Rozrywkowa Wieża Babel: dawny „Tygodnik” o festiwalach muzycznych

Co katolickie pismo społeczno-kulturalne miało do powiedzenia o Jarocinie? Otóż domagało się poświęcenia uwagi pokoleniu, które się tam zjeżdżało.

09.08.2023

Czyta się kilka minut

„Tygodnik Powszechny” nr 34/1987, str. 6

Archiwa „Tygodnika” ukazującego się od 1945 r. to nie tylko zapis powojennych losów Polski i świata, śledzonych i komentowanych przez najwybitniejsze umysły tamtych czasów. To także przepastne źródło zaskoczeń, odkryć i znalezisk – które, czytane dziś, okazują się mówić nam więcej, niż można by się spodziewać.

Oto drugi odcinek nowego cyklu, w którym zapraszamy we wspólną podróż w przeszłość.

Polska Rzeczpospolita Ludowa każdego lata żyła muzycznymi festiwalami. Organizowane pod czujnym okiem Radiokomitetu, imprezy w Sopocie czy Opolu miały otwierać oczy niedowiarkom i dowodzić, że w kraju szarzyzny i wiecznych braków wszystkiego da się organizować barwne imprezy zapewniające społeczeństwu rozrywkę na – jak się wydawało władzom – wysokim poziomie. 

Autorzy „Tygodnika” z rzadka wykazywali jednak zachwyt wyśpiewywanymi tam piosenkami. Dużo bardziej ciekawiła ich publiczność i okoliczności, w jakich te imprezy się odbywały. A im bardziej publiczności nie było z władzą po drodze, tym chętniej próbowali opisać i zrozumieć obserwowane tam zjawiska. Dowód? Choć Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze organizowano corocznie od 1965 r. przez prawie ćwierć wieku, to na łamach „Tygodnika” nie wspomniano o nim ani razu. Tylko odrobinę łaskawiej krakowscy publicyści obeszli się z Festiwalem Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu – jego istnienie odnotowano dwa razy, przy czym raz chyba tylko po to, by – zdaje się, że złośliwie – wskazać, iż wygrała go gwiazdka disco polo Shazza.

W archiwalnych numerach sporo jest natomiast tekstów poświęconych Jarocinowi. A ich treść zaskakująco inna niż sugerowałby stereotyp nobliwego, katolickiego pisma. 

Nie Mickiewiczem, nie Słowackim – „Przekrojem” i telewizją

Zaczęło się skromnie, od króciutkiej notki w 1961 r. o I Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie, pierwszej takiej imprezie w komunistycznej Polsce:

„Wystąpiło 20 piosenkarzy z 20 krajów, nadto Polskę reprezentowało 10 naszych śpiewaczek i śpiewaków. W jury festiwalu zasiadło 12 wybitnych muzyków i krytyków z wielu krajów Europy. W dniu rozpoczęcia festiwalu zostały również ogłoszone WYNIKI OGÓLNOPOLSKIEGO PLEBISCYTU NA NAJLEPSZĄ PIOSENKĘ 1961 ROKU. Ogółem nadesłano do organizatorów 255 291 kupony. Pierwsze miejsce zdobyła piosenka Ryszarda Sielickiego do słów Mieczysława Łebkowskiego »Dla ciebie miły« śpiewana przez Violettę Villas”.

Tym, jaką rolę zaczęły odgrywać lub mogą odegrać takie piosenki czy nawet całe festiwale, już trzy lata później interesował się Stefan Kisielewski, a zainspirowało go spotkanie z kilkunastoletnim chłopcem z karkonoskiej wsi, który „artystycznie gwizdał przeróżne piosenkarskie »przeboje«”.

„Oto ów chłopak należy do nowoczesnego pokolenia, które, choć zamieszkałe na wsi, nie zna już absolutnie żadnego folkloru. Dziecięcą i młodzieńczą strawą artystyczno-rozrywkową tego chłopca jest to, co bierze on z radia, kina i telewizji, przede wszystkim właśnie muzyka lekka i taneczna, percypowana nie w uroczystym skupieniu rozmodlonej niemal sali koncertowej, lecz często jakoś mimochodem złapana gdzieś z głośnika czy płyty. 

Tak więc nowe pokolenia urobione są estetycznie, kształtują swe gusty i temperamenty na kulturze masowej (w sensie, jaki nadają temu słowu socjologowie zachodni), kulturze opartej na technicznych środkach przekazu, jak kino, radio, film, płyta, kulturze konsumpcyjnej, rozrywkowej, operującej pewnymi ułatwionymi stereotypami, ale docierającej prosto i sugestywnie do samego sedna temperamentu zbiorowego. Charakter tej kultury decyduje właśnie o obliczu nowego, dojrzewającego społeczeństwa, o jego jakichś cechach wspólnych a zarazem indywidualnych, wyróżniających go”.

