Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jedno jest tu niepokojące: że zmiana reguł gry mogłaby (gdyby wybory przeprowadzono już za kilka miesięcy) nastąpić nagle, przez co słabsze partie byłyby z góry skazane na marginalizację. Taka zmiana powinna być na tyle wczesna, żeby wszyscy mogli się do niej dostosować. Dwanaście miesięcy od uchwalenia ustawy do jej wejścia w życie wydaje się w tym przypadku minimum przyzwoitości.
Gdy jednak chodzi o meritum sprawy, wszystko zdaje się przemawiać za nowym systemem. Siedemnaście lat doświadczeń z ordynacją proporcjonalną to wystarczająco długo, by ocenić, że w przypadku Polski to nie działa. Rządy jednopartyjne nie powstają, a obyczaj parlamentarny jest taki, że koalicje są najpierw mało spoiste, a pod koniec kadencji się rozpadają. Pomału polską specyfiką stają się gabinety mniejszościowe (Buzka i Millera po rozpadzie koalicji oraz Belki od początku; trudno jednoznacznie zakwalifikować rząd Marcinkiewicza, ale nie ma on komfortowej większości - mimo że arytmetyka sejmowa zdaje się mówić co innego).
Rząd nie jest od tego, żeby się wszystkim podobać i przynajmniej na początku kadencji musi się narażać różnym grupom interesów - wtedy ma szansę pozostawić po sobie coś więcej niż uroczyste obietnice poprawy. Do tego zaś potrzebne są dwie rzeczy: po pierwsze solidna większość parlamentarna, po drugie polityczna odwaga. Nie wiemy, czy przyszłe rządy będą miały odwagę. Ale wiemy, że przy obecnym systemie wyborczym nie będą miały solidnej większości.