim jeśli chodzi o folklor afrokubański. Egzotyka i różnorodność kultury mieszkających na Kubie potomków niewolników wydały się Carpentierowi wspaniałym materiałem literackim – i tak narodził się pomysł na pierwszą powieść, zatytułowaną „¡Ecué-Yamba-Ó!” i ukończoną ostatecznie w 1933 r. już we Francji.

Materiał, jak się rzekło, wspaniały, ale efekt okazał się rozczarowujący. I nie jest to moja ocena, tylko samego autora, który przez lata odmawiał zgody na wznowienie powieści. Sęk w tym, że fascynujący świat czarnych Kubańczyków opisany realistycznymi środkami blaknął i tracił powab, wychodziła z tego proza etnograficzna, niemająca nic wspólnego z żarem żywej kultury. Alejo szukał więc dalej, a że we Francji, w której znów wylądował, hulał właśnie surrealizm, wydał mu się on interesującą alternatywą. Powstało kilka opowiadań, ale najwyraźniej wciąż to nie było to.

Haitańska epifania

Wszystko zmieniła owa wizyta na Haiti. Carpentier udał się na wyspę z żoną i grupą francuskich aktorów jako oficjalny delegat hawańskiego rządu (w każdym razie tak pisała o nim prasa w Port-au-Prince). Prócz stolicy objechał także wiele innych zakątków kraju – i doznał objawienia, o czym pisze w słynnej przedmowie do „Królestwa z tego świata”, wydanej potem także w rozbudowanej wersji jako osobny esej w tomie „Przedtakty i wariacje”. To na Haiti pisarz odczuł „atmosferę najprawdziwszych czarów”, to tam codziennie stykał się z czymś, co nazwał „rzeczywistością cudowną”. Mówiąc krótko: zdał sobie sprawę z tego, że Ameryka – ta Łacińska, a w każdym razie jej karaibska część – jest ontologicznie inna.

„Czymże jest historia całej Ameryki, jeśli nie kroniką rzeczywistości cudownej?” – pyta dobitnie i retorycznie w ostatnim zdaniu przedmowy. Europa – twierdzi – straciła swoją magię. Bezlitośnie kpi z surrealistów, którzy próbują wskrzesić trupa niesamowitości, ale czynią to bez wiary, na zimno, toteż efekty są raczej żałosne. W przypadku świata amerykańskiego wystarczy po prostu patrzeć i opisywać.

Manifest jak manifest: zgrabny i intrygujący, ale łatwo można by go było zbyć wzruszeniem ramion, gdyby nie jeden fakt. Otóż po tej przedmowie następuje licząca niewiele stron powieść, która zaparła dech ówczesnym czytelnikom – i dzisiejszym nadal zapiera. Nie waham się użyć tego słowa – arcydzieło. Opowiada historię czarnoskórego Haitańczyka, Ti Noëla, którego losy toczą się na tle historii Haiti, a owo tło często wysuwa się na plan pierwszy. Czytamy o buncie, któremu przewodził zbiegły niewolnik Mackandal, podsuwający truciznę francuskim plantatorom, z czasem pojmany i publicznie stracony, i o późniejszej rewolcie, na czele której stanął inny niewolnik Boukman. O Paulinie Bonaparte i o tyrańskich rządach Henri Christophe’a, panującego nad niepodległym już Haiti.

Jest to więc typowa powieść historyczna, z fikcyjnym głównym bohaterem, ale całym tłem i postaciami drugoplanowymi odtworzonymi jak najwierniej względem faktów. Tyle że czyta się to jak baśń, jak opowieść niemal fantastyczną, a w każdym razie cudowną. Dlaczego? Clou tkwi w literackiej metodzie.

Tajemnice warsztatu

Może sobie Carpentier pisać we wstępie o uniesieniach, epifaniach, o cudowności niejako ontologicznie przypisanej Nowemu Światu i o potrzebie wiary, jakiej zimni surrealiści nie posiadają. Prawda jednak jest taka, że wyjątkowy smak tekstu osiągnięty został dzięki bardzo przemyślanej i konsekwentnie zrealizowanej strategii.

By zrozumieć, w czym rzecz, wystarczy rzucić okiem na trzeci rozdział części pierwszej, zatytułowany „To, co znajdywała ręka”, w którym Mackandal zbiera zioła – dzięki nim nauczy się warzyć zabójczą truciznę. Pisarz realista załatwiłby ten passus stwierdzając, że niewolnik rwał różne rośliny. Carpentier z czasów „¡Ecué-Yamba-Ó!” zapewne wymieniłby gatunki, podał ich lokalne nazwy i przypisywane właściwości. Natomiast Carpentier posthaitański opisuje tę czynność długo, ale akcentując jej niesamowitość i tajemniczość, pod jego piórem łąka staje się niezbadanym i mitycznym światem.

I tak w całej powieści: autor zaciera logiczne rusztowania fabuły, usuwa w cień racjonalne wyjaśnienia, w jego prozie to nie Mackandal podrzuca truciznę, tylko ona sama się rozprzestrzenia, a zwierzęce metamorfozy buntownika pokazane są jako coś, co się po prostu dzieje, a nie jako element ludowych wierzeń. Rzeczywistość jest cudowna, bo tak właśnie zostaje ukazana.