Zdjęcie XL
Podpis zdjęcia
„Tygodnik Powszechny” nr 4/1964, str. 6

W naszych czasach przyzwyczailiśmy się, że pojęcie „kultura masowa” ma zabarwienie pejoratywne, ale gdy Kisiel publikował swój felieton w 1964 r., widział to inaczej: 

„Integrujące społecznie, narodowo i psychologicznie działanie kultury masowej jest rzeczą, której nie sposób przecenić, a za to łatwo nie docenić, co też się u nas często dzieje. Czymże przyciągniemy na przykład do kultury centralnej braci opolan, czy Mickiewiczem i Słowackim? Niepodobna. Kochani, »Przekrojem« i telewizją – tylko to może im zaimponować.

Festiwal piosenki w Opolu więcej zrobił tam dla propagandy polskości centralnej niż dziesięć festiwali poważnych sztuk teatralnych z »wielkiego« repertuaru. Są to prawdy szokujące, ale prawdy: sztuka masowych stereotypów i standardowych przygód duchowych ma dziś znacznie większe władztwo nad duszami niż tradycyjnie słynne wzloty indywidualistów. Takie czasy – lecz skoro są takie, trzeba wysnuć z tego pewne wnioski”.

Stefan Kisielewski wskazywał, że ta nowa sztuka jest zaborcza i żarłoczna, adaptując z tej „wielkiej” wszystko, co może stać się masowym, powszechnie elektryzującym stereotypem. Jego zdaniem oznaczało to początek nowej „epoki wieży Babel”, spotkania w czasie różnych technik, stylów i metod „zaprzężonych do jednego celu: gigantycznego przemysłu rozrywkowo-psychologicznego i technicznie wypoczynkowego, epoka świętokradczego zmieszania i zrównania hierarchii”. 

Kisiel: „Gdzie jest przebój, do cholery?!”

Czy to źle? Integrująca powojenne społeczeństwo nowa sztuka mogła pełnić jeszcze co najmniej jedną ważną funkcję: przyciągnąć na festiwale zagranicznych turystów, a wraz z nimi tak potrzebne dewizy (dla młodszych czytelników: w czasach PRL nazywano tak waluty państw kapitalistycznych, z dolarem na czele). Bogaceniu się Polaków stała jednak na przeszkodzie nieudolność władz, które potencjału płynącego z turystyki za grosz nie pojmowały. Co także opisał Kisiel w 1964 r. w jednym z felietonów z cyklu „Głową w ściany”: 

„Doszło do tego, że w osławionym województwie gdańskim, bijącym smutne rekordy w lekceważeniu turystyki i płynących z niej dochodów w srebrnych rybach złotówkowych czy dewizowych, musiano podczas festiwalu w Sopocie przepraszać mieszkających w nielicznych dwóch hotelach Szwedów, zwracać im wpłacone dewizy i odsyłać do Sztokholmu, prosząc, aby przybyli później, gdy uczestnicy Festiwalu zwolnią pokoje (ściśle autentyczne!). I to dzieje się w czasie, gdy światowe statystyki pokazują, że międzynarodowe obroty przemysłu turystycznego (bo w świecie, zarówno kapitalistycznym jak socjalistycznym poza Polską dawno już zrozumiano, że jest to wielki przemysł, czyste dewizy przynoszący) klasyfikowane są na drugim miejscu, tuż za przemysłem chemicznym; gdy nawet Czesi i Węgrzy, nie mający wszakże ani morza, ani specjalnie ciekawych krajobrazów, zarabiają na turystyce setki milionów dolarów; a w Związku Radzieckim przy Prezydium Rady Ministrów stworzony został specjalny Komisariat Turystyki Zagranicznej”.

Zdjęcie XL
Podpis zdjęcia
„Tygodnik Powszechny” nr 36/1964, str. 6

Kisielewski skrupulatnie odnotowuje, że budowa hotelu Metro w Warszawie była już wtedy opóźniona o 20 lat, a hotel Polonia właśnie miał iść na trzy lata do remontu (remont zaczął się znacznie później, bo choć zaplanowano go w czasach Gomułki, to z powodów finansowych przeprowadzony został dopiero za Gierka). Jednocześnie zagraniczni turyści musieli się wykazać potężnym samozaparciem, żeby do Polski w ogóle dotrzeć:

„Obok czterech turbośmigłowców latają stare graty, odrzutowca ani jednego, lotniska wołające o pomstę do nieba, jedno zaledwie (Warszawa) przypominające z lekka (ale bardzo z lekka), że żyjemy w wieku XX – poza Warszawą bowiem lotniska nasze to na ogół łączki z pasącymi się krowami”.

