Rozwodnicy do dymisji

Dopóki nasi żołnierze nie zaczęli ginąć w Iraku i w Afganistanie, w polskiej debacie o sprawach bezpieczeństwa dominowała radosna bezmyślność.

25.08.2009

Czyta się kilka minut

Nasze doświadczenia historyczne w zakresie cywilnej kontroli nad armią nie są dobre. Przed 1939 r. to w ogóle nie był standard w Europie. W dodatku Polska od 1926 r. żyła pod rządami półdyktatorskimi. Późniejsze dramatyczne dzieje, pół wieku rządów totalitarnych, sprawiły, że obraz niedemokratycznych rządów z lat 1926-39 bardzo się zrelatywizował. Komunistyczna propaganda faszerowała Polaków zgoła kłamliwymi interpretacjami "Polski obszarniczej i faszyzującej" (w dobie stalinowskiej mówiono wręcz: "faszystowskiej"), na co spontaniczną reakcją było powstanie legendy Polski demokratycznej, a w jej ramach wszystko, co przedwojenne, było dobre, bo przedwojenne.

W perspektywie zsowietyzowanego Ludowego Wojska Polskiego z marszałkiem Rokossowskim na czele, przedwrześniowe Wojsko Polskie jawiło się jak sen o niedościgłym ideale. Zresztą przed 1939 r. wojsko było autentycznie poważane, co wiązało się z legendą Legionów, armii gen. Hallera czy z legendą cudu nad Wisłą. Wojsko było w pewien sposób budulcem i budowniczym państwa polskiego, a zatem kwestia jego kontroli mogła zatrącać o brak szacunku dla państwa.

Naturalnie więc w Wojsku Polskim sprzed 1939 r. żadna cywilna kontrola nie istniała. Marszałek Piłsudski przeprowadzając zamach majowy, uzasadniał go m.in. zamętem w armii wynikającym z permanentnego kryzysu demokracji parlamentarnej i sam objął (jak się później okazało - dożywotnio) stanowisko Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. O ile przed 1926 r. jakimś zalążkiem cywilnej kontroli był system rządów parlamentarnych (wprawdzie ministrem był zawsze wojskowy, ale cały rząd podlegał odpowiedzialności parlamentarnej), o tyle po 1926 r. powstał system, w którym wojsko kontrolowało samo siebie. Poniekąd kontrolowało też polską politykę. Symbolem tej nadrzędnej pozycji wojska w systemie politycznym były "rządy pułkowników" w latach 1930-34 (gabinety Walerego Sławka, Aleksandra Prystora i Janusza Jędrzejewicza), ale w rzeczywistości wpływy wojska na politykę były silniejsze i trwały aż do września 1939 r.

Cywilna kontrola: kwiatek do kożucha?

Zatem, biorąc pod uwagę te historyczne zaszłości, w wyobrażeniach wielu współczesnych Polaków cywilna kontrola jawi się jako zbytek, instytucja, którą przejęliśmy od Zachodu w 1989 r. z dobrodziejstwem inwentarza, bez zakorzenienia w polskiej tradycji ani - zgodnie z hasłem, że za sprawy fachowe powinni odpowiadać fachowcy - w zdrowym rozsądku.

Na tym tle nie dziwi, że wypowiedź Natalii Ambrozińskiej (wdowy po poległym w Afganistanie kapitanie Wojska Polskiego) o nieudolnym zarządzaniu armią nie wzbudziła gwałtownej reakcji. A powinna była. Natalia Ambrozińska powiedziała, że wojskiem powinni rządzić fachowcy, ludzie, którzy sami walczą, a nie biurokraci, którzy siedzą w gabinetach w Warszawie. Być może ów brak reakcji wynikał po trosze z tego, że chciano uszanować ból wdowy po zabitym w Afganistanie oficerze. Nic jednak nie zmieni faktu, że była to wypowiedź nonsensowna. Inne są cnoty żołnierza na polu walki, inne szefa sztabu, a jeszcze inne ministra obrony. Idąc tropem przytoczonego rozumowania, ministrem budownictwa powinien być majster z budowy, ministrem infrastruktury kolejarz, a ministrem zdrowia lekarz. Jak wiadomo z długoletniego doświadczenia rządów demokratycznych, takie zasady doboru kadr się nie sprawdzają. Jeśli bywa czasem tak, że lekarz jest dobrym ministrem zdrowia, to tylko dlatego, że ma kwalifikacje menedżerskie i polityczne, a nie dlatego, że umie sam leczyć ludzi. Nie inaczej jest w dziedzinie zarządzania wojskiem.

O ile w przypadku wyrozumiałości opinii publicznej dla p. Ambrozińskiej mógł zadziałać element współczucia (przekonanie, że wdowa po zabitym kapitanie ma swoiste prawo wypowiadać się pod wpływem emocji), o tyle w przypadku gen. Waldemara Skrzypczaka sprawy mają się już inaczej. A przecież argument, że generał działał w afekcie, też został użyty, i to na najwyższym szczeblu władzy.

