Rosja – przekleństwo

Skóra mi cierpła na myśl, że spotkam jakiegoś zesłańca. Włóczyłem się zaułkami Irkucka i myślałem nad własnym zesłaniem, nad Rosją, która weszła w moje życie, nim w ogóle zdałem sobie sprawę z jej istnienia.

30.09.2008

Czyta się kilka minut

Na początku to jest takie uczucie, jakby geografia robiła sobie z ciebie jaja.

Leci się jakieś siedem czy osiem tysięcy kilometrów, czyli tyle, co do Indii albo Kongo, i na końcu jest coś w rodzaju hipertroficznego Węgrowa albo rozdętych Siemiatycz. Tak było w Irkucku, gdy wyszedłem na pierwszy spacer. Na Gagarina, na Marksa, na Lenina nie mogłem uwolnić się od przejmującego poczucia, że to wszystko znam. Te wszystkie neoklasyczne fasady, napisy cyrylicą, kolumny, tympanony, cały ten przepych na pokaz, a zaraz obok dziury, kałuże i potłuczone puste flaszki.

Znałem to, znałem jeszcze z dzieciństwa. Jakbym tu już był. Ale to tylko odzywała się moja podświadoma Rosja sprzed kilkudziesięciu lat, odzywała się jej najstarsza obecność. Jakieś czasopisma dla dzieci? Coś w rodzaju komiksu? Jakaś rysunkowa postać, ludzik złożony z geometryczno-technicznych form, mały robot? Jeszcze na długo przed piątą klasą i pierwszą lekcją rosyjskiego. Ta "Murziłka", czy coś podobnego, to jest najwcześniejsze wspomnienie rosyjskości. Po prostu wiedziałem, że to jest rosyjskie, radzieckie czy po prostu "ruskie", jak z lękiem i odrazą mówiła moja mama, która pamiętała, jak Sowieci rabowali jej wieś, i pamiętała matrosów w podkoszulkach w niebieskie paski cumujących swoją kanonierkę na Bugu.

Ale skąd znalazła się w domu ta rysunkowa opowieść?

Może ojciec przyniósł z fabryki, bo rozdawali za darmo? ­

W ’67 albo ’68 roku mogli to rozdawać, tak jak rozdawali milicyjny tygodnik "W służbie narodu".

***

I teraz ten Irkuck i Angara ujęta w betonowe nabrzeża. Nad samą wodą rosło zielsko, a w zastoiskach zbierała się tłusta woda. Dziewczyny przechadzały się z butelkami piwa. Potem chichotały i sikały w krzakach. To miasto budowali polscy zesłańcy w XIX wieku: sklepy, hotele, restauracje i tak dalej. Kompletnie mnie to nie obchodziło. Skóra mi cierpła na myśl, że spotkam jakiegoś zesłańca. Włóczyłem się zaułkami i myślałem nad własnym zesłaniem, nad Rosją, która weszła w moje życie, nim w ogóle zdałem sobie sprawę z jej istnienia. Musiała mnie otaczać jak tundra i tajga razem wzięte.

Po "Murziłce" był chyba telewizor i trupie transmisje ze zjazdów KPZR czy skąd oni tam nadawali występy tych swoich zombie: Kosygina, Breżniewa, Gromyki. Wtedy był tylko jeden program, więc żadnej ucieczki. W czarno-białym telewizorze wyglądali jak gadające kamienie, jak ględzące minerały i dokładnie tyle było w nich życia, ile w połówce cegły. Już tylko za to, za dziecięcą udrękę, za zrabowany kreskówkom i westernom czas, powinni smażyć się w piekle. I teraz przyjechałem tutaj, żeby się przekonać, jakaż to przestrzeń ich spłodziła.