Do tego na horyzoncie pojawił się problem z jakością „produktu flagowego”, czyli festiwalu w Sopocie, który dewizowych turystów mógłby do peerelowskiej szarzyzny ściągnąć: 

I cóż my widzieliśmy proszę wysokiego Sądu?! W pierwszym dniu, polskim, było jeszcze coś niecoś piosenek [...] Ale potem przyszły następne dni Festiwalu. O rety! Toć to nie Festiwal Piosenki: to Warszawska Jesień, tyle że nudna! Jakieś posępne, romantyczne panie z różnych krajów wyją o miłości i związanych z nią nieszczęściach, ani tu rytmu, ani melodii, za to staroświecki »romantyzm« najgorszego gatunku; w rezultacie nagradzają osobników przedziwnych a uroczystych i pieśni (boć to nie piosenki!) zawiłe, a pretensjonalne i niezrozumiałe (»Tańczące eurydyki« – co to w ogóle jest eurydyka, bo grdyka – to wiem), ani śladu przeboju, ani śladu młodości, moje wesołe melodyjki przepadły z kretesem, do tego regulamin zawiły a dziwaczny, przewodniczący jury Szwajcar potępia ye-ye, big-beat i wszelką dziarską muzyczkę (z jakiej naftaliny wyciągnięto takiego nudziarza?!), w ogólnie uroczystym, dystyngowanym, podniosłym i doniosłym nastroju, bez przebojów i bez gwizdów (»Gdzie jest przebój, do cholery?!«) kończy się ten Skupiony Sympozjon Pieśni Poważnej, Subtelnej, Poetycznej A Filozoficznie Głębokiej. I pomyśleć, że zgodziłem się być w Komitecie Organizacyjnym tego Festiwalu (co zresztą nie miało najmniejszego znaczenia). Już nigdy!!”.

Skwarnicki: „Okazało się, że polskie piosenki są bardzo ładne”

Zdaje się, że reszta redakcji podzielała ten pogląd, bo w kolejnych dziesięcioleciach, jeśli pojawiły się informacje o ogólnopolskich festiwalach organizowanych pod parasolem władzy, to miały one zwykle taką formę:

„W Opolu zakończył się VI Festiwal Piosenki Polskiej. Wzięło w nim udział około 500 wykonawców. Reprezentujących kilka pokoleń odtwórcow piosenki”.

Jeden z nielicznych wyjątków od tej reguły uczynił Marek Skwarnicki w 1970 r. w felietonie z cyklu „Tele-oko”: 

„Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie to zawsze sygnał, że lato się skończyło. To również zapoczątkowanie nowego sezonu w telewizji. Wbrew oczekiwaniom, nie wypadło ono najgorzej. Można nawet zaryzykować opinię, że dziesiąty z kolei Festiwal Sopocki wypadł bardzo dobrze. Nie od razu jednak. Pierwszy dzień nikogo nie zachwycił [...] Dzień drugi festiwalu przyniósł niespodziankę. Okazało się, że polskie piosenki są bardzo ładne [...].
Transmisja telewizyjna z festiwalu odznaczała się tym razem innowacjami technicznymi. Operowanie nakładającymi się na siebie obrazami piosenkarzy i widowni, romby i koła, w których pokazywano różne ujęcia postaci i twarzy, bardzo wzbogaciły ekspresję audycji. Nowością było również włączanie w czasie występów dokrętek z krótkimi reportażami ukazującymi postać artysty w sopockim plenerze, poza estradą. Dobry pomysł, ale jakość taśmy, szarej i mało kontrastowej, jak również wybór tła, na którym pojawiali się bohaterowie festiwalu, pozostawia wiele do życzenia. Brzeg morza, fontanna, sznur samochodów to już zbyt banalne”.

Zdjęcie XL
Podpis zdjęcia
„Tygodnik Powszechny” nr 35/1970, str. 9

Jarocin to nie Opole

Oglądając przez pryzmat archiwów „Tygodnika” festiwalowy krajobraz PRL, nie da się pominąć Jarocina – niezależnej od władz imprezy, która przez lata była jednym z najlepszych barometrów nastrojów młodych. „Wzorem drugiego obiegu wydawniczego powstał niezależny obieg muzyczny. Nagrywane amatorsko na koncertach kasety rozpowszechniano wręcz na zasadzie rosyjskiego samizdatu. Ci, którzy bywali w Jarocinie w połowie lat 80., na zawsze pamiętać będą setki magnetofonów najróżniejszych typów trzymanych nad głowami podczas koncertów Dezertera, Prowokacji, czy Izraela” – pisał Krzysztof Burnetko. 