W szponach PR-u

Śmierć kapitana Daniela Ambrozińskiego pokazała dobitnie teatralność polskiego życia politycznego. Premier zareagował na tę śmierć jak "dobry car": z zatroskaną miną wyraził przekonanie, że w Afganistanie "albo komuś zabrakło refleksu, albo ktoś nie przewidział zdarzeń", po czym zażądał od ministra obrony szczegółowego raportu o sytuacji, która doprowadziła do śmierci kapitana. Tym samym premier przesądził, jaki ma być ton raportu (i tak się, naturalnie, stało), a zarazem zrzucił z siebie jakąkolwiek odpowiedzialność za sprawy afgańskie. Premier dał taki komunikat: w Afganistanie dzieje się źle, ale jeśli ktoś jest temu winien, to nie ja, może minister obrony.

Jak wiadomo, kilka miesięcy temu premier domagał się drastycznych oszczędności w resorcie obrony, a minister Bogdan Klich spełnił to życzenie premiera. Teraz premier stwierdza, że naszym żołnierzom w Afganistanie brakuje uzbrojenia i sprzętu, na co minister w trybie pilnym przygotowuje plan dodatkowych zakupów ("pakiet afgański"). Czy rząd wcześniej (gdy decydował o cięciach) nie wiedział tego, czego dowiedział się teraz o Afganistanie pod wpływem informacji o śmierci naszego żołnierza? Jeśli nie wiedział, to znaczy, że nie panuje nad prowadzeniem operacji afgańskiej przez nasz kontyngent. A jeśli wiedział, to znaczy, że odgrywa teraz polityczne przedstawienie.

Do tego dochodzi infantylizm opinii publicznej, która pasjonuje się sprawami trzeciorzędnymi (jak menu polskich żołnierzy) albo daje wiarę nierzetelnym informacjom, jakoby żołnierze wyjeżdżający na misje sami finansowali zakup dodatkowego, indywidualnego wyposażenia. Zupełnym kuriozum były komentarze (tuż po śmierci kpt. Ambrozińskiego) o konieczności zapewnienia bezpieczeństwa naszym żołnierzom w Afganistanie. To tak, jak gdyby postulować, żeby strażacy byli bezpieczni w pożarze, a ratownicy TOPR podczas akcji ratunkowej. Oczywiście jest kwestia racjonalizacji ryzyka w straży pożarnej, w ratownictwie wysokogórskim i w działaniach naszych żołnierzy. Ale absolutyzowanie tej kwestii jest nonsensem. Ostatecznie nasi żołnierze nie pojechali do Afganistanu po to, aby samemu zyskać tam bezpieczeństwo, lecz po to, żeby je tam zaprowadzić - kosztem ryzyka, w tym i ryzyka śmierci.

Oaza zwana NATO

Śmierć jednego człowieka jest zawsze tą jedną śmiercią za dużo, ale jeśli teraz po zgonie kpt. Ambrozińskiego tracimy poczucie proporcji, to, co zrobimy, gdy - nie daj Boże! - w Afganistanie zginie naraz 20 naszych chłopców? Takie rzeczy przytrafiają się Amerykanom, więc mogą - niestety - pewnego dnia przytrafić się i nam. I co? Nazajutrz wycofamy kontyngent? Rzucimy do Afganistanu lekką ręką kolejnych kilkuset żołnierzy? Ta sytuacja uświadamia, jak bardzo opinia publiczna, ale także - co gorsza - elita polityczna jest ciągle intelektualnie nieprzygotowana do nowej, ale przecież już 10-letniej sytuacji, jaka powstała z chwilą przystąpienia Polski do NATO.

Od 1999 r. przestaliśmy być w polityce światowej li tylko protegowanymi naszego amerykańskiego sojusznika, ale wzięliśmy na siebie także część odpowiedzialności za tę politykę. A nie ma odpowiedzialności bez gotowości do ponoszenia ryzyka. Tymczasem w polskiej debacie o sprawach bezpieczeństwa dominowała, bodaj do niedawna, dopóki nasi żołnierze nie zaczęli ginąć w Iraku i w Afganistanie, radosna bezmyślność. Jesteśmy w NATO? A więc jesteśmy bezpieczni, koniec naszych geopolitycznych zmartwień.

Nic takiego nie mogło się stać. I chociaż standard naszego bezpieczeństwa podwyższył się, to przecież musimy odtąd współdecydować w ramach strategii NATO oraz podejmować samodzielne decyzje odnośnie stopnia naszego zaangażowania tam, gdzie jest ono (jak w Afganistanie) dobrowolne. Musimy jako naród odpowiedzieć sobie na pytanie, o co warto się bić w Afganistanie, i starać się przekonać sojuszników do naszych racji. Do tak przedefiniowanego celu musimy dopasować strategię naszego zaangażowania, w tym kwestię liczebności kontyngentu, obszaru jego odpowiedzialności, uzbrojenia etc. Jeśli nie narzucimy sobie tego rodzaju dyscypliny w debacie o Afganistanie, będziemy grzęznąć w kwestiach braku jarzyn w stołówkach naszych baz. To pisząc, jestem pod wrażeniem artykułu gen. Stanisława Kozieja w "Gazecie Wyborczej" (19 sierpnia) dającego dawkę takiej właśnie dyscypliny.