Z tym piwem przechadzali się właściwie wszyscy trochę młodsi. Taki styl: leniwy spacer z napoczętą flaszką. Albo pogwarka gdzieś w cieniu. Dzień w dzień termometry pokazywały 35 stopni. Jak idiota w plecaku przywiozłem sweter. Oraz jednorazowe strzykawki, igły i przeciwbólowy olfen w ampułkach. No więc upał i nerwowy cień topól. Tylko topole rosły w mieście. Miały zakurzone liście. Wtedy, w dzieciństwie, podejrzewałem, że coś jest nie w porządku z tym telewizyjnym bełkotem. Czułem, że to nie fair, że starzy, martwi i obcy nie powinni zabierać całego czasu. Dzieciaki mogą nie rozumieć, ale wyczuwają szwindel. Ponury, ciężki i na chama - taki był ten cały Związek Radziecki w oczach dziecka. Nie wiadomo skąd brały się czerwone emaliowane gwiazdy ze złocistą twarzą Lenina w środku. Też chyba ktoś rozdawał, puszczał w obieg pomiędzy nas, kolekcjonerów odznak, błyskotek, metalowych przypinanek, ale nie miały żadnej wartości. Nic za to nie można było dostać. Raz czy dwa miałem coś takiego, ale wstyd to było zabrać do szkoły i w ogóle pokazywać. Co oni sobie w ogóle myśleli, ci wytwórcy i dystrybutorzy tego badziewia? Że niby co? Przebiją amerykańską flagę, znaczek mercedesa albo chociażby krzyż harcerski, o niemieckim żelaznym już nie wspominając?

Tak, Rosja od samego początku miała kiepskie wejście, odkąd sięgnę pamięcią, zaprzepaszczała pokolenie za pokoleniem, podtykając nam pod nos Breżniewa, blaszane gwiazdy i te rozpaczliwe filmy, gdzie ludzie byli jacyś tacy niedomyci, obciachowo ubrani i nudni, morderczo, desperacko nudni.

***

No więc te pierwsze spotkania to właśnie nuda. Zero seksapilu. Nawet Holandia z Belgią były ciekawsze. Jednocześnie doświadczałem niezwykłego dysonansu poznawczego, bo ta barchanowa nuda była jednak wytworem czegoś wielkiego, nieokreślonego i zarazem nadobecnego. Rosja to, Rosja śmo, Ruscy tamto, Ruscy owamto. To się słyszało nieustannie w tak zwanym potocznym dyskursie. Nikt normalny nie mówił "Związek Radziecki" - chyba że w jakimś kawale albo szyderstwie.

Ta nudna i bezforemna Rosja stała za plecami, rozprzestrzeniała się, rozlewała i osaczała. W domu nie mówiło się o Rosji, wyjąwszy jakieś oderwane - jak to matki - wspomnienia wojenne. Nie formułowało się na jej temat żadnych sądów, nie wytaczano argumentów. Absolutna cisza w rodzinnym eterze. Jednocześnie była wszędzie, w radiu, w czarno-białym telewizorze, w gazetach, w atmosferze. Dla nas, dzieciaków, najczęściej i najdobitniej istniała w nieśmiertelnych dowcipach o Polaku, Niemcu i Rusku. Tego nierozgarniętego Ruska z kawałów znaliśmy najlepiej i bardzo długo ten jedyny Rusek całkowicie nam wystarczał.

***

Dlatego w końcu pojechałem do Rosji.

Dwudziestego piątego lipca wsiadłem do samolotu i poleciałem na Szeremietiewo 2. W głównej hali na tym dolnym poziomie, gdzie jest bar z jedzeniem i babami w czepcach i z warząchwiami, w kącie przy kiblach siedział ochroniarz cały na czarno. Siedział i charał na podłogę. Zbierał i wypluwał sobie między nogi. Proszę się odwalić - nie jestem antyrosyjski. Tak po prostu było pięć minut po lądowaniu, gdy szukałem drogi na Szeremietiewo 1. Żeby uwolnić się od Ruska z dziecięcych kawałów, poleciałem z własnej nieprzymuszonej woli i za własne pieniądze. Parę lat temu moja niegdysiejsza tłumaczka Tania mówiła: - Powinieneś przyjechać do Rosji, zwłaszcza teraz, gdy w Rosji wychodzą twoje książki... Odpowiadałem: - No, nie mam czasu, wiesz, jadę na Słowację albo do Albanii, wiesz, świat jest taki duży... - No, ale do Rosji powinieneś przyjechać, w ogóle do Rosji powinno się jeździć... - Co ty z tą Rosją, Tania, wyluzuj, na Słowację jadę, na Podlasie, nie chce mi się do Rosji... - Jak to ci się może nie chcieć jechać do Rosji?!... - No ni chuja mi się nie chce, Tania...