Carpentierowska rewolucja przygotowana została ze składników zupełnie nienowych. Sam pisarz w przedmowie odnosi się do legend z okresu odkrycia i podboju Ameryki, kiedy to hiszpańscy konkwistadorzy, stający wobec egzotycznej przyrody i niepojętych cywilizacji Indian, czuli się, jakby wylądowali na kartach powieści o błędnych rycerzach. „Niektórzy z nas pytali, czy to, co widzimy, nie jest snem. (...) Ujrzeliśmy bowiem cuda, jakich nigdy nie widziano, ani o jakich nigdy nie słyszano” – notował jeden z uczestników wyprawy Cortésa na Meksyk. Carpentier powtarza ten gest, tyle że świadomie: patrzy na kontynent oczyma kogoś z zewnątrz, obcego miejscowej kulturze, a do tego sięga po barokową stylistykę werbalnego rozpasania. Dla haitańskiego wyznawcy voodoo obrzędy tej religii nie są cudowne, bo stanowią część jego codzienności. Dla wykształconego pół Francuza, pół Kubańczyka – tak jak dla nas, czytelników ze Starego Świata – już jak najbardziej tak.

„Królestwo z tego świata” okazało się powieścią przełomową nie tylko dla samego Carpentiera. To jedna z kilku książek, które położyły fundament pod wielką rewolucję w prozie Nowego Świata. Rynkowe następstwa tej twórczej erupcji znane są jako „boom literatury ­latynoamerykańskiej”.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Carpentier łamał sobie głowę, jak oddać literacką sprawiedliwość kulturze Antyli, Miguel Ángel Asturias wczytując się w sakralną księgę Majów ­„Popol Vuh” kombinował, jak oddać w prozie perspektywę i wrażliwość gwatemalskich Indian, zupełnie odmienną od „zachodniej”, a w sąsiednim Meksyku Juan Rulfo kreślił pierwsze wersje arcymeksykańskiej opowieści o świecie zmarłych, którą świat poznał jako „Pedro Páramo”.

Tak rodził się realizm magiczny – acz w przypadku Carpentiera mówi się raczej o rzeczywistości cudownej, lo real maravilloso, ponieważ od realizmu magicznego jego proza w pewnych aspektach znacząco odbiega – ale tak też rodziła się w ogóle nowa jakość tamtej literatury. Wspólnym mianownikiem indywidualnych poszukiwań była bowiem potrzeba znalezienia nowego sposobu mówienia o swoim świecie. Latynoscy twórcy znużeni już byli powielaniem europejskich wzorców XIX-wiecznego realizmu, awangardowe pomysły także okazywały się na dłuższą metę jałowe. Trzeba było nowych metod.

Paradoks cudowności

Od połowy lat 40. do roku 1959, w którym to oddziały Fidela Castro wypędzają z Hawany skompromitowanego prezydenta-dyktatora Fulgencia Batistę i jego popleczników, Carpentier mieszkał w Wenezueli i był to dla jego twórczości złoty wiek. To w Caracas pisze „Królestwo...”, a potem „Podróż do źródeł czasu” (1952), wznowioną przez PIW dwa lata temu – i wreszcie „Eksplozję w katedrze”, ukończoną w 1958 r. i ogłoszoną drukiem w 1962 r., której najnowsza polska edycja właśnie trafia do rąk czytelnika. To będzie jego wielka trójca i przepustka do wiecznej (oby) sławy. Później wrócił na Kubę, zaangażował się w rewolucję i pełnił ważne funkcje państwowe aż do śmierci w 1980 r., znacznie dłużej niż wielu innych twórców, którzy po pierwszych latach swobody zdali sobie sprawę, w którą stronę zmierza reżim. Carpentier dalej pisał, całkiem sporo, ale są to już powieści słabsze niż te z okresu wenezuelskiego.

„Podróż do źródeł czasu” w dość niezwykły sposób uzupełnia i komentuje odkrycie rzeczywistości cudownej. To przedziwna i niezwykłej urody książka. Ktoś kiedyś napisał, że materiał ten bardziej nadawałby się na esej i że przyobleczenie go w powieściową formę w ogóle nie powinno się udać – a udaje się znakomicie.

Jej narratorem i bohaterem jest muzyk i muzykolog, Latynos mieszkający w dużym północnoamerykańskim mieście. Miał robić karierę artystyczną, a tymczasem pisze muzykę do reklam. Życie osobiste – porażka: relacja z żoną jest martwa, na pociechę ma kochankę, tyle że nieco pretensjonalną. I oto nasz znudzony bohater otrzymuje propozycję, by wybrać się w głąb puszczy amazońskiej i przywieźć z niej eksponaty do muzeum: pierwotne instrumenty muzyczne.