Zdjęcie XL
Podpis zdjęcia
„Tygodnik Powszechny” nr 14/1992, str. 7

I co katolickie pismo społeczno-kulturalne miało do powiedzenia w sprawie jednego z największych w bloku wschodnim festiwali rozwrzeszczanej młodzieży? Otóż domagało się przede wszystkim poświęcenia należytej uwagi pokoleniu, które na ten festiwal się zjeżdżało. Tak w 1987 r. pisał Tadeusz Szyma:

„Festiwal Muzyki Rockowej w Jarocinie jest zjawiskiem zasługującym na wnikliwą analizę. Socjologiczną, psychologiczną, kulturową. Sama muzyka – owe hałaśliwe, amatorskie często produkcje kontestującej młodzieży – jest interesująca o tyle, o ile potrafi się ją odczytać jako spontaniczną ekspresję nie tylko ślepego czasem buntu, ale i podświadomych tęsknot młodych. Gniewnych, skłóconych z życiem, nierzadko rozczarowanych bardzo i zagubionych, lecz wbrew pojawiającym się na obrzeżach imprezy rozmaitym ekscesom szukających z uporem sensownego miejsca na ziemi”. 

Zdjęcie XL
Podpis zdjęcia
„Tygodnik Powszechny” nr 34/1987, str. 6

Po upadku komunizmu dawne peerelowskie festiwale zniknęły albo stały się cieniami dawnej świetności. Choć działalność Jarocina też dwukrotnie zawieszano, nadal dla wielu młodych ludzi był i jest miejscem wyrażania siebie. W reportażu z 1993 r. „Jarocin: zło konieczne?” Anna Guzik opisuje burdę rozkręconą przez najbardziej agresywnych zadymiarzy (18 osób zostało rannych), czy problemy związane z narkotykami („Ci, którzy nie mają kleju, zaprawiają się wodą z rozpuszczoną pastą do zębów. Wino jabłkowe, na melinie po 25 tysięcy, kupuje tylko elita”). Guzik krytykuje nieodpowiedzialność organizatorów czy niektórych artystów, m.in. Pawła Kukiza za brak wyobraźni i wykrzykiwanie dla żartów ze sceny „sieg heil!”. Przede wszystkich stara się jednak zrozumieć, czemu tak wielu młodych próbuje się dowartościować przez abnegację. 

„Pewną prawidłowością jest to, że spory procent myślących w ten sposób młodych ludzi nie wytrzymuje presji rzeczywistości. Wielu z nich pochodzi z patologicznych rodzin, dotkniętych alkoholizmem, nędzą, bezrobociem. Nie widzą dla siebie szans wyrwania się z kręgu ludzi gorszej kategorii, a przed poczuciem klęski bronią się porzuceniem wszelkich ambicji, ucieczką od wolności w abnegację. Trudno jednak uwierzyć, że 17-letni chłopak zawsze będzie chciał być śmieciem. Któregoś dnia ta tendencja może przybrać inny charakter. Czy będzie to jakieś zakorzenienie się w rzeczywistości, czy raczej odreagowanie na doznane poniżenia? To już zależeć może od tego, kto będzie miał wpływ na ukształtowanie się tych, jeszcze niedojrzałych, ludzi.

W wielu przypadkach nie będą to rodzice czy nauczyciele, bo ich język jest obcy zdesperowanym i pełnym pretensji do świata. Na dotarcie do ich umysłów mają jednak szanse ludzie, których słuchają w Jarocinie.

[…]

Kiedyś do domu Johna Lennona wdarł się narkoman i zadał legendarnemu muzykowi pytanie: Czy wiesz, jaką masz nad ludźmi władzę? 

– Nie interesuje mnie to. Nie jestem politykiem, ani socjologiem, Jestem muzykiem. 

– A ja jestem nikim, bo uwierzyłem w to, co śpiewałeś. Uwierzyłem, że narkotyki dadzą mi wolność, że to będzie moja droga. Dla mnie jest już za późno, jestem skończony, ale chciałem, żebyś wiedział, że za takich jak ja, ty ponosisz część odpowiedzialności.

Zwracający się ze sceny do młodych ludzi muzycy powinni odpowiedzieć na podobne pytanie i uświadomić sobie, że oni również ponoszą część odpowiedzialności za to, co robią ludzie, dla których są autorytetem. Przekonanie, że ich muzyka nie ma żadnego wpływu na świadomość młodych odbiorców, jest złudzeniem. Taki komfort może mieć Jerzy Połomski, ale Jarocin to nie Opole”.

Zdjęcie XL
Podpis zdjęcia
„Tygodnik Powszechny” nr 34/1987, str. 6

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce międzynarodowej, ekologicznej oraz społecznego wpływu nowych technologii. Współautorka (z Wojciechem Brzezińskim) książki „Strefy cyberwojny”. Była korespondentką m.in. w Afganistanie, Pakistanie, Iraku,… więcej