Rzeczywiście mi się nie chciało. Patrzyłem na mapę i widziałem, że jazda do Rosji kompletnie nie ma sensu. Moskwa i Petersburg nie wchodziły w grę. Żaden ze mnie markiz ­

de Cust­ine i nie wyrobiłbym się w wielkim świecie. A cała reszta to była zielono-żółta otchłań kartografii. Zaledwie kilka miejsc przychodziło mi do głowy: Woroneż w hołdzie dla Andrieja Płatonowa, Hulajpole (spokojnie, wiem, że to Ukraina, niemniej wtedy jeszcze niewyemancypowana) w hołdzie dla Nestora Machno, i to właściwie wszystko. Cała reszta nic mi właściwie nie mówiła. Trudno mieć osobisty stosunek do kraju, który ma pięć tysięcy kilometrów wszerz i dwanaście wzdłuż. Zresztą nikt naprawdę nie wie, ile on ma, a i sam kraj nie może się zdecydować.

No, ale w końcu pojechałem. Szeremietiewo 1 wyglądało jak dworzec autobusowy w Lublinie. Toboły, ciasno i duszno. W ogóle nie było miejsca. Jakaś taka nagła i niewytłumaczalna oszczędność przestrzeni. Przez całe życie spotkałem może ze trzech Rosjan, a tutaj od razu musiałem się ocierać o cały ich tłum. Piwo kosztowało z piętnaście złotych i trzeba było uważać, żeby ci nie wylali. A potem jak już zaczęli wpuszczać, to kazali biegiem. Biegiem buty, paski, elektroniczny kipisz toreb i torebek. No, zwyczajnie pokrzykiwali i pohukiwali. Człowiek się rozbiera przy obcych, boso, gacie lecą, rewizja, a oni: skarieje! skarieje! Wcale nie miałem dobrych skojarzeń. Miałem jak najgorsze. Takie było to powitanie na rosyjskiej ziemi.

***

A potem w głąb i w głąb na wschód i na wschód. Zaczęła się ta słynna nuda przestrzeni. Żadnych atrakcji, bo samolot był nowy, airbus, wszystko się błyszczało. Lecieliśmy pod prąd czasu i zaraz zrobiła się noc. Ale po lewej, na północy w zupełnej czerni gdzieś nad niewidzialnym horyzontem ciągnęła się świetlista rysa. Jakby niebo tam pękło i gdzieś z głębi świata wydobywał się złocisty blask. Siedziałem po drugiej stronie i musiałem wykręcać szyję. To była zorza polarna. Zasypiałem, budziłem się, próbowałem wyobrażać sobie, nad czym lecimy, ale to był próżny trud. Po prostu wyobraźnia nie dostarczała żadnych obrazów. Jakiś las się czasami przywidywał, czasami jakiś muzealny industrial, dymiące kominy, drewniane chałupy, lokomotywy z czerwoną gwiazdą oraz piesze albo konne oddziały, o których trudno było orzec, czy to armia, rewolucjoniści, czy też zwykła bandyterka. Pięć banalnych obrazów na krzyż. Pozostawiony samemu sobie umysł nie wpadał w żadną ekscytację, jak to się często w innych podróżach zdarzało. No, zwyczajnie nic nie przychodziło do głowy.