Tak zaczyna się podróż przebiegająca – jak sugeruje polski tytuł – wstecz czasu. Z północnoamerykańskiej nowoczesnej metropolii do nieco bardziej chaotycznego miasta południowoamerykańskiego; potem na prowincję i coraz dalej od cywilizacji – w puszczę. I im bliżej natury, tym bohater bardziej odżywa. Wraca do korzeni, zdaje sobie sprawę z miałkości dotychczasowej egzystencji, z pozorności emocji i uczuć. Kochanka okazuje się śmieszna, prawdziwą miłość dać może prosta kobieta z interioru. Im głębiej w puszczę, tym więcej sił, także tych twórczych. To w małej osadzie otoczonej dziewiczym lasem nasz bohater znów jest szczęśliwy, znów zaczyna tworzyć muzykę.

Carpentier kreśli tu wersję znanego co najmniej od czasów oświeceniowych mitu o powrocie na łono natury, o szczęściu, jakie daje przyroda, o wyższości prostoty nad cywilizacją. Narratorowi wszystko się w puszczy podoba, ale dostrzeżenie cudowności prostego życia możliwe jest tylko dla kogoś, kto patrzy z zewnątrz. Trud praczek jako wspaniała odwieczna tradycja, którą w naszym świecie zniszczyły pralki? Krojenie mięsa upolowanego zwierzęcia jako wzniosły rytuał? Tak patrzeć może tylko ktoś ukształtowany mentalnie przez tę jakże krytykowaną cywilizację.

„Podróż do źródeł czasu” buduje więc mit powrotu do raju utraconego, a zarazem pokazuje jego złudność czy wręcz fałszywość: taki powrót nie jest możliwy. Nasz bohater – uwaga, spoiluję! – jest w puszczy przeszczęśliwy, ale musi wrócić do cywilizacji – tylko na chwilę!, zarzeka się – bo mu się papier nutowy skończył. Jaki będzie finał tego „chwilowego” wypadu, sugeruje oryginalny tytuł: „Los pasos perdidos” to tyle co „zagubione przejścia”…

Mit okazuje się ułudą. Carpentier przewrotnie dekonstruuje własną wizję z poprzedniej powieści. Cudowność rzeczywistości to jednak pewna literacka – czy szerzej: mentalna – strategia.

Cienie i blaski rewolucji

„Eksplozja w katedrze” to znów powieść historyczna i znów odsłania przed nami cudowność karaibskiego świata: opisy morskich roślin i zwierząt, powracające niczym refren, są popisem neobarokowej estetyki. Centralną figurą jest tu Victor Hugues, postać autentyczna – u schyłku XVIII w. władał z ramienia francuskiego rządu Gwadelupą, wyzwalał niewolników, toczył korsarską wojnę ze Stanami Zjednoczonymi, potem rezydował w Gujanie. Carpentier splątuje jego losy z dziejami trójki młodych Kubańczyków: statecznego Carlosa, zakochanej we Francuzie Sofii oraz młodego Estebana, który przypadkiem trafia do rewolucyjnej Francji, a potem wraz z Huguesem na Gwadelupę, gdzie może obserwować najpierw wprowadzanie, a potem usuwanie rewolucyjnego ładu.

Ta barwna opowieść, pełna przygód, zwrotów akcji i uczuć na tle egzotycznej scenerii – nawiasem mówiąc gotowy scenariusz na świetny film – układa się w bardzo wieloznaczny komentarz dotyczący rewolucji jako takiej. Carpentier pokazuje, jak szczytne ideały i młodzieńczy zapał przeradzają się w przesadę i terror, a potem zdradzają same siebie.

Nic nie oddaje celniej tej gorzkiej prawdy niż kwestia niewolnictwa – najpierw zniesionego przez Francuzów na fali wolności i równości, a parę lat później bezwzględnie przywróconego. „Jestem politykiem. I jeśli przywrócenie niewolnictwa jest koniecznością polityczną, muszę podporządkować się tej konieczności” – deklaruje otwarcie Hugues w finalnych partiach powieści, stając się wymownym symbolem pragmatycznego cynizmu rządzących. I niby Carpentier nie ma co do rewolucji złudzeń, ale przecież każe dzielnej Sofii wierzyć szczerze, że walka jednak ma sens, mimo ewidentnych zdrad i zawahań, że ferment we Francji i jej koloniach jest jak powiew nieuchronnych zmian w Nowym Świecie. Sofia ma rację: kilkanaście lat później cała Ameryka Łacińska wyzwoliła się przecież spod europejskiego jarzma.

Pracę nad powieścią ukończył Carpentier w 1958 r., jak podaje na końcu tekstu, a więc tuż przed triumfem Fidela Castro – trudno oprzeć się pokusie politycznego jej odczytania. „Eksplozja w katedrze” pod barwnym kostiumem mieści autentyczne studium fascynacji rewolucją – każdą, w tym francuską i kubańską – która niesie zniszczenie i w finale rozczarowanie, ale też nadzieję, bo przecież, jak wykrzykuje w ostatnim rozdziale Sofia, „»Trzeba coś zrobić! « »Co?« »Cokolwiek!«”.

Powieści Carpentiera mimo upływu dekad nie przestają intrygować i nie starzeją się ani trochę. Wabią egzotyczną otoczką, ale kryją poważne i aktualne konteksty. W końcu czymże jest historia literatury, jeśli nie kroniką cudowności? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2020