Generał Skrzypczak w afekcie

Dwie publiczne wypowiedzi dowódcy Wojsk Lądowych gen. Skrzypczaka (najpierw podczas ceremonii sprowadzenia zwłok kpt. Ambrozińskiego, a potem w wywiadzie dla "Dziennika") zelektryzowały opinię publiczną. W tym sensie generał ma zasługę, ogólnie jednak jego słowa stały się (może nieświadomie) symbolem głębokiej awersji elity wojskowej do cywilnej kontroli nad armią. Nie potrafię ocenić słuszności poszczególnych zarzutów generała o brak takiego czy innego zakupu dla naszych żołnierzy. Ludzie bardziej kompetentni w niejednym przyznają mu rację, więc zapewne tak jest w istocie. Tym niemniej problem cywilnej kontroli nad armią staje tu w pełnej okazałości.

Generał nie powinien w ogóle wypowiadać się w taki sposób - od tego jest droga służbowa - nawet jeśli ma 100 proc. racji. A niewątpliwie w jednym Skrzypczak nie ma racji. "Jeżeli się nie ufa wojskowym, to ktoś powinien odejść: albo wojskowi, albo ci, którzy wojskowym nie ufają. Rozwiedźmy się, bo tak dalej się nie da" ("Dziennik", 17 sierpnia) - stwierdził jeden z najwyższych dowódców w Wojsku Polskim. Autor takich słów nie może być dalej w demokratycznym państwie dowódcą wysokiego szczebla. Jeśli zaś tego nie rozumie, to znaczy, że jego wcześniejsze zapewnienia o respektowaniu cywilnej kontroli były pustym frazesem.

Generał Skrzypczak po wywiadzie dla "Dziennika" oddał się do dyspozycji prezydenta. Już wtedy można było przypuszczać, że generał liczy na konflikt między prezydentem a ministrem obrony, zaś po wspólnej konferencji prasowej ich obu jego sarkastyczny komentarz ("politycy się dogadali") potwierdza to przypuszczenie.

Gra w spalonego

Gdy się prześledzi przebieg tego konfliktu, widać wyraźnie, że w zamierzeniu ośrodka prezydenckiego jego finał miał być inny. Najbliżsi współpracownicy prezydenta (szef BBN Aleksander Szczygło oraz szef kancelarii prezydenta Władysław Stasiak) przez kilka dni prowokowali ministra Klicha do bardziej zdecydowanych ruchów, przypominając, że prezydent oczekuje od ministra jasnej deklaracji, czy ten dalej wyobraża sobie współpracę z dowódcą Wojsk Lądowych. Minister Klich się przed tym wzbraniał i w kontekście późniejszej wypowiedzi prezydenta miał rację. Mianowicie po sopockim spotkaniu prezydent-minister ten pierwszy powiedział, że dobrze się stało, iż nie było wniosku o odwołanie generała, bo on i tak by takiego wniosku nie podpisał. To znaczy, że próbowano ministra obrony sprowokować do kroku, który umożliwiłby kolejną wojnę prezydenta z rządem. Tak się nie stało, bo minister zachował zimną krew - i to jest jego zasługą. Prezydent z ministrem zgodnie potępili zachowanie generała, ale obaj postanowili pozostawić go na stanowisku. To znaczy, że pozostawienie generała Skrzypczaka na stanowisku było ceną za niewszczynanie kolejnej nikomu niepotrzebnej wojny politycznej. Powiadam "ceną", bo jestem przekonany, że wszelkie racje stały za jego odwołaniem.

Piotr Zaremba napisał w "Dzienniku" (21 sierpnia), że w normalnym państwie w obliczu takich zarzutów, jakie przedstawił generał, ktoś powinien być pozbawiony funkcji: albo minister, albo generał. Należy rozumieć, że finał tej sprawy w postaci samodzielnego podania się do dymisji przez Skrzypczaka nie wypełnia tego postulatu. Mam w tej kwestii inne zdanie. Po takim wywiadzie generał powinien zostać odwołany zgodną wolą ministra i prezydenta, bez względu na różnice polityczne między nimi. Potem dopiero można byłoby się zastanawiać, czy i jakie błędy popełnił minister.

Zasada cywilnej kontroli nad armią została niby uratowana. Uratowana, bo prezydent z ministrem skarcili generała, a sam generał podał się do dymisji (której powody nie są całkiem jasne, mimo tłumaczeń Skrzypczaka). Niby, bo przez brak stanowczości jego zwierzchników uszło mu płazem zachowanie niedopuszczalne.

Są takie sytuacje i takie sfery życia publicznego, kiedy jednolite politycznie działanie rządu i prezydenta jest w żywotnym interesie państwa. Tak było w tym przypadku i tego - mimo pozorów - zabrakło.

Tylko czy kogoś to jeszcze dziwi?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2009