Miałem ze sobą "Wykop" Płatonowa. Czytałem dwie strony i wpadałem w depresję: "Na wykoszonym pustkowiu pachniało zmarłą trawą i wilgocią obnażonych przestrzeni, przez co czuć było wyraźniej powszechny smutek istnienia i melancholię daremności". Posądzając samego siebie o tendencyjność, próbowałem dalej: "Wkrótce pogodzona powszechnym zmęczeniem brygada usnęła, tak jak chodziła - nie zdejmując dziennych koszul i spodni, by nie zadawać sobie trudu rozpinania guzików i zachować wszystkie siły dla produkcji". Nie dawałem jednak za wygraną i przewracałem strony: "Noc przykryła cały wsiowy wymiar, a śnieg uczynił powietrze tak nieprzepuszczalnym i gęstym, że piersiom brakowało tchu; mimo to jednak kobiety wrzeszczały wszędzie i - przywykając do nieszczęścia - podtrzymywały nieustanne wycie". Czytałbym dalej, ale zaczęło świtać. W dole nad rozlewiskami snuły się mgły. Facet, który siedział obok i przez sześć godzin nie powiedział słowa, odwrócił się w moją stronę i w religijnym niemal uniesieniu wyszeptał: Eto Bajkał...

***

No ni chuchu to nie był on. Lądowaliśmy w Bracku, sześćset kilometrów na północ. Pod nami szaro połyskiwała Angara, a właściwie gigantyczny zalew powstały po wybudowaniu zapory. Tak więc nie Bajkał, ale jedno z dirty thirty, czyli trzydziestu najbardziej zatrutych miejsc na świecie. Ryby nie mogły oderwać się od dna - tyle miały w sobie ołowiu i rtęci. Nigdy się nie dowiem, dlaczego tam wylądowaliśmy. Przez megafon powiedzieli, że musieliśmy i że nie wiadomo, kiedy polecimy dalej. Lotnisko stało w lesie. Była szósta rano. Siąpił deszcz. Schodzili się ludzie. Jakby szli do fabryki. Tak wyglądali. Jak o szóstej rano przed FSO trzydzieści lat temu. Zbyt wcześnie zbudzeni, zanadto zmęczeni. Przypominali mi dzieciństwo, nic nie poradzę. Przypominali właśnie szóstą rano, szare światło świtu, cały ten proletariacki heroizm, całe to piękno mas ruszających o poranku, by zbawiać, a w każdym razie utrzymywać przy życiu świat. W duszy na zawsze pozostałem proletariuszem i dlatego w Bracku, w porze pierwszej szychty, moje serce biło tak mocno.

Samo lotnisko wyglądało jak fabryczna hala: stary beton i brudne szkło. Do zbitego z desek baru stała kolejka jak do fabrycznej kantyny. Kawa, piwo i jakieś coś w plastikowych, przezroczystych pojemnikach. Chodziłem w kółko i rozmyślałem nad Rosją, nad jej wiekuistym obrazem w moim umyśle. Byłem w niej ledwo dziesięć godzin i czułem się tak, jakbym chodził po niej w kółko od dziesięcioleci. Miała smak i zapach Fabryki Samochodów Osobowych o świcie. Nie musiałem w ogóle wysilać wyobraźni, by zgadnąć, co mnie spotka. Wszystko było po prostu większe. Większe przestrzenie, większy syf, większy smutek i większe pretensje. Czułem się trochę jak w domu, który raptem spuchł do monstrualnych rozmiarów. Ci wszyscy ludzie gdzieś lecieli, ale nie było w nich ani krzty odświętności, jaką zazwyczaj przynosi długa podróż. Owijali klejącą taśmą walizki. Specjalny biznes się z tego zrobił i w takim kantorku brali za oblepienie dużej sto rubli, a za mniejszą siedemdziesiąt. Strach wysłać bagaż, strach lecieć samemu. Potem, pod koniec podróży, gdy rozmawiałem z różnymi ludźmi i opowiadałem, gdzie byłem, ich pierwszą reakcją było, że strach i czy się nie bałem i że oni by nigdy tam za żadne skarby nie pojechali. Na mój rozum jakaś nierozwiązywalna sprzeczność w tym tkwiła. Mieli wielki kraj, ale bali się po nim jeździć. Byli z niego dumni, bez przerwy się nim chwalili, ale mieli stracha na samą myśl o nim.

(ciąg dalszy nastąpi)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2008