Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dla Pszoniaka aktorstwo to nie zawód, rutyna, tradycyjnie traktowane rzemiosło, dbałość o charakteryzację, przyklejony nos - choć Roland Topor, reżyserując "Króla Ubu" w Théâtre de Chaillot, wyposażył Ubu-Pszoniaka nie tylko w nos z lateksu, lecz także w cztery ręce, trzy nogi i wielkie jajo na głowie. "Owszem, rzemiosło jest przydatne, ale co z tego, że masz doskonałą dykcję, gdy idzie o to, by postać była czymś więcej niż instrument do przekazania tekstu. Człowiek jest całością, niekiedy połamaną, rozdartą, okaleczoną, ale wciąż całością. Z rolą jest podobnie".
"Aktor jest podmiotem i przedmiotem. Jest rybą i jednocześnie ichtiologiem. Nosi samego siebie, jak ślimak nosi swoją skorupkę... Dlatego myślę, że nie można bezkarnie być aktorem" - mówi Pszoniak. I dodaje: "jako podmiot i przedmiot jednocześnie muszę budować równowagę. Jak? Pytając o człowieka. O człowieka w Parollesie, o człowieka w Robespierze, o człowieka w Morycu Welcie, w belfrze... W Januszu Korczaku".
Sam Pszoniak jest człowiekiem o bogatej biografii. Chłopiec z majętnej rodziny lwowskiej, który w wieku czterech lat trafia na Śląsk, do Gliwic. Kadet w orkiestrze wojskowej. Niedoszły drugi oboista w Operze Śląskiej. Członek zespołu harcerskiego Teatru Wesołych Wagantów zdający na studia aktorskie bez matury, dorabiający myciem okien i strzyżeniem psów rasowych... Aktor o wielkiej samoświadomości, prowadzący notatnik poetycki - jego fragmenty stanowią przerywniki rozmowy.
Najważniejsze są jednak role. Od Parobka w "Klątwie" Wyspiańskiego w krakowskim Starym Teatrze - to był początek przyjaźni z Konradem Swinarskim - po Matuschka w "Sklepie na rogu ulicy" Miklósa László w Théâtre Montparnasse (rok 2003) i Belfra w monodramie Jeana-Pierre’a Dopagne’a (rok 2004). Także wielkie role filmowe, przede wszystkim u Andrzeja Wajdy: Moryc Welt w "Ziemi obiecanej", Robespierre w "Dantonie", Korczak. Opowieści o nich pełne są anegdot, czasem niezwykle zabawnych, jak ta o początkach kariery we Francji, gdy Pszoniak nie znał jeszcze prawie francuskiego i telefoniczną rozmowę z paryskim reżyserem odbywał pod dyktando swej szwagierki-romanistki.
Czytałem tę książkę z podwójnym przejęciem. Raz dlatego, że jest po prostu świetna i daje barwny obraz drogi bohatera oraz czasów, w których przyszło mu żyć. Michał Komar, rozmówca doświadczony i wnikliwy, wykonał też pracę dokumentalisty, narrację Pszoniaka uzupełniając cytatami z dawnych recenzji, a nawet ze wstępu Józefa Ignacego Kraszewskiego do XIX-wiecznego wydania dzieł Szekspira.
Jest też jednak powód drugi, osobisty. Trzy spośród przedstawień, o których mówi się w "Aktorze" - "Sen nocy letniej" i "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" w reżyserii Konrada Swinarskiego oraz "Biesy" wyreżyserowane przez Andrzeja Wajdę - były dla mnie, ucznia krakowskiego liceum, inicjacją teatralną. Inicjacją porażającą: po blisko czterdziestu latach wciąż widzę poszczególne obrazy. I oczywiście Wojciecha Pszoniaka w trzech wcieleniach. Jako przelatującego (w sensie bynajmniej nie metaforycznym) przez scenę półnagiego Puka, jako Parollesa i jako Piotra Wierchowieńskiego, nadpobudliwego, wyrzucającego z siebie słowa demona. Podczas lektury wróciła pamięć tamtych chwil oszołomienia, gdy siedziałem wciśnięty w fotel Starego Teatru. I wróciła wdzięczność - za to, że u progu dorosłego życia mogłem poznać miarę wielkości nieskłamanej. (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009, ss. 248. Okładka projektu Andrzeja Dudzińskiego, w tekście mnóstwo ilustracji, w tym afisze teatralne omawianych spektakli, na końcu indeksy - ról Wojciecha Pszoniaka oraz osób.)